piątek, 6 stycznia 2017

158.Na 95 urodziny Janiny Rożeckiej "Dory" - wspomnienie jak powaliła sowieckiego oficera.

 Janina Rożecka
 Janina Rożecka
 Janina Rożecka z młodzieżą z Hiszpanii
Janina Rożecka na obchodach w szkole im. Stefanii Sempołowskiej


Janina Rożecka 6 stycznia kończy 95 lat. Każdy kto miał przyjemność poznać ją potwierdzi, że  jej wiek zupełnie nie pasuje do ilości energii, radości życia i poczucia humoru.
Wychowana w domu pełnym miłości. Ojciec, oficer Wojska Polskiego nauczył ją co to jest poczucie honoru i odpowiedzialność. Nigdy nie dowiedział się jak bardzo zaowocowały jego nauki, zamordowany został w Starobielsku. Janeczka od początku okupacji działała w konspiracji, uczyła się i pracowała. Zawsze w trudnych sytuacjach zastanawiała się jakby zachował się ojciec i czy poparłby jej decyzję. W Powstaniu była sanitariuszką w Zgrupowaniu „Żywiciel” na Żoliborzu… O jej okupacyjnej i powstańczej historii pisałam wielokrotnie, również na blogu. Dzisiaj w tak wyjątkowym dniu oddaje głos Janeczce Rożeckiej, opowie mało znany epizod ze swojego powojennego życia…

„Ze szpitala w Komorowie wyjechałam do Zakopanego, zaprosili mnie  znajomi u, których mogłam się zatrzymać i przeczekać do wyzwolenia. Moja mama powtarzała, że tam gdzie się pojawię zawsze coś musi się wydarzyć, przyciągam kompletnie nieprawdopodobne zdarzenia i najczęściej sobie i innym trochę pokomplikuję. Zgadzałam się z nią, ale też wiem, że często bywam współautorką  sytuacji zabawnych. Jestem kombinacją pecha, niepoprawnego optymizmu i poczucia humoru wbrew okolicznościom. W Zakopanem przeżyłam biedę, doznałam ludzkiej życzliwości i stałam się obiektem westchnień czeskiego oficera. Był dowódcą oddziału walczącego w Armii Czerwonej. Dobrze wychowany, szarmancki i jak na warunki frontowe bardzo elegancki. Przekonywał mnie, żebym wstąpiła do jego oddziału. Co ja się  nalawirowałam, żeby wywinąć się i nie narazić się. Wreszcie powiedziałam, że ja jestem Powstańcem z Warszawy i tam wrócić muszę. Poskutkowało, zrozumiał i jeszcze przez ordynansa przysłał takie jedzenie jakiego nie widziałam od lat.
W Warszawie czekała na mnie już mama. Z rodzinnego dobytku niewiele zostało. Kradli Niemcy, Sowieci i szabrownicy. Trzeba było wyremontować dom, obie pracowałyśmy, ale dochód ledwie starczał na jedzenie. Zaproponowano mi pracę w Bydgoszczy, w restauracji „Pod Orłem”.  Duży, doskonale prowadzony, wręcz luksusowy lokal. Zatrudniono mnie jako kelnerkę. Pracowałam od 6.00 rano do 22.00. Padałam na twarz ze zmęczenia, ale  zarabiałam doskonale. Goście mnie lubili i dawali duże napiwki. Początkowo miałam wielkie problemy z obsługą restauracji. Wiedzieli o mnie tylko, że przyjechałam z Warszawy. Patrzyli niechętnie, bo byłam „inna”. Kelnerka znająca języki, grająca na pianinie, nawet inaczej ubrana niż pozostali i do wszystkiego ciesząca się ogromnym szacunkiem i życzliwością właścicieli lokalu. Tak dłużej nie mogłam pracować, poprosiłam współpracowników o rozmowę i w kilku słowach opowiedziałam im o sobie i o biedzie, która mnie tu przygnała. Widziałam w ich oczach wstyd. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Zrozumieli, że chleba im nie zabieram, pomagałam we wszystkim i zawsze mogłam liczyć na ich pomoc. Orkiestra specjalnie dla mnie, każdego dnia rozpoczynała granie piosenką „Warszawo ma”.
Miałam bardzo różnych klientów, wielu obsługiwałam systematycznie. Wzbudzali czasem wielką sympatię, czasem smutek i żal, współczucie. To był okres powojenny, ludzie mieli „wypisane” na twarzach swoje losy. Przychodził każdego dnia starszy człowiek bez wątpienia przedwojenna elita. Jadał skromnie i zawsze brakowało mu paru groszy do rachunku. Dopłacałam i jeszcze coś dokładałam do talerza. Na palcu miał sygnet, ja też nosiłam sygnet podarowany przez ojca. Któregoś dnia płacąc rachunek, spojrzał na mnie drwiąco i zapytał: - Od kiedy to kelnerki noszą sygnety. Natychmiast zniknęło moje współczucie i warknęłam: - Odtąd kiedy tacy hrabiowie jak pan czekają, żeby kelnerki dopłacały do rachunku.
Nie spodziewał się takiej riposty, nigdy już nie zjawił się u nas w lokalu.
Do restauracji przychodzili również Rosjanie, najczęściej oficerowie. To był najgorszy rodzaj klientów i najwięcej sprawiali kłopotu. Wszyscy bali się i niechętnie obsługiwali ich stoliki. Nie miałam żadnych oporów, dawałam sobie radę, chociaż na napiwki liczyć nie mogłam. Zdarzali się tacy, którzy wchodzili z workiem pieniędzy, a próbowali wychodzić nie płacąc. Zawsze pili do upadłego. Któregoś dnia przyszedł oficer rosyjski, towarzyszyli mu dwaj polscy oficerowie, na ich twarzach widać było strach. Po obficie zakrapianej kolacji poprosili o rachunek. Wtedy kompletnie pijany czerwonoarmista zaczął krzyczeć, żeby dać mu jeszcze wódki. Widząc, że za chwilę straci przytomność z upojenia, zażądałam najpierw zapłaty. Wstał chwiejąc się na nogach, spojrzał na mnie przekrwionymi, zamglonymi oczami i wrzasnął: „Ty niemiecka dziwko”. Tego było dosyć, przemilczałabym „dziwkę”, ale „niemiecka”, tego darować nie mogłam. Podałam tacę stojącemu obok koledze, dłonie zacisnęłam w pięści i ile miałam sił zaczęłam okładać po tej obrzydliwej, czerwonej gębie. Przewrócił się na stoliki, z których wszystko pospadało i potłukło się. Goście i obsługa zamarli z przerażenia. Nie słyszałam, ale po całym zdarzeniu koledzy opowiedzieli mi, że uspokajano mnie, ale nie było mocy, która mogła mnie zatrzymać. Ktoś zadzwonił do pobliskiej rosyjskiej komendy z informacją, że ich oficer awanturuje się. W ciągu kilku minut przyszedł patrol. Kiedy  zabierali szamocącego się oficera, ciągle wrzeszczał do mnie: -„ubju”. Nie mogłam tego tak zostawić, poszłam razem z nimi. Ludzie patrzyli na mnie z przerażeniem - „wariatka”. Na komendzie nikogo nie pytając o zgodę weszłam do gabinetu komendanta.  Moje stanowcze zachowanie tak zaskakiwało rozmówców, że nie byli w stanie mi się sprzeciwić. Funkcjonariusz przywitał mnie w pięknym, gustownie urządzonym gabinecie. Miał doskonałe maniery, poruszał się jakby szedł po pałacowych podłogach i grzecznie wysłuchał mojej skargi. Wiele razy przeprosił. Następnego dnia miałam dostarczyć rachunek strat, a wszystko zostanie wyrównane. Pomimo ostrzeżeń dobrze mi życzących, rachunek zaniosłam . Za wszystkie szkody zapłacono z nawiązką. Niestety dla mnie zaczął się trudny czas. W lokalu codziennie przesiadywali „smutni panowie”, czułam na każdym kroku ich wzrok. Wreszcie wezwano mnie do Urzędu Bezpieczeństwa. Długo wypytywano o Warszawę, okupację i Powstanie. Kłamałam, kręciłam, robiłam z siebie tchórzliwą cwaniaczkę. Wypuścili, ale „ogon” miałam już bez przerwy. Na opuszczenie Bydgoszczy zdecydowałam się kiedy ponownie wezwano mnie do UB i zaproponowano wyjazd do Paryża, gdzie mogłabym  kontynuować studia medyczne. Zdziwiłam się. Usłyszałam, że wbrew temu co mówię, jestem bardzo odważna, a tacy ludzie są potrzebni.  Pożegnałam  ludzi, którzy w trudnym dla mnie czasie okazali mi wiele serca i życzliwości. Żegnali mnie ze smutkiem, ale miałam świadomość, że i z ulgą”.


