niedziela, 11 września 2016

128. Powstańczy kalendarz. 11 września

Aleksandra Diermajer zdjęcie z 1945 roku
Aleksandra Diermajer Sękowska zdjęcie z 2016 roku


Ach kiedyż przekujem strudzeni oracze
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?
I kiedyż, ach kiedyż już nikt nie zapłacze
Prócz rosy pól naszych zielonych. (M. Romanowski 1863)
                       „Barykada”

11 września 1944 rok, poniedziałek
Niemcy rozpoczynają natarcie na Górny Czerniaków.
Gen. Tadeusz Komorowski "Bór" wysyła do marszałka Konstantego Rokossowskiego depeszę z prośba o nawiązanie bezpośredniej łączności radiowej.
 W Śródmieściu  następuje odbiór zrzutów alianckich z bronią i środkami medycznymi .

Aleksandra Diermajer Sękowska ps. Oleńka
Dziewczyny przyniosły mleko w proszku, było go bardzo dużo. Skąd harcerki,  to dostawały, nie wiem, ale był powód do radości. Miałyśmy dyżury przy gotowaniu tego mleka. Przyszła kolej również na mnie. Chłopcy przynieśli wodę. Kuchnia, w której znajdował się piec z fajerkami była na Chmielnej. Stałam przy wielkim garze, dokładając do pieca,  a wielką chochlą mieszałam, żeby to się zagotowało, nie wykipiało i nie przypaliło.  Coś błysnęło, huknęło, no to znowu nic nowego. Spojrzałam w  okno i zobaczyłam jak pocisk rozerwał się na podwórku i zranił mężczyznę. Kiedy lepiej się przyjrzałam, zobaczyłam, że dłoń jest właściwie urwana, wisiała na skórze. Pomyślałam: Boże Drogi, ten facet ma przed sobą bardzo niewiele życia, za chwilę będzie krwotok tętniczy. Okazało się, że jak urwało mu tę dłoń, to tętnice się jakoś samoistnie zasklepiły. No to powinnam go lecieć ratować, ale przecież mleko, dzieci czekają. Co mam zrobić? Albo on mi tu zaraz umrze, albo przypali mi się mleko. Przecież tego jest ze dwadzieścia litrów… Na szczęście całe zdarzenie zobaczyła  koleżanka i odprowadziła go do szpitala, który był dwa domy dalej. Przyszła do mnie potem i opowiadała, że jakiś dziwny, albo straszliwie wystraszony był ten ranny, bo ona go zagadywała, pytała, a on jakby głos stracił. Ciągle miałam wyrzuty sumienia, że nie rzuciłam wszystkiego i nie pobiegłam go ratować. Następnego dnia, miałam wolną chwilę i poszłam do tego szpitala. Kiedy wypytywałam pielęgniarkę, przerwała mi mówiąc, że zjawiłam się w samą porę, może jakiś koc, albo prześcieradło przyniosę, bo nie mają go w co zawinąć. Zbladłam, to znaczy, że nie żyje… Zaczęłam wypytywać, czy zaraz zmarł? Czy to był krwotok?  Pielęgniarka spojrzała na mnie zdziwiona i powiedziała, że on żyje, tylko na dłużej zostaje w szpitalu, trzeba go przykryć. Poza dłonią jest ranny w klatkę piersiową  i dlatego nic nie mówił, ale będzie żył.  Odetchnęłam i spokojniejsza wróciłam do kuchni. Z mlekiem wszystko było w porządku, przelane w butelki trafiło do dzieci, a „mój” ranny przeżyje.

Kazimierz Radwański ps. Kazik
Moja rodzina jeszcze raz spotkała się na Chmielnej - 11 września rankiem. Tato i stryj nocowali tam, a mama pracująca w szpitalu przy Jasnej, przyszła na chwilę, żeby się przebrać. Do mieszkania wpadli Niemcy. Stryjowi udało się ukryć. Rodziców zabrali. Większość osób z naszego domu rozstrzelali. Ojca gnali w stronę Placu Piłsudskiego, po drodze został bardzo ciężko raniony przez odłamek pocisku zrzuconego z samolotu. Trafił do szpitala polowego. Potem razem z innymi rannymi został ewakuowany. Ostatecznie trafił do Krakowa. Mama z innymi kobietami została załadowana do pociągu jadącego do Oświęcimia, w okolicach Częstochowy udało jej się uciec.
Ja w tym czasie z kilkoma kolegami, zatrzymaliśmy się na Wilczej, w mieszkaniu naszego dowódcy Mariana Gałęzowskiego. Tam mieliśmy czekać na dalsze rozkazy. Po żywność - a właściwie po jęczmień, bo tylko to zostało – chodziliśmy do wyznaczonego punktu. W czasie takiej wędrówki zostałem ranny, dostałem odłamkiem. Miałem poranioną rękę i klatkę piersiową. Nic groźnego, lekarz opatrzył mnie i wróciłem na Wilczą. Po kilku dniach, kiedy czułem się już zupełnie dobrze, przyłączyłem się batalionu „Gustaw”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz