czwartek, 2 kwietnia 2020

176. "Jola" Miss Batalionu



„JOLA” MISS BATALIONU


We wspomnieniach Witolda Kieżuna nie mogło zabraknąć jego żony Danuty. Poznali się w czasie Powstania. Byli w jednym Batalionie „Gustaw”. Po kapitulacji nie mieli ze sobą kontaktu, przypadkowo spotkali się w 1949 roku i… przeżyli w związku małżeńskim 63 lata. Pani Danuta Kieżun zmarła 9 sierpnia 2013 roku.
 Wspomnienia profesora Witolda Kieżuna dotyczące żony są zawsze jest pełne emocji i tęsknoty.  

Kiedy ona żyła, to zawsze troszczyła się o mnie i dbała, o moje potrzeby. Wiedziała jak pomóc, kiedy „przypominała” sobie o mnie choroba beri–beri - pozostałość po sowieckim łagrze…
Byłem w niej śmiertelnie zakochany, co dzień kwiaty, mówiłem wierszem i pisałem wiersze. A historia naszej miłości zaczęła się tak…
Moja żona z domu Magreczyńska, urodziła się w 1922 roku, w Łodzi. Całe dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w Bydgoszczy. Jej ojciec był farmaceutą. Chodziła do najlepszej szkoły na Pomorzu – Miejskiego Katolickiego Gimnazjum miasta Bydgoszcz.  Doskonała kadra nauczycielska wychowywała surowo, ale wszechstronnie. Moja żona  doskonała sportsmenka, była m.in. w reprezentacji szkoły w siatkówce i skoku wzwyż. W 1939 roku, kiedy do Bydgoszczy wkroczyli Niemcy, rozpoczęły się ogromne represje. Wtedy jej ojciec wyjechał do Warszawy, nadal pracował jako farmaceuta. Po kilku tygodniach ściągnął również córkę. W 1940 roku dojechała również matka Danusi.
Mieszkali przy ulicy Filtrowej. W tej okolicy nie brakowało młodych ludzi z inteligenckich rodzin. Było to środowisko działające już w konspiracji, do której wciągnięta została również Danuta. Skończyła kurs dla sanitariuszek. Była lepiej przygotowana niż jej koleżanki i  po zdaniu tajnej matury zaczęła studiować na  tajnym Wydziale Medycznym UW. Została piątkową, czyli drużynową.  Przydzielona do Batalionu „Gustaw”  kompania „Anna”, miała pseudonim „Jola”.  
Powstanie rozpoczęła na Lesznie pod numerem 13. Tam był punkt koncentracji jej kompanii. Najpierw była Wola, potem Starówka - po wybuchu „czołgu–pułapki”  ratowała tych, którym jeszcze można było pomóc. 2 października, kiedy sytuacja na Starówce stała się  beznadziejna, zapadła decyzja o ewakuacji kanałami do Śródmieścia. Zostawali najciężej ranni. Ci, którzy - choćby z pomocą – potrafili się utrzymać w pionie, wchodzili do kanałów. Każda sanitariuszka transportowała jednego rannego. „Jola” była bardzo szczupła, osłabiona, ale prowadziła ciężko rannego żołnierza, który prawie całym swoim ciężarem wspierał się o nią. Gęsta, śmierdząca maź pod nogami powodowała, że było bardzo ślisko, traciła równowagę. Musiała ciągnąć rannego i jeszcze trzymać osobę idącą przed nią, żeby nie zgubić drogi w dziesiątkach rozgałęzień. Pomimo bólu, nie można było wydawać żadnych odgłosów, bo u góry czuwali Niemcy, którzy na najmniejszy szmer reagowali wrzucając granaty.  Po czterech godzinach wyszli z kanałów. Ranny niesiony przez Danusię, trafił do szpitala na Kopernika. Ona razem z Batalionem „Gustaw” została wysłana na Jasną. Straciła kontakt ze swoim rannym, nie znała jego nazwiska, nie wiedziała czy przeżył.
Wiele lat później… w latach 90., zostaliśmy z Danusią zaproszeni do Ottawy na przyjęcie do kolegi z Powstania, Tadeusza Konopackiego. Było wielu mniej i bardziej znanych akowców. Podszedł do nas jeden z gości, Zdzisław Szelkiński, ucałował ręce żony i łamiącym się głosem powiedział : ”To Ty uratowałaś mi życie. Tylko dzięki Tobie żyję. Moi ranni koledzy, którzy zostali na Starówce zostali rozstrzelani”. Wszyscy obecni byli bardzo wzruszeni. 
Wracając do Powstania… doskonale pamiętam kiedy pierwszy raz zobaczyłem moją przyszłą żonę. To było  we wrześniu 1944 roku, na Jasnej, gdzie była nasza kwatera.  Kolega  pokazał mi piękną dziewczynę i powiedział, że to miss batalionu, sanitariuszka „Jola”.  Była piękna, ale bardzo zmęczona. Kilka dni wcześniej zginął jej narzeczony Andrzej Sanecki, na Starówce przeżyła istne piekło, a potem ewakuację kanałami. Oboje się wyróżnialiśmy – „Jola” była najjaśniejszą blondynką, ja byłem najwyższy. Wtedy, pomimo ogromnego smutku i zmęczenia, pierwszy raz się do mnie uśmiechnęła. Nasza kwatera na Jasnej miała wyjście przez parterowe okno.  Kiedyś po służbie siedziałem na parapecie i czyściłem niemieckie saperki zdobyte na Poczcie Głównej.  Podeszła „Jola” i bardzo miło poprosiła, żebym umożliwił jej przejście. Pomogłem jej zejść. Była śliczna i taka grzeczna. Od tej pory zawsze się kłaniałem, ona miło się uśmiechała, ale nie była zainteresowana znajomością ze mną. Otoczona  bezustannie gromadkę koleżanek i kolegów.
Po zakończeniu Powstania zupełnie straciłem z nią kontakt. Dal mnie powojenne lata były wyjątkowo trudne: tułaczka popowstaniowa, więzienie, zsyłka…
 W 1949 roku, po powrocie z sowieckiego gułagu, byłem w Krynicy Morskiej. Całkiem przypadkowo spotkałem Danusię, która wróciła z Francji. Widocznie byliśmy sobie przeznaczeni. Wspólnie przeżyliśmy 63 lata.


środa, 1 kwietnia 2020

175. Szlam kanałami z Mokotowa do Śródmieścia



Alicja Karlikowska jedna z bohaterek książki "Nasza powstańcza młodość", żona śp. prof. Tytusa Karlikowskiego, jest z dziada pradziada warszawianką. Od 1942 roku związana była z tajnym harcerstwem, które nauczyło ją odpowiedzialności i wrażliwości na drugiego człowieka. W ostatnich dniach Powstania szła kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Nie pamiętała jak długo trwał ten marsz – koledzy jej powiedzieli, że 23 godziny. Cicha, skromna, niechętnie wraca wspomnieniami do tamtych dni.





Szłam kanałami z Mokotowa do Śródmieścia

Od ostatnich dni lipca miałam spakowany plecak, byłam przygotowana na wypadek wybuchu Powstania. 1 sierpnia dostałam rozkaz przeniesienia meldunków na ulicę Szustra, obecnie Dąbrowskiego i ulicę Dolną. Mamy nie było w domu, więc mogłam swobodnie wyjść. Wyczuwało się atmosferę podniecenia i wyczekiwania. Przed siedemnastą doszłam do Dolnej i tam usłyszałam pierwsze strzały. Wypełniłam zadanie i chciałam wracać, ale miałam odciętą drogę. Była już noc lał deszcz, byłam daleko od domu. Trochę zagubiona spotkałam chłopców z patrolu łączności, z „Baszty”. Byli z Żoliborza, nie znali Mokotowa, a mieli zainstalować linię telefoniczną dla wojska. Po harcerskich szkoleniach, wiedziałam jak i gdzie należy iść. Znałam doskonale okolicę, każdy zakamarek i przechodnie bramy. Nad ranem doszliśmy do ulicy Krasickiego. Tam spotkaliśmy podporucznika Jerzego Stawińskiego, miał dwa pseudonimy „Łącki” i „Lucjan”. Była z nim grupa łącznościowa. Mieli radiostację, telefony, brakowało im ludzi. Dowódca przeprowadził werbunek. Byłam bardzo młoda, ale miałam dwa ważne atuty – doskonale znałam Mokotów, przeszłam szkolenie dla łączniczek i umiałam posługiwać się brzęczkiem. Razem z pozostałymi świeżo przyjętymi zostałam zaprzysiężona. Przysięgę odbierał od nas porucznik„Łącki”. Chociaż byłam bardzo zmęczona, wśród prawie obcych, dopiero poznanych ludzi, stojąc w tych kałużach deszczu poczułam, że łączą nas nierozerwalne więzi.
Kiedy byliśmy już zaprzysiężoną armią, dostaliśmy rozkaz wyjścia do lasu. Szliśmy żegnani przez ludność cywilną, dzielili się swoimi zapasami żywności. Doszliśmy do Dworca Południowego, obecnie jest tam pętla autobusowa przy Metrze Wilanowska. Dowódca zarządził przerwę na odpoczynek. Wszyscy wygodnie rozlokowani, siedzieliśmy, leżeliśmy, jak komu było wygodniej. Nagle od strony Wyścigów wyjechały niemieckie czołgi. Jedyna droga ucieczki prowadziła przez rozkopane glinianki. Przerażona biegłam bez wytchnienia, była ze mną znajoma łączniczka. Ukryłyśmy się pod schodami willi przy ulicy Lenartowicza i tam spędziłyśmy noc. Następnego dnia ledwie żywe postanowiłyśmy szukać naszych. Znaleźliśmy ich w domu przy ulicy Pilickiej, tam było miejsce koncentracji i kwaterunku. W piwnicy zainstalowano radiostację i tam była cała jej obsługa. Moim miejscem służby była polowa łącznica umieszczona w piwnicy pobliskiej willi Franciszka Fuchsa, założyciela pierwszej warszawskiej fabryki czekolady. Zmieniałyśmy się tam co kilka godzin. Zawsze na posterunku musiała być choćby jedna z nas . Łączność z całym Mokotowem była możliwa dzięki naszym patrolom, które rozprowadzały i kontrolowały linie telefoniczne w całej okolicy. To była praca chłopców, ale i nam zdarzało się pójść w teren. Były to bardzo ciężkie i niebezpieczne zadania. W rękach trzymało się przewód i po wertepach, krzakach szło się w różne zakamarki Mokotowa, tam gdzie była uszkodzona linia. Wielu chłopców nie wróciło z takich patroli.
W naszej części Mokotowa sierpień, w porównaniu z innymi dzielnicami był dość spokojny. Na rogu Krasickiego i Malczewskiego w opuszczonej willi gdzie kwaterowali nasi chłopcy, stało pianino. Na ich prośbę, w czasie wolnym od dyżurów  grałam popularne przedwojenne piosenki. Było miło i radośnie. Moja matka bardzo chciała, żebym była dobrze wychowaną panienką. Od dziecka posłała mnie do szkoły muzycznej. Miałam tam ćwiczyć etiudy, a ja wolałam modne przeboje. Wbrew zakazom czasem mi się to udawało.  Nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi w życiu przyda. A mnie te piosenki bardzo się przydały, bo wszyscy   słuchali ich z radością.
Pewnego poranka, siedziałam przy pianinie grając jakieś popularne kawałki: „Tulipany”, „Zielony kapelusik” i inne. Wszedł młody porucznik. Chwilę słuchał, potem pochwalił moje umiejętności i zapytał czy może na chwilę usiąść do pianina. Dostał  słowa piosenki, „w głowie” ma skomponowaną muzykę, jeżeli tego nie zagra, to uleci bezpowrotnie. Był to porucznik Jan Markowski, ps. Krzysztof, bardzo znany przedwojenny kompozytor i pianista. Autor moich ulubionych piosenek. Tego pamiętnego dnia ja i moi koledzy byliśmy świadkami narodzin „Marszu Mokotowa”, wielkiego powstańczego przeboju, hymnu walczącego Mokotowa.
15 sierpnia 1944 roku obchodziliśmy Święto Wojska Polskiego. Zaczynał się trzeci tydzień Powstania. Dzień był piękny i słoneczny. W odświeżonych drelichach, z biało-czerwonymi proporczykami na kołnierzach przemaszerowaliśmy ulicą Malczewskiego do kaplicy Sióstr Elżbietanek, gdzie odbyła się uroczysta msza święta. Ksiądz udzielił wszystkim absolucji i przyjęliśmy komunię świętą.
W pierwszych dniach Powstania nie tylko było u nas spokojniej niż w innych częściach miasta, były też mniejsze problemy z jedzeniem. Dostawaliśmy obiady, było pieczywo z piekarni przy Puławskiej. Jednak bardzo szybko się to skończyło. Musieliśmy radzić sobie sami i zdobywać zaopatrzenia. Niedaleko od naszych pozycji były pola uprawne. Rosła tam kapusta, pomidory i ziemniaki. Braliśmy duże płócienne worki i szliśmy po żywność. Trzeba było zachować ogromną ostrożność. Każdy gwałtowny ruch mógł być zauważony przez Niemców, którzy stacjonowali kawałek dalej. Czołganie się z pełnym workiem warzyw nie należało do najłatwiejszych. Na szczęście nigdy, nikomu nic złego się nie przytrafiło.
Podstawowym produktem używanym do wszystkiego był sztuczny miód, którego na Mokotowie były ogromne zapasy. Jedliśmy go z chlebem, dodawaliśmy do placków i innych potraw.
Wspomniany przeze mnie porucznik „Krzysztof” napisał piosenkę „Małgorzatka”. Dedykował ją sanitariuszce Janinie Załęskiej. Znałam ją, naprawdę była piękna i jak my wszyscy wcinała ten miód. Bardzo mnie denerwuje kiedy śpiewa się; „sanitariuszka to unikat i razem z nami spija miód”. To jest niezgodne z oryginalnymi słowami, bo ona nie spijała miodu, ale go wcinała.
Z każdym dniem sytuacja Mokotowa stawała się podobna do pozostałych dzielnic. Niemcy wykazywali się ogromną bezwzględnością, nie przestrzegali żadnych międzynarodowych konwencji. Na dachu Szpitala Elżbietanek został wymalowany Czerwony Krzyż. Następnego dnia szpital został zbombardowany i ostrzelany z czołgów. Do personelu i Powstańców wynoszący z gruzów rannych strzelano z nisko lecących samolotów. Zginęło kilkadziesiąt osób, a budynek został zniszczony.
Słyszeliśmy startujące z Okęcia niemieckie samoloty , był to zwiastun nieszczęścia. Zrzucali nie tylko bomby niszczące, ale i zapalające. Widziałam jak nadleciał nad ulicę Tyniecką, pilot zniżał maszynę. Ustawiał się tak, żeby bomby spadały nie na dach, ale do budynku, najczęściej do piwnic, bo tam ukrywali się ludzie. Po takim nalocie wynoszono spalone ludzkie ciała. Widok tak straszliwy, że nie sposób o tym zapomnieć.
We wrześniu, w schyłkowej fazie Powstania z pomocą dla Warszawy, zaczęły przylatywać radzieckie samoloty. Nasza kompania łączności miała odbierać te zrzuty. Nocą siedzieliśmy przy barykadzie na ulicy Krasickiego. Z daleka było słychać nadlatujące „kukuruźniki”, wydawały odgłosy podobne do klekotania bocianów. Leciały tak nisko, że Niemcy nie byli w stanie ich zestrzelić. Latarkami dawaliśmy znaki gdzie mają dokonać zrzutu.
 Od pierwszych dni sierpnia z pomocą dla Powstania przylatywały Liberatory i Halifaxy z załogami polskimi, brytyjskimi i południowoafrykańskimi. Był 18 września przyleciały amerykańskie „fortece”.Był to jeden z wielu pięknych dni końca lata, samo południe. Ktoś dał nam znać, że coś się dzieje na niebie. Każdy kto miał siły biegł na skarpę za Puławską i patrzył do góry. Najpierw zobaczyliśmy maleńkie punkciki, które rosły i się zbliżały. Pokryły całe niebo. Wreszcie usłyszeliśmy warkot silników. Trudno opowiedzieć nasze emocje. Kompletnie ogłupieliśmy. Patrzyliśmy jak urzeczeni. To, że wtedy Niemcy nas nie wystrzelali to chyba zawdzięczamy temu, że ten widok, również ich zupełnie ogłupił. Byliśmy przekonani, że to alianci. Marzył nam się koniec wojny. Niebo zostało zasłonięte przez różnokolorowe spadochrony, do których coś było przyczepione. Widok był piękny i dawał tyle nadziei… Niestety były to tylko zrzuty. Jeden, jedyny raz dokonane przez amerykańskie „fortece”.  Niewiele zasobników dostało się w ręce Powstańców, większość przejęli Niemcy. Nad Mokotów nie spadł ani jeden.
Pod koniec września Niemcy dochodzili do ulicy Pileckiej, tam gdzie była nasza placówka. Sytuacja z każdą godziną była tragiczniejsza. Ciągłe ostrzeliwania z czołgów, bombardowania, pociski z wyrzutni rakietowych, tzw. szafy albo krowy. Dostaliśmy rozkaz przejścia na ulicę Bałuckiego. Po dwóch dniach zapadła decyzja, że kanałami przechodzimy do Śródmieścia. Przyjęłam to bez żadnych emocji, a nawet z pewną ulgą. Na Mokotowie było coraz trudniej, wiedziałam, że nasi łącznicy i kurierzy chodzą kanałami, byłam pewna, że może być tylko lepiej. Staliśmy w długiej kolejce. Wchodziły po kolei wszystkie plutony. Kiedy mieliśmy schodzić do włazu przyszło Zgrupowanie „Radosław”, musieliśmy ich przepuścić. Każda minuta czekania była nieznośna. Wreszcie zeszliśmy w dół. Najpierw kanał był burzowy, bardzo wielki i ciemny, ale były też bardzo niskie i wąskie. Jedne proste inne pochyłe. W kanałach nie było wody. Tam były gęste, śmierdzące ekskrementy. Czasem sięgały bardzo wysoko, aż do pach. Szliśmy szykiem wojskowym, ale bardzo szybko się pogubiliśmy. W kanałach były tłumy ludzi, cywilów. My weszliśmy tak jak staliśmy, bez niczego. Ludność cywilna obładowana była torbami, plecakami, paczkami. Biegali, szamotali się i rzucali na ściany. Wielu siedziało opierając się o kanał. Wyjący, krzyczący, błagający o zabicie. Echo potęgowało te wrzaski. Wiedzieliśmy, że jak Niemcy nas usłyszą to mogą wrzucić karbid czy granaty. Ustawione przez nich w wielu miejscach barykady, uniemożliwiały przejście. Wszędzie były szczury. Prawdą jest, że są to wyjątkowo inteligentne zwierzęta, żeby ludzie ich nie stratowali, biegały idącym po ramionach.
Było zupełnie ciemno, a my nie znaliśmy drogi, nie mieliśmy map, ani przewodnika. Szliśmy we wszystkie strony, zupełnie na oślep. Nie dałabym rady, gdyby nie porucznik „Jordan” Andrzej Kratke, który pomagał mi iść. Była propozycja, żebyśmy się poddali Niemcom, wyszli pierwszym napotkanym włazem. Znałam niemiecki, miałam pertraktować. Na szczęście nic takiego się nie stało – ci, którzy wyszli przy Dworkowej prawie wszyscy zginęli, ponad sto osób. Niewielu udało się uciec w pobliskie kartoflisko. Były tam moje koleżanki.
Kiedy wreszcie zobaczyłam światło, a dookoła jakieś postaci, to było jak w bajce. Kanalarze ze Śródmieścia szukali nas, bo mieli sygnał, że weszliśmy. Wyprowadzili nas na Alejach Ujazdowskich przy Wilczej. Nie pamiętam ile szliśmy, ale koledzy powiedzieli, że 23 godziny. Tym kanałem szedł również nasz dowódca porucznik Jerzy Stawiński ps. Łącki. To on napisał scenariusz do filmu Andrzeja Wajdy „Kanał”. Nigdy tego filmu nie widziałam…
Po wyjściu z kanału nic nie widziałam, byłam kompletnie ślepa. Dostałam krople do oczu i zaprowadzono nas do pobliskiego budynku. W pomieszczeniu stało łóżko. Nie myłam się, nie przebrałam tylko położyłam. Zbudziłam się po wielu godzinach, trochę odpoczęłam, ale  byłam strasznie brudna. Nie miałam żadnych rzeczy do przebrania. Porucznik „Jordan” zabrał mnie do mieszkania swoich rodziców, trochę się obmyłam. Dał mi jakieś ubrania i buty, bo moje nie tylko były śmierdzące, ale nie miały podeszew. Kwas i gazy w kanale zupełnie je przepaliły.
W Śródmieściu był ogromny głód. Ciągle dostawaliśmy kaszę jęczmienną ucieraną na żarnach. Obiad przygotowany przez kolegów, kluseczki z mięsem, był prawdziwym rarytasem. Byłam tak głodna, że nawet nie zastanawiałam się skąd mieli mięso… Zresztą była tylko jedna możliwość, przybłąkany pies.
W okolicy, na Wspólnej miałam koleżankę, odwiedziłam ją. Opowiadając o ich bardzo ciężkim życiu w Śródmieściu, bardzo płakała i cały czas wycierała oczy śnieżnobiałą chusteczką. Nie mogłam się nadziwić, że może być coś tak czystego.
Po kapitulacji ostatnie spotkanie naszych oddziałów odbyło się przy ulicy Marszałkowskiej między Koszykową, a Śniadeckich. Byli tam: dowódca Jerzy Stawiński, ps. Łącki, Andrzej Kratke, ps. Jordan, Jan Markowski, ps. Krzysztof, Mirosław Jezierski, ps. Karnisz. Wszyscy oficerowie opuszczali Warszawę, wychodząc z wojskiem. Odprowadziłam ich aż do Politechniki, tam się rozstaliśmy. W obozie w Ożarowie, Jan Markowski i Mirosław Jezierski napisali piosenkę „Mała dziewczynka z AK”. Wiele dziewcząt uważało, że one były inspiracją dla autorów. Byłam ostatnią i najmłodszą dziewczynką z AK, która ich żegnała. Kilka godzin później powstała piosenka. „Krzysztofowi” za piosenkę podziękowałam.
Przed samym podpisaniem kapitulacji wypłacono nam żołd. Dostałam 10 dolarów. Nigdy wcześniej nie miałam tak dużych pieniędzy. Przy Kruczej był bazar, wszystko na nim można było sprzedać i kupić. Byłam harcerką i nigdy nie piłam alkoholu, w ustach go nie miałam. A na tym bazarze kupiłam pół litra jarzębiaku. Przez kilka dni przepijałam nim kostki cukru. Nawet mi smakował.
Kilka dni później spotkałam się z ciotką.  Była zajęta przygotowaniami do wyjścia z Warszawy, o nic nie pytała i nie zatrzymywała mnie. Dała ciepłe palto i święty spokój. Na Lwowskiej spotkałam wujka, oficera Armii Krajowej. Jego nie przekonały moje słowa, że jestem Powstańcem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojej żony, a mojej ciotki. Razem z nią wyszłam z Warszawy. W okolicach Włoch udało nam się uciec z kolumny, nie wszystkim się to udawało. Najpierw ukrywałyśmy się w pobliskim domu, a potem zamieszkałyśmy w majątku w Zakrzewie. Tam odnalazła mnie mama, która w pierwszym dniu Powstania straciła ze mną kontakt. 11 sierpnia Niemcy wysiedlili ją z domu, i razem ze wszystkimi poszła do Pruszkowa. Udało jej się uciec razem z moją siostrą. Zatrzymały się w Lesznowoli. Mama za duże pieniądze  załatwiła zameldowanie sprzed 1 sierpnia. Wiedziała, że jestem na Mokotowie. Patrzyła na płonącą Warszawę i szalała z rozpaczy i strachu o mnie. Modliła się, żebym przeżyła.
Do Warszawy wróciliśmy w 1945 roku. Tam gdzie stał nasz dom były wypalone gruzy, po których biegał zając. Ojciec zdecydował, że wyjedziemy z Warszawy. Mieszkałam na Wybrzeżu, potem próbowałam osiedlić się w innych miejscach, ale nigdzie nie było mi dobrze. Tęskniłam. W 1949 roku na stałe wróciłam do Warszawy.


poniedziałek, 30 marca 2020

174. Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia...




Fragment książki "Pod okupacją i w Powstaniu", jednym z jej  bohaterów był niedawno zmarły Eugeniusz Tyrajski "Sęk".




Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia…

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia,
 czyjąś miłość, ziemię całą,
A została tylko fotografia,
To… to jest bardzo mało…

Maria Pawlikowska - Jasnorzewska

Terenia odeszła na zawsze 21 marca 2006 roku. Żyje w moim sercu, myślach, wspomnieniach. Nie rozstaję się z jej zdjęciem. Małżeństwem byliśmy prawie 61 lat.                                                                  Tereska była rodowitą warszawianką, córką urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Urodziła się 23 grudnia 1926 roku. Miała starszą  siostrę. Zawsze hołubiona i rozpieszczana, jak to najmłodsze dziecko w rodzinie. Miała beztroskie i szczęśliwe dzieciństwo wśród kochających ludzi. 
Chodziliśmy do tej samej szkoły powszechnej przy ulicy Zagórnej i tam spotkaliśmy się pierwszy raz. Chociaż byliśmy urodzeni w tym samym roku, byłem o klasę wyżej niż Terenia. Przyszła na świat pod koniec roku, dlatego rodzice posłali ją do szkoły z następnym rocznikiem.  Każdego ranka lekcje rozpoczynały się od apelu. W sali gimnastycznej zbierały się wszystkie klasy. Ustawiano nas w prostokąt – dziewczęta, chłopcy… Nasze klasy stały obok siebie. Ona stała na końcu swojej klasy, ja na początku swojej. I tak przez lata nauki staliśmy na tych apelach obok siebie.
Państwo Kuklińscy z córkami mieszkali przy ulicy Czerniakowskiej, obok Szarej, ich sąsiadami była rodzina mojego kolegi. Przed wojną nigdy nie byłem w domu Teresy, ale często odwiedzałem kolegę i wiele razy widywałem dziewczynkę z młodszej klasy. W czasie okupacji nie spotkaliśmy się ani razu.  Jak większość młodych ludzi, żyła bardzo intensywnie. Oficjalnie była uczennicą szkoły handlowej, a prawdziwą edukację pobierała na kompletach w gimnazjum Królowej Jadwigi. Przed Powstaniem zdała małą maturę i jako najlepsza uczennica, bez egzaminów dostała się do liceum. Zaczęła działać w konspiracyjnym harcerstwie, ale marzyła o prawdziwej konspiracji. W listopadzie 1943 roku, nie mając jeszcze skończonych 17 lat,  złożyła przysięgę wojskową. Dostała pseudonim „Basia”.                                                                                                                            
Czekała na wybuch Powstania. 1 sierpnia wpadła na chwilę do domu, rodziców nie było. Wyszła bez pożegnania. Musiała zdążyć na Sadybę, tam miała wyznaczoną zbiórkę. Dostała torbę sanitarną, opaskę. Nie było tylko broni. 2 sierpnia razem ze swoim oddziałem poszła do Lasu Kabackiego. Dołączyła do kompanii karabinów maszynowych (gdzie był jeden karabin maszynowy) batalionu „Oaza”, starszego sierżanta „Wojtka”. Pełniła funkcję sanitariuszki, łączniczki, gotowała obiady dla chłopaków. Dowódca ją docenił, dostała mały pistolet „piątkę”. Miał w magazynku pięć nabojów, ale nigdy z niego nie wystrzeliła. 
Oddział wrócił do Warszawy, a „Basia” kilkanaście razy z Sadyby szła do lasu. W maleńkiej kieszonce bluzki przenosiła meldunki. Nie była to łatwa droga. Rozpadające się pantofle kaleczyły nogi. Na boso nie dało się iść, bo albo rozpalony asfalt parzył niemiłosiernie, albo w stopy wbijały się kolce jeżyn. Najtrudniejszy był dla niej kawałek drogi obok posterunku w Wilanowie. Miała szczęście, zawsze udało się przejść. Nawet jak raz ją zatrzymali, była bardzo wiarygodna opowiadając o swoim sierocym losie. Jednej nocy dostała rozkaz przejścia z Powsińskiej na Sobieskiego, miała sprawdzić czy tam są Niemcy czy Polacy. Noc, nic nie było ,widać bardzo pokaleczyła nogi zardzewiałym drutem kolczastym. Dzielnie doszła do celu, sprawdziła co kazali i wracała tą samą drogą, znowu wpadła na rozciągnięty drut.
Z każdym dniem poranione nogi bolały ją bardziej, ale jeszcze bardziej bolało serce, kiedy patrzyła na niszczone bezkarnie miasto i śmierć jego mieszkańców. Coraz trudniej było chodzić, a rannych coraz więcej. Zapominała o swoim bólu ratując innych.  Kiedy 2 września padła Sadyba, razem z koleżanką schroniły się w piwnicy, gdzie była ludność cywilna. Przyszli Niemcy z karabinami maszynowymi i wrzeszczeli, żeby szybko wychodzić. Miała przy sobie swoją „piątkę”, chciała strzelać. Wiedziała jednak, że szans nie ma żadnych. Co tam taki pistolecik, przeciw karabinom… Zginęłaby jak na żołnierza przystało, tylko w piwnicy tylu cywilów. Wszyscy za to zapłacą życiem. Zdjęła opaskę, furażerkę i razem z „piątką” wsunęła pod drzwi piwnicy. Wyszła z ludnością cywilną. Miała pewność, że Niemcy wszystkich rozstrzelają. Była dzielna, chociaż żal jej było życia - za cztery miesiące skończyłaby 18 lat.
Przeżyła, Niemcy nie rozstrzelali ludności cywilnej wychodzącej z Sadyby, pognali na Dworze Zachodni. Pociąg dowiózł wszystkich do Pruszkowa. Teresa miała kłopoty z chodzeniem, pomagały jej koleżanki . Nogi były bardzo opuchnięte, ropiały i bolały. Stała w kolumnie kobiecej, czekającej na załadunek do bydlęcych wagonów mających wywieźć w nieznane. Ona pierwsza mnie zauważyła i poznała. Wtedy przez myśl mi nie przyszło, że odnalazłem swój Skarb, swoje Szczęście i Miłość.
Tereska zapamiętała to spotkanie trochę inaczej: „Szłam w transporcie do pociągu, który być może miał mnie wywieźć do obozu koncentracyjnego. Wtedy stanął koło mnie On. Wyśniony królewicz z bajki, towarzysz na całe życie. Na dobre i na złe. Był bardzo bogaty – miał szczerozłote serce, dwie ręce, dwie nogi i głowę na środku”. 
Tereska miała na twarzy wypisane: ból, nieszczęście i samotność. Zrobiło mi się jej ogromnie żal, wziąłem pod rękę, żeby pomóc iść. Zaczęło lać, otrzymanym od kogoś paltocikiem nakryłem ją. Dwie doby jechaliśmy w tym samym wagonie.  Dużo czasu na rozmowy. Zaprzyjaźniliśmy się i - tak po przyjacielsku - czułem się za nią odpowiedzialny. Postanowiliśmy trzymać się razem, ale to nie my decydowaliśmy o swoim losie.
Byliśmy parą najwierniejszych i zupełnie zwariowanych przyjaciół, ale po wielu wspólnie przeżytych miesiącach musieliśmy się rozstać. Po zakończeniu wojny, zostaliśmy zweryfikowani a później umieszczeni w obozach wojskowych.
Moja dziewczynka najpierw wyjechała do Murnau, skąd przewieziona została do obozu kobiecego w Burgu. Mnie umieszczono w obozie byłych jeńców wojennych w Bambergu. Po naszym rozstaniu tęsknota była wielka, zbyt wielka jak na przyjaźń… Musiałem do niej jechać i koniecznie ją zobaczyć. Najtrudniej było załatwić przepustkę, ale udało się.
Do Burgu jechałem z kolegą, który szukał żony. W kancelarii obozowej poinformowano nas, że kobiet, których szukamy nie ma na terenie obozu. Tyle wysiłku i na nic, nie znalazłem mojej dziewczynki. Byliśmy zmęczeni i głodni, chętnie skorzystaliśmy z otrzymanych kartek na posiłek i poszliśmy do kasyna zjeść kolację. Było bardzo tłoczno, zajęliśmy wolny stolik. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedliśmy wolno. Kasyno pustoszało. Podniosłem oczy czując czyjś wzrok. Nie mogłem uwierzyć… Kilkanaście stolików dalej siedziała Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia. Rzuciliśmy się sobie w ramiona.
Zostałem kwatermistrzem przy obozie kobiet z AK w Burgu. Zdecydowaliśmy się zakończyć nasze fikcyjne małżeństwo i zawrzeć najprawdziwszy związek. 20 kilometrów od naszego obozu w miasteczku Wetzlar  znajdował się  polski obóz cywilny, stamtąd przywiozłem księdza. Koleżanki Tereski zdobyły kupon białego materiału, w noc przed ślubem uszyły piękny kostium. Koledzy zbudowali ołtarz polowy.                                                                                      12 sierpnia 1945 roku w pięknej górzystej Hesji, przy ołtarzu polowym z orłem białym, polski ksiądz udzielił ślubu Teresie Kuklińskiej ps. „Basia” łączniczce i sanitariuszce batalionu AK „Oaza” i Eugeniuszowi Tyrajskiemu żołnierzowi kompanii K-2, pułku AK „Baszta”.
Docierały do nas wiadomości o sytuacji w Polsce. Rodzina Tereni przekonała nas jednak do powrotu. Do kraju, do Warszawy wróciliśmy w lipcu 1946 roku. 
13 sierpnia 2005 roku w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie, została odprawiona Msza św. z okazji naszych Diamentowych Godów, 60 rocznicy ślubu. Przewodniczył jej ówczesny ordynariusz polowy ksiądz  biskup Tadeusz Płoski, który w roku 2010 zginął w katastrofie samolotu prezydenckiego. Składając życzenia ukląkł przed jubilatką i ucałował jej dłoń. Terenia zmarła kilka miesięcy później, ale nie umarła nasza miłość!

sobota, 28 marca 2020

173. Chleb




Wojna, okupacja i Powstanie zniszczyła dzieciństwo najmłodszym. Śmierć, głód, strach były na porządku dziennym. Jak dzieci sobie z tym radziły, starałam się pokazać w książce "Dzieci wojennej Warszawy". Rysunki Oli Komudy.








Chleb

Kończy się szary, zimny październik. Od dwóch tygodni, każdego dnia Zbyszek wchodzi na strych szopy. Niewidoczny dla nikogo, patrzy przez maleńkie okienko  w kierunku płonącej Warszawy. Po policzkach płyną mu łzy. Wszystko co kochał, co dawało poczucie bezpieczeństwa i szczęścia zostało zniszczone.
Do Powstania wyszedł z tatą i siedemnastoletnią siostrą. Na przystanku tramwajowym serdecznie się pożegnali i każde pojechało w swoim kierunku. Od tamtego momentu nie widział ich. Gdzie są? Czy są…?
Mama i czteroletnia siostra Ania zostały w domu. W połowie sierpnia spadły na niego pociski. Na szczęście przepadł tylko cały rodzinny dobytek, one wyszły cało. Znalazły schronienie w piwnicy pobliskiego kina. „Szary”, taki był pseudonim Zbyszka, kilka razy wpadł do nich. Obowiązki nie pozwalały częściej. Był łącznikiem. Nosił meldunki, lekarstwa, żywność. Kilka razy znanymi sobie przejściami, przekopami i piwnicami przeprowadzał ludność cywilną i żołnierzy.
Krótko przed kapitulacją dowódca kazał mu iść do mamy i siostry. Mówił, że dla niego będzie bezpieczniejsze wyjście z ludnością cywilną. Zbyszek był zły. Był przecież żołnierzem, chciał zostać z wojskiem.
Dowódca krzyknął: - To rozkaz
Nie było o czym dyskutować. Na pożegnanie, już łagodnie powiedział: - Do zobaczenia „Szary”. Teraz zaopiekuj się kobietami.
Zbyszek musiał zostawić swoją opaskę. Schował ją pod wyrwaną płytką posadzki. Wierzył, że szybko tutaj wróci i wtedy zabierze ze sobą.
Szli z tysiącami  wygnańców zostawiających swoje domy. Zbyszek spuścił głowę. Nie chciał patrzeć na sterty gruzów. Na wrzeszczących niemieckich  żołnierzy, upokarzających obdartych, brudnych i głodnych ludzi.
„Szary” był dzielnym żołnierzem, ale nie przestał być dzieckiem - zalęknionym i zagubionym.
Ktoś ulitował się nad mamą niosącą na rękach Anię. Znaleziono dla niej miejsce na furmance. Pociągnęła za sobą Zbyszka. Było ciasno i niewygodnie, ale nie musieli już iść. Wozy pilnowane były przez żandarmów. Nikt nie mógł oddalić się. Woźnica z litością patrzył na kobietę z dwójką dzieci. Szepnął, żeby uciekła w drodze, jak dojadą do obozu już nie będzie miała takiej szansy.
Robiło się szaro. Mijali gęste zarośla. Dał mamie znak, że pomoże jej. Żołnierzowi dał znak, że musi coś poprawić przy uprzęży. Zatrzymał wóz, eskorta nie spuszczała z niego oczu. Przez chwilę nie zwracali uwagi na siedzących na wozie. Starczyło, żeby kobieta z dziećmi zdążyła zeskoczyć i ukryć się w zaroślach.
Zanim dotarli do niewielkiej wsi, gdzie przygarnięto ich jak rodzinę, pomagało im wiele osób.
- Wy z Warszawy, z Powstania – mówili i otwierały się ludzkie serca.
Od dwóch tygodni mają dach nad głową. Mama pomaga w pracach domowych. Zbyszek chętnie idzie z gospodarzem w pole.
Namiastka normalności nie przywróciła im spokoju. Mamie nie wrócił uśmiech. Ania z krzykiem budzi się każdej nocy.
Zbyszek każdą wolną chwilę obserwuje dymy nad Warszawą. Nie mówią o tym, ale wszyscy tak bardzo martwią się o tatę i Zosię.
Zapadł już zmrok, a Zbyszek ciągle patrzył na płonącą Warszawę
- Kolacja na stole – głos mamy wyrwał go z zadumy. Ona zawsze doskonale wie, gdzie szukać syna
- Czy my jeszcze kiedyś tam wrócimy – przed mamą nie wstydzi się łez.
- Wrócimy synku – starała się, żeby jej głos zabrzmiał pewnie – Wrócimy i będą tam na nas czekali, tato i Zosia. Zamieszkamy w nowym domu. Wszystko będzie nowe, a my będziemy się kochali jak dawniej.
Kolacja była skromna, ale jak często mówiła babcia „sercem okraszona”. Zbyszek patrzył na grube pajdy świeżo upieczonego chleba. Tak bardzo go pragnął w czasie okupacji, jadali chleb kartkowy, czarny i gliniasty. W czasie Powstania chłopcy weszli do magazynów niemieckiej restauracji. W pojemnikach był biały chleb. Już nieświeży, ale i tak bardzo smaczny. Dostał dwie największe kromki. Miał na niego wielki apetyt. Zaniósł mamie i Ani. Okłamał je mówiąc, że sam już jadł.
Po ucieczce z furmanki mijali stacje kolejową. W jej pobliżu handlarka sprzedawała z koszy, świeży, pachnący chleb. Kiedy usłyszał, że ludzie go kupują, był zdziwiony. Zapomniał, że chleb można kupić.
Stał z Anią, patrzyli z otwartymi ustami. Handlarka skinęła na nich: - Wy z Warszawy, z Powstania. Biedaki – podała im chleb. Mama, która podeszła w tym momencie powiedziała: - My nie mamy pieniędzy.
- Co też pani –oburzyła się -  ja nie chcę zapłaty. To dla dzieci, a i pani wybiedzona strasznie.
Chleb… Wielki dar, którym ludzie dzieląc się mówią o swojej miłości. Pocałował kromkę i powiedział: - Chleb to symbol wolności i szczęścia.


czwartek, 26 marca 2020

172. Restauracja "Pod Orłem"




Dzisiaj fragment książki "Sanitariuszka "Dora", o niezwykłej kobiecie, żołnierzu i człowieku - Janinie Rożeckiej "Dorze"


RESTAURACJA POD ORŁEM
Dom Gutowskich przetrwał Powstanie, ale miał mnóstwo „ran”.  Z rodzinnego dobytku niewiele zostało. Kradli Niemcy, Sowieci i rodzimi szabrownicy. Żal było sprzętów, wyposażenia, które Tato wybierał z taką pieczołowitością, ale najbardziej - rodzinnych pamiątek, przechodzących z pokolenia na pokolenie. W piwnicy ocalało tylko nieco zdjęć.
Konieczny był remont , ale nie było na niego pieniędzy. Pensja Janeczki i to co matka zarobiła na dorywczych zajęciach ledwie starczało na bardzo skromne życie. Dziewczyna na miejscu szukała lepiej płatnej pracy - bezskutecznie. Wtedy ktoś ze znajomych powiedział jej o posadzie w Bydgoszczy, w lokalu prowadzonym przez warszawskich restauratorów. Po konsultacji z mamą zgodziła się na jakiś czas wyjechać. Zarobione pieniądze miała przeznaczyć na remont willi.
Właściciele lokalu „Pod Orłem” przyjęli ją bardzo serdecznie, wiedzieli kim jest i przez co przeszła. Przyjęła zaproponowane warunki i tak została kelnerką. Pracowała   od 6 rano do 22. Były dni, kiedy ze zmęczenia padała na twarz. Nie oszczędzała się, ale dzięki temu doskonale zarabiała. Goście bardzo ją lubili i dawali sute napiwki. Zadowoleni właściciele często powierzali jej obsługę wyjątkowych klientów.
To jednak przysparzało Janeczce problemów. Nie była akceptowana przez pozostałych pracowników. Z nikim nie wchodziła w bliższe relacje. Wiedzieli jedynie, że przyjechała z Warszawy i była inna niż oni. Kelnerka znająca języki, grająca na pianinie, ubrana inaczej niż pozostali i do wszystkiego ciesząca się ogromnym szacunkiem i życzliwością właścicieli lokalu budziła zawiść. Janeczka bardzo starała się mieć ze wszystkimi dobre relacje, ale tym pogarszała tylko swoją sytuację. Nie była w stanie dłużej tak funkcjonować.
Poprosiła współpracowników o rozmowę. Nie byli chętni, ale na spotkanie przyszli. Opowiedziała im o sobie, o okupacji, Powstaniu, tułaczce. O utraconej rodzinie, matce pozostawionej w Warszawie i o biedzie, która ją przygnała do Bydgoszczy. Słuchali jej w zupełnej ciszy, w wielu oczach zobaczyła wstyd. Od tego dnia wszystko się zmieniło, mogła liczyć na ich pomoc. Okazywali jej dużo sympatii. Zrozumieli, że chleba im nie zabiera, w restauracji długo nie zostanie. Specjalnie dla niej, każdego dnia orkiestra rozpoczynała wieczór piosenką „Warszawo ma”.
Obsługiwała bardzo różnych klientów, wielu przychodziło systematycznie. Czasem wzbudzali jej wielką sympatię, czasem smutek, żal i współczucie. Zdarzali się tacy, do których czuła ogromną  niechęć.
Ludzie mieli „wypisane” na twarzach swoje wojenne losy.  Każdego dnia przychodził starszy człowiek, nie miała  wątpliwości, że należał do przedwojennej elity. Jadał skromnie i zawsze brakowało mu paru groszy do rachunku. Janeczce było go żal,  dopłacała z własnych pieniędzy , a na talerz wkładała większą porcję. Nigdy nie zdejmowała z palca sygnetu po tacie. Został w domu, gdy Mieczysław Gutowski szedł na wojnę. Matka uznała, że to Janka, jako ta, której ojciec powierzył obowiązek opieki nad rodziną, powinna go nosić. Starszy pan również miał sygnet.
Któregoś dnia płacąc rachunek, spojrzał na nią drwiąco i zapytał:
- Od kiedy to kelnerki noszą sygnety?
Natychmiast zniknęło całe jej współczucie. Przez zaciśnięte usta wycedziła:
- Odtąd kiedy tacy hrabiowie jak pan czekają, żeby kelnerki dopłacały do ich rachunku.
Nie spodziewał się takiej riposty. Nigdy już nie zjawił się w lokalu.
Do restauracji przychodzili również Rosjanie, najczęściej byli to oficerowie. Należeli do najgorszego rodzaju klientów i najwięcej sprawiali kłopotu. Wszyscy kelnerzy bali się i niechętnie obsługiwali ich stoliki. Janeczka nie miała żadnych oporów, dawała sobie radę, chociaż na napiwki liczyć nie mogła. Wśród nich byli i tacy, po których było widać, że przyszli z „workiem” pieniędzy, pili do upadłego, a potem  próbowali wychodzić nie płacąc. Obsługa nie miała odwagi zwracać im uwagi czy upominać się o należność.
Któregoś dnia przyszedł oficer rosyjski, towarzyszyli mu dwaj polscy wojskowi, na ich twarzach widać było strach przed „sojusznikiem”. Po obficie zakrapianej kolacji poprosili o rachunek. Wtedy kompletnie pijany czerwonoarmista zaczął krzyczeć, żeby dać mu jeszcze wódki. Polscy oficerowie milczeli, obsługa sali  udawała, że nic nie widzi i nie słyszy. Janeczka, która ich obsługiwała, widząc, że za chwilę straci przytomność z upojenia, zażądała najpierw zapłaty. Wstał chwiejąc się na nogach, spojrzał na nią przekrwionymi, zamglonymi oczami i wrzasnął:
- Ty niemiecka dziwko.
Tego było dosyć, przemilczałaby „dziwkę”, ale „niemiecka”, tego darować nie mogła. Podała tacę stojącemu obok koledze, dłonie zacisnęła w pięści i ile miała sił zaczęła okładać Rosjanina po jego obrzydliwej, czerwonej gębie. Przewrócił się na stoliki, z których wszystko pospadało i potłukło się. Goście i obsługa zamarli z przerażenia. Koledzy opowiadali, że próbowano  uspokoić ją, ale nie było takiej możliwości.
Ktoś zadzwonił do pobliskiej rosyjskiej komendy z informacją, że ich oficer awanturuje się. W ciągu kilku minut przyszedł patrol. Kiedy  zabierali szamocącego się oficera, ciągle wrzeszczał do niej:
- Ubiju!
Nie mogła tego tak zostawić, poszła razem z nimi. Ludzie patrzyli na nią z przerażeniem.
- Wariatka - szeptali.
Na komendzie nikogo nie pytając o zgodę Janeczka weszła do gabinetu komendanta.  Jej pewność siebie i stanowcze zachowanie tak zaskoczyły funkcjonariuszy, że nie zatrzymali jej.
Radziecki oficer przywitał ją w gustownie urządzonym gabinecie. Miał nienaganne maniery, poruszał się jakby szedł po pałacowych podłogach i grzecznie wysłuchał jej skargi. Potem wiele razy przeprosił. Następnego dnia miała dostarczyć na komendę rachunek za szkody wyrządzone w restauracji, otrzymała zapewnienie, że wszystko zostanie wyrównane.
Właściciele restauracji i znajomi przekonywali ją żeby dała spokój. Że nikt nie ma do niej pretensji o to co się stało, a po co narażać się władzy. Janeczka postawiła jednak na swoim. Rachunek zaniosła.  Za wszystkie szkody zapłacono z nawiązką.
Niestety dla Janeczki zaczął się trudny czas. W lokalu codziennie przesiadywali „smutni panowie”, czuła na każdym kroku ich wzrok. Wreszcie wezwano ją do Urzędu Bezpieczeństwa. Długo wypytywano o Warszawę, okupację i Powstanie. Kłamała, kręciła, robiła z siebie tchórzliwą cwaniaczkę. Wypuścili, ale „ogon” miała już bez przerwy.
Na opuszczenie Bydgoszczy zdecydowała się kiedy ponownie wezwano ją do UB i zaproponowano…  wyjazd do Paryża, gdzie mogłaby  kontynuować studia medyczne. Dziwiła się, skąd oni tyle o niej wiedzieli. Usłyszała, że wbrew temu co mówi, oni doskonale wiedzą jak bardzo jest odważna, a tacy ludzie są „im” potrzebni. Dłużej nie mogła ryzykować i narażać innych.  Pożegnała  ludzi, którzy w trudnym dla niej czasie okazali jej tyle  serca i życzliwości. Właściciele  i pracownicy restauracji żegnali Janeczkę Gutowską ze smutkiem, ale miała świadomość, że i z ogromną ulgą.

środa, 25 marca 2020

171. Rodzina



"Rodzina" to siedemnasty rozdział książki "Życie zapisane w zeszytach. Saga rodu Mocarzy" , to moje ukochane "dziecko". Wszystkie postaci są fikcyjne, ja im dałam życie, cechy charakteru, kierowałam ich losami...



RODZINA
Strach stał się dla nas chlebem powszednim. Wychodząc z domu nie mamy pewności, czy wrócimy. Każdy krok, gest, słowo może okazać się dla okupanta wielką zbrodnią, która zostanie ukarana śmiercią, albo wywózką do Auschwitz. Dobre wiadomości zdarzają się rzadko, ale się zdarzają…
Pierwsza marcowa niedziela była bardzo zimna. Wiał silny, porywisty wiatr i padał deszcz ze śniegiem. Kończył się opał, chłodno było nawet w kuchni. W piecu rozpalaliśmy przed południem, żeby można było ugotować coś ciepłego na obiad i wieczorem, kiedy najczęściej wszyscy byli już w domu. Ciepło dawało namiastkę szczęścia.
Około dziesiątej zadzwonił dzwonek przy furtce. Józiek wyjrzał przez okno.
- To Tereska. Chyba coś stało się u Kucharskich.
Zerwałem się na równe nogi, żeby ją wpuścić. Miała zarzucony na siebie tylko lekki przeciwdeszczowy płaszcz. Kiedy otwierałem furtkę, wszyscy domownicy z przerażeniem czekali w drzwiach.
- Edward. Edziu żyje – krzyczała, płacząc z radości.
Weszliśmy do kuchni, wszyscy po kolei przytulali ją, najmocniej Mania. Nic nie mówiła, ale wiedzieliśmy, że dla niej taka wiadomość to nowy zastrzyk nadziei, że w końcu przyjdzie wiadomość od Tadzika.
- Edzik jest w Anglii. Przekazał mi wiadomość przez znajomego oficera, który w połowie lutego dotarł do Polski. Niewiele mówił, ale mnie to starczyło: - Mam dla pani wiadomość z Londynu od Edwarda: Żyję, jestem z naszymi w Anglii. Czekaj niedługo się zobaczymy. Kocham.
W marcu mieliśmy jeszcze jedną wizytę. Przygotowywałem się do wyjścia na popołudniowy dyżur. W domu była jeszcze Mania, szykowała obiad, placki owsiane.  Dzwonek przy furtce za każdym razem wywołuje nerwowy skurcz, rzadko zdarza się, żeby ktoś przychodził z towarzyską wizytą. Dlatego kiedy się odezwał nerwowo spojrzałem w okno, za moimi plecami stanęła Mania.
- Przecież to Niemiec –syknęła.
Faktycznie za ogrodzeniem stał młody Niemiec w mundurze. Wyglądał jakby szedł na defiladę.
- Widzisz jego buty – zapytała Mania. – Jak on lazł, że w taką pogodę ich nie zabrudził. Można się w nich przeglądać. Nie otwieraj.
- Daj spokój. Idę.
Kiedy tylko mnie zobaczył uśmiechając się całą gębą, odezwał się piękną polszczyzną: - Dzień dobry, nazywam się Julian Klimke, jestem przyjacielem Józefa.
- Boże drogi – pomyślałem – mojego syna? To niemożliwe.
Widząc moje wahanie zaczął wyjaśniać. – Poznaliśmy się wiele lat temu w Wilnie. On spędzał tam wakacje u dziadka, cudownego człowieka…
- Nie żyje – przerwałem mu.
- Bardzo mi przykro.
Pomyślałem: Tym razem to nie wy, a głośno powiedziałem: - Wrażliwy z pana człowiek. Każda śmierć jest tragedią.
Nie zrozumiał mojej intencji.  – Każda, ale bliskim zawsze trudniej się pogodzić.
Zaprosiłem go do środka obawiając się o reakcję Mani. Kątem oka widziałem, że uchyliła okno i wszystko słyszała. Przywitała go chłodno, nie odpowiedziała na jego wyciągniętą dłoń.
- Pamiętam cię, spotkaliśmy się kiedyś w Wilnie. Ty też musisz mnie pamiętać. Jestem Julek, czytałem ci „Króla elfów”.
- Chyba się pan myli, ja nic takiego nie pamiętam. Herbaty, ani kawy nie zaproponuję, w kartkowym jadłospisie nie ma czegoś takiego. Może być rumianek.
- Dziękuję, nie będę sprawiał kłopotu. Wojna jest to trudno oczekiwać, żebyśmy mieli wszystko do czego się przyzwyczailiśmy.
- Nie my tę wojnę zaczęliśmy… - wycedziła.
-Zapraszam pana do pokoju, syn niedługo powinien wrócić – musiałem przerwać tę rozmowę.
Niemiec zainteresował się książkami, pianinem. Obawiałem się, że będę musiał wyjść i zostawić go z Manią. Na szczęście wrócił Józiek. Siostra musiała go wcześniej uprzedzić, nie bardzo wiedział jak ma się zachować. Kiedy gość wziął go w ramiona radośnie witając się z nim, delikatnie uwolnił się, zrobił krok w tył.
- Co cię sprowadza do mnie?
- Stara przyjaźń. Sporo lat minęło, a ja doskonale pamiętam nasze rozmowy. Niewielu spotkałem ludzi, z którymi tak doskonale bym się dogadywał.
Józiek milczał.
- Przyjechałem na kilka dni do Warszawy w ważnych sprawach, za dwa dni wracam do Berlina. Musiałem się z tobą spotkać, ale wrócę na dłużej. Trudno uwierzyć, że nigdy wcześniej nie miałem okazji tutaj przyjechać.
Zostawiłem ich samych, ale ze względu na ograniczone możliwości lokalowe, musiałem zostać w kuchni, gdzie było słychać każde ich słowo. Starałem się uspokoić Manię bojąc się, żeby nie zrobiła czegoś głupiego.
Niemiec mówił dużo, a Józiek uparcie milczał.
- Ja tyle mówię o sobie, a przecież jestem ciekaw co u ciebie.
- Faktycznie kiedyś znałem Julka, studenta literatury germańskiej, ale już go nie ma. Nie rozumiesz, że świat, o którym mówisz już nie istnieje, rozdeptany buciorami takich jak ty. Do Warszawy nie przyjechałeś jako gość. Jakie ty Niemiec możesz mieć tutaj interesy? Chyba lepiej, żebym nie wiedział. Jeżeli faktycznie cokolwiek zostało w tobie z tamtego Julka to wyjdź i nigdy więcej nie wracaj.
- Józek wiem, że ustawiono nas po przeciwnych stronach barykady, bo każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, ale mnie to nie zmieniło.
- Nie mów mi, że każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, czy ja odwiedziłem ciebie w Berlinie w polskim mundurze. Naprawdę nie wiesz czy udajesz, ze tacy jak ty we wrześniu strzelali do kobiet i dzieci, a teraz jest jeszcze gorzej.
- Józek co ty mówisz. Nie wiesz w to wszystko, to nieprawda. My jesteśmy tutaj, żeby zaprowadzić porządek. Wojna jest…
- Wyjdź stąd natychmiast. Wynoś się.
Było mi żal mojego syna, ale też tego chłopaka, którego wojna postawiła po stronie barbarzyńców, robiąc z niego również barbarzyńcę.
Józiek umówił się ze znajomym handlarzem co do zakupu cebuli, kapusty, marchwi i fasoli. Zamówiony towar trzeba było odebrać późnym popołudniem z lokalu przy Puławskiej. Wcześniej miał podjechać swoją rikszą do szpitala św. Łazarza po Jaśka, na Mokotów mieli jechać razem. Około siedemnastej sam wrócił do domu, bez warzyw i bez brata. Wbiegł do domu wołając od progu: - Tato coś złego dzieje się w szpitalu św. Łazarza. Nie wpuścili mnie do środka, nikt nie chciał wywołać Jaśka. Obok szpitala stoi kilka samochodów. Lekarze i pacjenci wynoszą sprzęt i rannych na noszach. Jakiś mężczyzna powiedział, że budynki szpitalne zajmują Niemcy.
- Jedziemy na Książęcą, mnie powinni wpuścić, albo przynajmniej dowiem się o co tam chodzi.
Przed szpitalem pozostali prawie sami Niemcy. Niewielka grupa cywilów ładowała skrzynie na samochód, wśród nich był doktor Sławkowicz,  znaliśmy się jeszcze ze szpitala Dzieciątka  Jezus. Od niego dowiedziałem się, że Niemcy wydali nakaz natychmiastowego opuszczenia wszystkich pomieszczeń szpitalnych, uruchamiają tutaj swój szpital wojskowy, dali na to kilkanaście godzin. Kazali zostawić najlepszy sprzęt i aparaty rentgenowskie. To co udało się ocalić personel szpitala z pacjentami przetransportowali na Wolę, do Domu Starców przy Lesznie. Jasiek z pierwszą grupą chorych pojechał, organizować szpital w nowym miejscu.
Józiek zawiózł mnie na Wolę, a sam wrócił do domu, żeby uspokoić Mariankę i dziewczynki.
Jaśka odnalazłem, z dwoma sanitariuszami ustawiali łóżka w prowizorycznych salach. Przyłączyłem się do pracy: pomogłem w obchodzie wieczornym, szorowałem podłogi i przenosiłem rannych do przygotowanych naprędce łóżek. Ze szpitala wyszliśmy tak, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną.  Przez całą drogę Jasiek odezwał się tylko jeden raz. – Tato jak to możliwe, że naród, który zrodził Bacha, Beethovena, Einsteina, Goethego i tylu innych wybitnych i wrażliwych ludzi, mógł być zdolny do takiej nikczemności.
Ledwie zrobiło się cieplej i w powietrzu czuć było wiosnę, Marianka zaczęła prace w ogrodzie. Już drugi rok zamiast pięknych kwiatów rosły tam warzywa.  Każdy centymetr ziemi obsiany i obsadzony bym wszystkim co można była uprawiać, a nadawało się do jedzenia. Własny kawałek ziemi był teraz wielkim majątkiem, przynajmniej w sezonie dawał możliwość urozmaicenia kartkowego jadłospisu. Mimo, że wszyscy mieliśmy stałe zatrudnienie, coraz rzadziej mogliśmy sobie pozwolić na kupowanie jedzenia u handlarzy, ceny rosły prawie każdego dnia. Wiele zawdzięczaliśmy Jóźkowi i jego pracy. W lutym stał się właścicielem rikszy, dawała mu spory dochód i interesujące kontakty, dzięki nim nawet na przednówku, kiedy warzywa osiągały niewyobrażalne ceny, jemu „po znajomości”, zawsze coś udało się nabyć.