Dla Jubilatki życzenia zdrowia i sił do realizacji ciągle nowych planów. 

czwartek, 5 stycznia 2017

157. Odszedł na wieczną wartę Generał Brochwicz Lewiński ps. "Gryf"

 Jeszcze wczoraj wpis w podarowanej przez Pana Generała książce był miłą pamiątką, dzisiaj dla mnie to bezcenny dokument.




Informacja o odejściu ludzi, którzy zostawili ślad w naszym życiu, zawsze przychodzi nie w porę, nigdy nie jesteśmy na nią gotowi. Ze zdziwieniem i szeroko otwartymi oczami zadajemy sobie setki pytań, na które nie dostaniemy już odpowiedzi. Zawsze mamy wyrzuty sumienia, że czegoś zapomnieliśmy zrobić czy powiedzieć… Odszedł od nas Generał Janusz Brochwicz Lewiński. Na stronach bloga żegnam go króciutkim fragmentem swojej książki „Pod okupacją i w Powstaniu. Konspiracyjne wspomnienia”, dla Pana Generała była ona ważna.

Człowiek legenda – Janusz Brochwicz-Lewiński, generał brygady. Można powiedzieć, że oswoił śmierć. Wielokrotnie spotykał się z nią, ale udawało mu się uwolnić z jej uścisku. Pierwszy raz w dniu swoich 19. urodzin, w 1939 roku został skazany na śmierć przez Sowietów. Był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego „Zapory” – sławnego, niezłomnego dowódcy oddziałów partyzanckich. Przeszedł do historii Powstania Warszawskiego jako legendarny obrońca Pałacyku Michla… W oflagu w Murnau rozmawiał z Witoldem Pileckim. Po zakończeniu wojny przez 58 lat w Polsce nie było dla niego miejsca, nie mógł tutaj wrócić. Był oficerem Samodzielnej Brygady Spadochronowej w Szkocji i  oficerem wywiadu… brytyjskiego.
Do generała dotarłam dzięki wspólnemu znajomemu i Agnieszce Boguckiej - opiekunce i oddanej przyjaciółce generała, szefowej warszawskiego oddziału Wspólnoty Polskiej. W czasie pierwszej rozmowy telefonicznej drżał mi głos, stałam na baczność, zżerała mnie trema. Ciepły serdeczny głos i wyczuwalna życzliwość mojego rozmówcy trochę mnie ośmieliły. Kiedy powiedziałam mu o swoich obawach, przeszedł na bardzo żartobliwy ton. Na pierwszym spotkaniu oczarował mnie zupełnie. Dawno nie spotkałam tak cudownie pozytywnego człowieka. Piękna polszczyzna, ogromne poczucie humoru, powodowały, że w czasie rozmowy z nim delektowałam się każdym słowem.
Na ścianie w jego mieszkaniu, w ramce za szkłem, wisi mały obrazek Jezusa Miłosiernego „Jezu ufam Tobie”. Szary, bez koloru, posklejany. Chociaż w tym pokoju jest wiele pięknych przedmiotów, które gospodarz otrzymał od różnych ważnych i cenionych osobistości – to właśnie ten niepozorny obrazek jest bezcenny. Najważniejszy dla gospodarza! To dar od matki, Jadwigi Brochwicz-Lewińskiej. Podarowało go swojemu jedynemu synowi, gdy żegnała się z nim w sierpniu 1939 roku. Miał go zawsze chronić. I ochronił. Los nie oszczędzał  Janusza Brochwicza-Lewińskiego. Nieraz tracił wszystko, musiał szukać dla siebie miejsca na Ziemi. Z obrazkiem od matki, włożonym do książeczki wojskowej, nigdy się nie rozstawał! Tak samo jak z przeświadczeniem, że nie można złamać danego słowa. Zdradzić. Donieść. Takie grzechy mogłaby wymazać tylko śmierć.    