Ostatniego czerwca po bardzo upalnym dniu zanosiło się na burzę. Kończyłem dość spokojny dyżur. Przed wyjściem chciałem jeszcze zajrzeć do jednej pacjentki, starszej pani, która spadła z drabiny. Kilka dni przeleżała w domu z otwartym złamaniem, dopiero kiedy zaczęła gorączkować ktoś z sąsiadów przywiózł ją do szpitala. Nie zdążyłem pójść do niej, pielęgniarka Halszka wezwała mnie do nagłego wypadku. W izolatce leżał chłopiec, mógł mieć co najwyżej 12-13 lat. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym miał pewność, że jego ramię zostało rozharatane przez kulę.
Spojrzałem na siostrę. – Ktoś go przyprowadził i zostawił. On sam nic nie mówi, chociaż musi bardzo cierpieć. Nikt oprócz nas o nim nie wie - wyjaśniła.
- Proszę wpisać „rana szarpana po pogryzieniu przez psa”. Z nikim nie wolno o tym rozmawiać. Tylko ja będę się nim zajmował. Musimy koniecznie dowiedzieć się o jego  nazwisko i z kim powinniśmy się skontaktować. Jak tylko minie zagrożenie, trzeba będzie go natychmiast wypisać ze szpitala.
- Tylko, że on tak szybko nie wydobrzeje.
- Proszę się nie martwić, jak nie będzie komplikacji to za dwa, trzy dni można będzie go wypuścić i dalsze leczenie prowadzić w domu. Ja się tym zajmę. Tylko muszę dowiedzieć się kogo zawiadomić.
Chłopak przysłuchiwał się naszej rozmowie.  - Wacek jestem. Widomość proszę przekazać właścicielce baru „U Krychy”. Ona będzie wiedziała co dalej robić.
Mieliśmy z Halszką dużo szczęścia, nikt nie zainteresował się izolatką. Wacek po godzinie był już na sali z innymi pacjentami. Miał zabandażowaną całą rękę i ramię. Dostał środki przeciwbólowe, po których powinien przespać przynajmniej kilka godzin. Uzupełniłem jego kartotekę wpisując fałszywe dane i wcześniejszą godzinę przyjęcia. Wierzyłem, że nikt nie nabierze podejrzeń i nie będzie dociekliwy. Bardzo ociągałem się z wyjściem. Halszka usiadła obok mnie.
- Ja dopiero zaczynam dyżur, będę do rana. Proszę spokojnie iść do domu.
- Wie pani, że z nikim nie wolno o tym rozmawiać.
- Panie doktorze, ja mam syna w wieku Wacka.
Wyszedłem ze szpitala spokojniejszy. Mogłem mieć wątpliwości co do dyskrecji pielęgniarki, ale nie matki.
Halszka odwiedziła właścicielkę baru. Od razu nabrała pewności, że rozmawia z matką Wacka. Kobieta starała się zachować spokój, ale ręce jej drżały, a głos się łamał. Po trzech dniach, chłopca odebrała ze szpitala starsza „siostra”, podała mi adres pod, którym mogę go odwiedzić. Jeszcze w tym samym tygodniu pojechałem sprawdzić jak przebiega rekonwalescencja. Był w doskonałej formie, rana szybko się goiła, a ręka była sprawna, nie został uszkodzony żaden nerw. Do mieszkania, w którym przebywał chłopiec wpuścił mnie mężczyzna w średnim wieku, przestawił się jako Marian Kłos.
- Dla Wacka mogło to się skończyć tragicznie. Nie wiem jak się panu mamy odwdzięczyć. On miał szczęście, że trafił na dobrego lekarza, inni chłopcy mogą mieć mniej szczęścia. Mamy zbyt mało lekarzy… Lekarzy, którzy nie zawahają się ryzykować, narazić swojego życia, żeby ratować młodszych i starszych Wacków. Pan wie o czym mówię? Czy można na pana liczyć?
Chciałem udawać, że wcale nie rozumiem, albo wyrazić nadzieję , że nigdy nie będzie następnego razu… Ale przecież ja też mam dzieci. I wiem, że Mania, Józiek, a pewnie Jasiek i Jadwinia  również… A jak ten następny raz to będzie któreś z nich?
- Tak możecie na mnie liczyć! – zadeklarowałem.
W lipcu ordynator zaprosił mnie na rozmowę. Otwarcie zapytał czy nie poprowadziłbym ćwiczeń ze studentami. Zgodziłem się bez zastanowienia.
- Panie kolego, o nic niech pan nie pyta, nigdy i w żadnych okolicznościach, to co musi pan wiedzieć, to wiedzieć będzie. W odpowiednim czasie dostanie pan wszelkie dyspozycje – powiedział ordynator.
Pierwsze zajęcia ze studentami miałem we wrześniu.
10 listopada przez uliczne megafony podano do publicznej wiadomości rozporządzenie Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego, że każda osoba, która samowolnie opuści getto zostanie ukarana śmiercią, taka sama kara czeka wszystkie osoby pomagające Żydom.
O świcie 11 listopada w wielu miejscach na warszawskich ulicach powiewały biało – czerwone flagi. Niemcy bardzo szybko je uprzątnęli, ale wiele osób zdążyło je zobaczyć.
Następnego dnia wczesnym rankiem do Jadwini przybiegła koleżanka. Chwilę rozmawiały przy furtce. Po czym nasza córka wpadła do domu, złapała płaszcz, ubierała go już po drodze. Bardzo się śpieszyła, nie zareagowała nawet na pytanie Marianki gdzie idzie i kiedy wróci. Po godzinie była z powrotem, ale nie sama. Przyprowadziła dziewczynkę, mrozu  nie było, a dziecko było zawinięte szalem po czubek głowy. Wszystko wyjaśniło się kiedy Jadwinia pomogła jej się rozebrać. Dziewczynka mogła mieć co najwyżej 10 lat. Była okropnie chuda. W jej wielkich ciemnych oczach czaił się strach. Wszyscy stanęliśmy jak skamieniali.
- No i co tak stoicie? - Jadwinia była gotowa do walki. – Dziecka nie widzieliście?
- To przecież żydowskie dziecko – pierwsza przemówiła Marianka. – Czy ty wiesz co robisz? Wiesz, ze podpisujesz wyrok na siebie, rodzeństwo , na nas wszystkich?
- Ona nikogo nie ma. Jak wyjdzie na ulicę… Nasza córka prawie płakała.
- Maniu, daj jej coś jeść i niech odpocznie, my w tym czasie coś ustalimy – powiedziała Marianka nie chcąc kontynuować rozmowy przy dziecku.
Mania, dała jej zupę i zabrała do pokoju. Przezornie zamknęła za sobą drzwi. Nie usłyszała już słów Marianki:
- Ja bardzo jej współczuję, jest mi żal dziecka, ale Jadwinia musi ją stąd zabrać i to tak, żeby nikt ich nie widział. Boże, a jak ktoś już zobaczył i doniesie? Gdyby komuś z was coś się stało to ja oszaleję!
Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie, wpadła w histerię.
- Mamo uspokój się! Chyba pierwszy raz Jasiek podniósł głos na matkę. – Czy ty nie rozumiesz, że ona straciła rodziców. Jest zupełnie sama. Rozumiesz? Sama!
Marianka spuściła głowę. Widziałem jak walczy z samą sobą. - Nie wyrzucę jej przecież na ulicę. Zostanie u nas do czasu jak nie znajdziemy jej bezpiecznego schronienia. Jutro pójdę do sióstr franciszkanek, na pewno pomogą.
Jadwinia nie była zadowolona z decyzji mamy, ale nie odezwała się ani jednym słowem.
Poranne zdarzenie spowodowało, że do szpitala dotarłem godzinę później niż powinienem. Byłem podenerwowany zaistniałą w domu sytuacją, a w pracy czekała na mnie bardzo niemiła niespodzianka. Dostałem wiadomość, że popołudniem będzie wizytacja niemieckiego nadzorcy. Miałem trochę czasu, żeby dokładnie sprawdzić całą dokumentację pacjentów. Wszystko się zgadzało, ale czy takiego samego zdania będzie Niemiec? Tego nie dało się  przewidzieć.
- Antoni zabrali Jakuba – do pokoju wpadł Michał, nasz sanitariusz
- Jakuba zabrali? Kto?
- Gestapo. Dostałem taką informację.
- Co to za informacja? Od kogo? To nie może być prawda
- O pomyłce nie ma mowy. To pewne źródło. Nie ma możliwości pomyłki. Ordynator  jego oddziału miał podejrzenia, że ktoś ze szpitala współpracuje z Niemcami, że może wiedzieć o pochodzeniu Jakuba. Przekonywał go, żeby na jakiś czas wyjechał. Ale on nie chciał się zgodzić. Mówił, że jest lekarzem a nie dezerterem. Ostatecznie zgodził się wyjechać, poszedł do domu, żeby zabrać potrzebne rzeczy. Tam czekało już na niego gestapo.
Zrobiło mi się słabo. Było mi wszystko jedno co zrobi czy powie wizytator, na którego czekaliśmy.
- Michał ty znasz różnych ludzi, proszę pomóż.
- Wiem co czujesz, dla mnie to był wspaniały kolega, dobry lekarz, dla ciebie więcej niż przyjaciel. Naszej rozmowie przysłuchiwała się Halszka.
- Panie doktorze ja wezmę wizytatora na siebie. Zna mnie pan, dam radę. Zastąpi pana doktor Bednarczyk.
- Dziękuję, ale nie. Dam radę.
„Opiekun” pojawił się w szpitalu w asyście dwóch mundurowych. Trochę powęszyli, pozaglądali do sal, popatrzyli na pacjentów i sobie poszli.
Do domu wracałem z mocnym postanowieniem. Wszyscy już wrócili i zajmowali się swoimi sprawami. Jadwinia grała w warcaby z dziewczynką, której imienia nawet nie znałem. - Mała zostaje z nami – zakomunikowałem stanowczo. - Proszę, żeby nie było więcej na ten temat dyskusji. Musimy przeorganizować nasze życie. Stworzyć dla niej i dla nas maksimum bezpieczeństwa. Od dzisiaj należy do rodziny Mocarzy.
- Antoni! – Marianka spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Dzisiaj gestapo zabrało Jakuba.
Marianka ciężko osunęła się na krzesło, twarz zakryła dłońmi.
14 listopada 1941 roku

wtorek, 24 marca 2020

170. "Kawałek wolnej Polski"




"Kawałek wolnej Polski" i "Kapitulacja" to dwa rozdziały z książki "A u nas świeci słońce", której bohaterką jest Maria Pajzderska. ! sierpnia 1944 rok i pierwsze dni października 1944 roku...







KAWAŁEK WOLNEJ POLSKI
„Płonące oczy, wypieki na twarzach i paczka w ręku, były naszą legitymacją. Cała drżę, spuszczam wzrok, dla mamy na pożegnanie kilka słów pociechy. Czas nagli, trzeba wyjść, kilka najtrudniejszych kroków. - Mamo… - podnoszę wzrok. Może to ostatni raz… Mimo wszystko przeważa radość i chęć czynu. Nareszcie prawdziwa walka, po tylu długich latach konspiracji. Trudno myśleć o czym innym. Pożegnanie jest ciężkie, ale już po chwili jesteśmy na ulicy. Ostatni etap konspiracji to droga na punkt mobilizacyjny. Nie jestem już Marią Czapską, tylko sanitariuszką »Marysią«. Nareszcie wchodzimy do naszej Wolnej Polski. Chwilowo jest maleńka – czteropiętrowy dom. Wita nas krótkie słowo: »– Czołem!«”.
Nadszedł ten wyczekiwany dzień. Marysia z Danusią po czternastej wybiegły z domu, jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na to, co zastawiały. Marysia w duchu pytała siebie: „– Czy jeszcze tu wrócę?” Nie rozmawiały o tym z Danusią, ale na pewno ona też o tym myślała. Marysia do tego dnia przygotowywała się od początku konspiracji, Danusia –- kilka tygodni. Krótko przed Powstaniem, podobną decyzję podjęła Bożena Kalinowska, koleżanka Basi Mieczkowskiej. Obie dziewczyny nie miały żadnego przygotowania, Marysia podjęła się przeszkolenia ich. Wciągu dwóch tygodni nauczyły się najważniejszych czynności sanitariuszki: bandażowania, zakładania sterylnych opatrunków, robienia zastrzyków, udzielania pierwszej pomocy przy różnych ciężkich obrażeniach.
1 sierpnia ulica wyglądała inaczej niż zwykle. Był rozkaz, żeby jeszcze przez kilka godzin zachowaniem, ubiorem nie zwracać na siebie uwagi, Niemcy nie powinni zorientować się, że młodzi ludzie, których tylu na ulicach, to żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego. Trudno jednak było to ukryć. Pomimo gorącego lata   chłopcy w szerokich płaszczach, mocnych butach, dziewczęta w ciemnych spódnicach. Uśmiechy, płonące oczy, pod pachą powstańczy ekwipunek, to na razie zamiast opaski informacja mówiąca warszawiakom, kim są i dokąd zmierzają. Przechodnie uśmiechali się do nich, chcieli dodać im siły i wiary. Chociaż tego dnia w tych młodych ludziach wiary było tyle, że mogliby obdarować całe miasto. Na miejscu zbiórki spotkały się wszystkie, dziewczyny z patrolu sanitarnego: Danusia Czapska, Bożena Kalinowska, Basia Roszkowska i Marysia Czapska. Powstania nie przeżyła tylko Danusia. Przed godziną „W” nastroje wśród oczekującej młodzieży były doskonałe. Dziewczęta zajadały pyszne pierniczki podarowane przez chłopców. Niektórzy mieli przedwojenne mundury , albo chociaż elementy wojskowej garderoby, które z dumą zakładali. Najwięksi szczęściarze posiadali nawet broń. Do wyznaczonej godziny pozostało jeszcze trochę czasu, kiedy oczekujący usłyszeli strzały dochodzące z ulicy. To spowodowało zaniepokojenie.
„Do pomieszczenia, w którym czekaliśmy na rozpoczęcie Powstania i rozkazy, wszedł dowódca porucznik »Harnaś«. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest podenerwowany. Byłam odpowiedzialna za patrol sanitarny, dlatego polecił mi rozdanie opatrunków osobistych. Podchodziłam do każdego z chłopców, tak dobrze mi znanych, uświadamiając sobie, że ich życie, nie należy już do nich. Oddali je Ojczyźnie. Patrzyłam w ich uśmiechnięte i życzliwe oczy. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl – w każdej chwili mogą zamknąć je na zawsze.  Słowa dowódcy: »Jesteśmy rodziną«  były w tej chwili jedyną prawdą. Patrzyłam na chłopców ustawionych w dwuszeregu i myślałam: »Oby Bóg ich strzegł«”.



 KAPITULACJA

Do Powstania szli z ogromną nadzieją i wiarą w zwycięstwo. Chcieli odpłacić Niemcom za pięć lat okupacyjnego koszmaru. Byli gotowi na największą ofiarę, ale nie na kapitulację.  Marysia tak wspomina te ostatnie najsmutniejsze dni: „Od 1 sierpnia byłam wszędzie tam, gdzie walczyła kompania »Grażyna«: na Marszałkowskiej, Towarowej, Grzybowskiej, w kościele św. Krzyża i gmachu policji. Opatrywałam lżej rannych, dostarczałam ich do szpitali, czasem szłam prosto pod kule, czołgałam się  między rozrywającymi się pociskami i padającymi kulami, byle ratować naszych chłopców. Wiedziałam, że oni też by mnie nie zostawili. Pod koniec września nastroje były dziwne, trudne do opisania, panował stan zawieszenia. Zbliżał się najtragiczniejszy i najsmutniejszy moment Powstania – ogłoszenie kapitulacji. Przecież wiedzieliśmy, że to już koniec, byliśmy strasznie zmęczeni, ale kapitulacja? O tym nie chcieliśmy głośno rozmawiać. Ogłoszono ją 2 października. Nie pamiętam swojej reakcji, reakcji kolegów, wyparłam to z pamięci. Zapadła cisza, straszna i złowroga cisza…”.
Dla wszystkich najgorsza była konieczność opuszczenia Warszawy. Większość Powstańców szła do obozów jenieckich. Chociaż myśl o rozstaniu z kolegami bolała, Marysia zdecydowała się wyjść   z ludnością cywilną, bo tylko tak mogła odnaleźć mamę i Danusię. Wierzyła, że obie przeżyły,  że stan siostry się poprawił i obie na nią czekają. Musiała koniecznie zdobyć ubranie, które upodobniłoby ją do tysięcy warszawiaków i nie sugerowałoby jej udziału w Powstaniu, . Następnego dnia po ogłoszeniu kapitulacji poszła na Wilczą, ale tam już nic nie było. Dom został spalony. Udało jej się wejść do ruin piwnicy, w których  znalazła buty. To nic, że były męskie i zdecydowanie za duże. Basia Roszkowska, która wychodziła z wojskiem, ostatnie godziny w Warszawie spędzała z Marysią. Razem były na Wilczej, potem poszły do jej mieszkania, po cywilne ubranie. 
Z Warszawy Marysia wychodziła z trzema innymi Powstańcami. Dwóch z nich znała. Zawsze w najdramatyczniejszych momentach życia zapada w taki stan, który jakby wyłączał ją z rzeczywistości, więc niewiele rejestrowała z tego, co się  działo dookoła. W takim właśnie stanie była, żegnając ukochane miasto. Dlatego niewiele pamięta: morze ludzi, własne stopy w za dużych męskich butach, w które wlepiła wzrok. Tak bardzo bała się patrzeć na to, co zostawia – ruiny, ruiny… Legitymację powstańczą ukryła w bucie.
Szli w kierunku Dworca Zachodniego. Wsiedli do odkrytych wagonów towarowych. Kiedy pociąg ruszył,   zobaczyła bawiące się dzieci, zieloną trawę, niezniszczone zabudowania. Nie mogła uwierzyć, że istnieje normalny świat. W Ursusie pociąg   zatrzymał się. Stał chwilę, ale to wystarczyło. „Uciekamy!”  – krzyknął jeden z jej towarzyszy. Czy to był cud, czy dalej wola walki o przetrwanie? Udało się Marysi wejść na wysoką burtę wagonu, zeskoczyć na tory i   kamienie, przebiec przez nie, potem peron, szczęśliwym trafem tuż przed nią pojawiła się furtka. Słyszała za sobą strzały, ale dobiegła już do gęstych krzaków, w których mogła się ukryć. Przybiegli również chłopcy. Udało się uciec całej czwórce.
Na odpoczynek nie było czasu, Niemcy mogli ich znaleźć w każdej chwili.  Szli przed siebie., Nie sposób było się nie zorientować, kim są i co tam robią.  Ktoś  zaproponował im, żeby weszli do domu i umyli się. Dostali obiad, domowy obiad – ziemniaki, pomidory i nawet mięso. Znowu zdziwienie – ludzie jadają obiady! Rozstała się z kolegami, chciała dostać się do Komorowa do cioci Zosi. Była przekonana, że tam spotka  mamę i siostrę.
Doszła do kolejki EKD. Stały tam kobiety z koszami pełnymi śliwek i chleba, jej ulubionego nałęczowskiego. To był dla niej nierzeczywisty, piękny sen. Stanęła i z szeroko otwartymi oczyma patrzyła.  Handlarka popatrzyła na nią   i spytała: „Pewno jesteś z Warszawy, z Powstania? Chcesz chleb?”.Marysia zdziwiła się, że chleb tak normalnie można kupić. Sprzedająca pokiwała głową i nie chcąc zapłaty, dała jej bochenek świeżutkiego chleba. Najlepszego, jaki kiedykolwiek jadła.
Kolejką dojechała do Komorowa, dotarła do cioci Zosi i, od niej   dowiedziała się, że mama i siostra są w szpitalu.  Zaraz do nich poszła. Najpierw spotkała mamę. Kiedy weszła  do pokoju i zobaczyła siostrę, zrozumiała, że to już koniec. Była przecież sanitariuszką, widziała umierających ludzi. Kilka godzin później Danusia już nie żyła.  
„Ona czekała na mnie. Nie chciała, żeby mama została sama. Wierzyła, że ja wrócę. Rzeczywiście mama ani jednego dnia nie była bez żadnej z córek. Ze śmiercią Danusi zakończyły się moje dni Powstania.”