  "Trwały przygotowania do Powstania, trudno było zdobyć środki opatrunkowe i leki. Polski pracownik apteki Wendego przy Krakowskim  Przedmieściu 55, poinformował dowództwo o dostawie do magazynów dużej ilości medykamentów dla niemieckich szpitali polowych. Zdecydowano, że przejmiemy cały transport. Przygotowanie i dowodzenie akcją powierzono mnie.
Po dokładnym rozpoznaniu budynku i całej okolicy, przedstawiłem dowództwu plan akcji. Został zatwierdzony. Miała się odbyć 10 lipca, początek o godz. 5.30. Łączniczki po odebraniu od nas dokumentów (osoby biorące udział w akcjach nie mogły mieć przy sobie nic, co mogłoby w razie wpadki albo  śmierci pozwolić zidentyfikować tożsamość) i dostarczeniu broni, poszły na swoje stanowiska obserwacyjne. Apteka była zupełnie niedostępna dla Polaków, chociaż miała w większości polską obsługę. Była doskonale pilnowana. W pobliżu, w dawnym budynku Ministerstwa Spraw Wojskowych stacjonowało około dwóch tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy służb, m.in. policja i lotnicy.
Przy samej aptece zatrzymała się ciężarówka, którą przyjechało ośmiu naszych chłopców w roboczych ubraniach. Podszedłem do apteki. Miałem cywilne ubranie, a w klapie marynarki wpięty znaczek ze swastyką. Zastukałem w okienko. Kiedy przyszedł kierownik, płynnym niemieckim wytłumaczyłem mu, że mój szef ma straszne bóle i potrzebuje natychmiast lekarstwo. Podałem receptę. Przyjrzał się jej i wpuścił mnie do środka. Przystawiłem mu pistolet do głowy i powiedziałem: - Armia Krajowa zabiera towar. Przerażeni, pozostali pracownicy, bez  najmniejszego sprzeciwu wykonywali moje polecenia, usiedli na podłodze. Wpuściłem pozostających do tej pory w samochodzie kolegów. Kiedy kazałem aptekarzowi otworzyć magazyny, zaczął szukać kluczy, tłumacząc, ze nie wie gdzie się podziały. Nie było czasu na szarpaninę, ani czekanie. Wyłamaliśmy zamek i czym prędzej przenieśliśmy wszystko na ciężarówkę.
W czasie trwania akcji, obok samochodu przechodził niemiecki patrol i nic ich nie zdziwiło. Poszli dalej. Wszystko trwało dłużej niż zaplanowaliśmy, ale udało się. Nie użyliśmy broni, nie padł ani jeden strzał. Zdobyty towar zostawiliśmy w tajnym magazynie w piwnicy sklepu warzywnego przy ulicy Poznańskiej.
W akcji wzięło udział 14 żołnierzy Batalionu „Parasol”. Ryzyko było ogromne. Jeden błąd i  wszyscy mogliśmy zginąć. Zdobyte lekarstwa i opatrunki zostały wykorzystane w czasie Powstania".
                                                                                 







poniedziałek, 2 stycznia 2017

156. Żołnierz Batalionu "Zośka", Profesor Tytus Karlikowski kończy 90 lat.

 Tytus Karlikowski "Tytus"
 Tytus Karlikowski, zdjęcie z maja 1944 roku.
Profesor Tytus Karlikowski

Słuchając opowieści prof. Tytusa Karlikowskiego o jego dzieciństwie, o rodzicach, dwóch starszych siostrach, mam wrażenie, że to wszystko działo się tak niedawno…
A przecież urodził się 3 stycznia 1927 roku w Łęczycy, kończy 90 lat i już na stałe wszedł do naszej historii. Zarówno Pan Profesor jak i jego żona, Alicja Karlikowska, zaufali mi i opowiedzieli o swoim życiu. Ich historie opisałam w książce, która ukaże się w czerwcu.
Kilka spotkań zaowocowało piękną znajomością, najpewniej powstanie z naszych rozmów kolejna książka.  Państwo Karlikowscy opowiadając zawsze siedzą naprzeciw siebie. Kiedy jedno z nich wspomina i akurat z pamięci uleci jakaś data, nazwisko, to natychmiast drugie uzupełnia. Widać jak doskonale się znają, ufają sobie i dopełniają się. Pan Tytus to żołnierz, twardy mężczyzna, którego życie nie rozpieszczało.
Walka o wolność wpisana jest w historię jego rodziny. Rodzice poznali się w 1918 roku w Polskiej Organizacji Wojskowej. Wujowie, oficerowie Wojska Polskiego walczyli w 1939 roku, w wojnie obronnej. 1 sierpnia 1944 roku, z jego domu do Powstania wyszło sześć osób.
Tytus Karlikowski od 1937 roku, był bardzo aktywnie działającym harcerzem. We wrześniu 1939 roku zgłosił się do Harcerskiej Służby Łączności, uważając obronę Ojczyzny za swoją powinność.
Działalność konspiracyjną rozpoczął od harcerstwa. Był w pierwszym naborze do małego sabotażu, tam zdobył doświadczenie wykorzystane w późniejszej walce zbrojnej. Należał do pokolenia, które przez okoliczności zostało zmuszone do szybkiego dojrzewania. Marzyła im się walka z bronią w ręku. Jesienią 1942 roku, kiedy „Szare Szeregi” przeszły reorganizację i podzielono harcerzy na grupy wiekowe. Tytus Karlikowski bardzo chciał dołączyć do Grup Szturmowych, ale nie miał ukończonych osiemnastu lat, a wymagano pełnoletności –  był zbyt młody. Odbył wtedy długą rozmowę z hufcowym, Jankiem Bytnarem „Rudym” i Eugeniuszem Koecherem „Kołczanem”, po której został uznany za dojrzałego i odpowiedzialnego. Dopisano mu brakujące lata i skierowano do GS. Po intensywnych szkoleniach wojskowych stał się żołnierzem. Z całą odpowiedzialnością i świadomością na ręce druha Jana Bytnara „Rudego” składał przysięgę – „Przed ofiarą życia nie cofnę się”.
Brał udział w wielu akcjach, o których mówiła cała Warszawa, a dzisiaj opisywane są w podręcznikach szkolnych. Był wśród tych co przygotowywali „Akcję pod Arsenałem”, akcję odbicia Naczelnika „Szarych Szeregów” Floriana Marciniaka.
Po utworzeniu Batalionu „Zośka” walczył w jego szeregach, miał dwa pseudonimy „Tytus” i „Wąż”. Od lata 1943 roku do lata 1944 roku jego sekcyjnym był Krzysztof Kamil Baczyński.
W Powstaniu Warszawskim na jego oczach ginęli koledzy, on miał dużo szczęścia, udawało się.
11 sierpnia razem z kolegami objął pozycje na cmentarzu żydowskim. Około 11.00 rozpoczął się bardzo silny atak niemiecki.  Razem z Mirkiem Szymaniakiem „Wagnerem” i Staśkiem Deczkowskim „Madejskim” obsługiwali karabin maszynowy. Tytus Karlikowski dostał pierwszy. Przykrył go własnym ciałem upadający, ciężko ranny „Wagner” i to jego trafiły wszystkie odłamki, "Tytus" przeżył, stracił oko i miał ciężko poranioną lewą część ciała.
Drugi raz jego szczęście dało o sobie znać 18 sierpnia. Leżał wtedy w szpitalu Batalionu „Zośka” przy ulicy Miodowej. Niemcy zrzucili na budynek bomby. Wszystko się zawaliło, zapadały się podłogi i przewracały ściany przygniatając rannych. Niewielu wtedy przeżyło, zginął tam Janek Romocki „Bonaventura” Jego udało się odkopać, był w strasznym stanie. Ksiądz Tomasz Rostworowski udzielił mu ostatniego namaszczenia. Przeżył. Jeszcze kilka razy ocierał się o śmierć. Ze Starówki kanałami, na własnych plecach przeniosła go sanitariuszka „Dorotka”  zawdzięcza jej życie. Dziewczyna zginęła  dwa tygodnie później ratując innego rannego.
Przebywał w kilku szpitalach, po wojnie poddany intensywnemu leczeniu i rehabilitacji odzyskał siły i zdrowie. W  1946 roku wrócił do Warszawy. Zdał maturę i skończył studia na Wydziale Leśnym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Naukowo zajmował się  inżynierią środowiska, ochroną przeciwpożarową lasu i ochroną środowiska.
Do dzisiaj bardzo aktywnie działa w organizacjach kombatanckich, jest przewodniczącym Środowiska Żołnierzy Batalionu „Zośka”.
Profesor Tytus Karlikowski opowiadał o „Rudym”, „Alku”, Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, dla niego to byli koledzy, a ja wstrzymywałam oddech. Nie chciałam stracić ani jednego słowa z tej opowieści. Rozmawiam ze świadkiem historii znającym osobiście bohaterów, którzy stali się legendą dla następnych pokoleń.

Dla Pana Profesora życzenia zdrowia i pogody ducha na długie lata życia.