wtorek, 31 maja 2016

59. Od czyszczenia szamba do niemieckiego teatrzyku kukiełkowego. Historia dziecka, warszawskiego Powstańca wywiezionego do Niemiec.

Andrzej Gładkowski, zdjęcie zrobione w1944 roku w obozie we Frankfurcie nad Odrą.


Dzisiaj o losach polskiego dziecka, Powstańca wywiezionego do Niemiec. Pracującego ponad własne siły, nikt nie martwił się o jego godność, poczucie honoru, czy choćby pełen żołądek…

Andrzej Gładkowski w czasie Powstania Warszawskiego miał 13 lat. Był łącznikiem szefa służby sanitarnej Grupy „Północ”, doktora Tarnawskiego. Po upadku Powstania na Starówce wyszedł z ludnością cywilną. Razem z rodzicami trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie. Był to jeszcze okres kiedy Niemcy nie respektowali zasady nierozdzielności rodzin. Ojciec został zabrany i skierowany do obozu Mittelbau-Dora w Turyngii. Więźniowie pracowali w fabryce zbrojeniowej, niewolnicza, wycieńczająca praca powodowała ogromną śmiertelność. W czasie selekcji zapytano Andrzeja Gładkowskiego ile ma lat. Dodał sobie kilka miesięcy i powiedział, że czternaście. Nie wiedział, że Niemcy traktowali obywateli podbitych narodów mających ukończone czternaście lat, jako nadających się do pracy na rzecz Rzeszy.  Razem z matką został wywieziony do obozu przejściowego we Frankfurcie nad Odrą. Skierowany na „targ niewolników”, gdzie Niemcy mogli sobie wybierać interesujący ich „okaz”. Jako mówiący po niemiecku otrzymał przydział do komunalnych prac porządkowych. Czyścił okoliczne posesje, sprzątał ulice, sprzątał  śnieg, pomagał przy wywożeniu szamba. Kiedy było mniej pracy  wypożyczano go do prac rolnych u miejscowych gospodarzy. Najdłużej pracował u zamożnego bauera, który miał duże, zmechanizowane gospodarstwo. Na stałe pracowało u niego kilku robotników z podbitych krajów. Andrzej Gładkowski był robotnikiem sezonowym. W pomieszczeniu jakie mu przydzielono znalazł za piecem polską książkę. Był to „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, wydanie z 1913 roku, drukarnia W.L. Anczyca i sp. W Krakowie. Znał ją doskonale, ale w tamtejszej rzeczywistości była to jedyna polska książka, to czytał ją tyle razy, że do dzisiaj jest w stanie cytować jej fragmenty. Wracając do Polski zabrał ją ze sobą i ciągle ma swoje ważne miejsce wśród jego księgozbioru.
Dla młodziutkiego chłopca ciężka praca na roli od piątej rano była wyczerpująca, ale starał się zachować dumnie w każdych okolicznościach. Zapamiętał kilka zdarzeń, które dodawały mu siły i przekonywały niemieckich „panów”, że z Polaka trudno zrobić niewolnika.
Kiedyś polecono mu wyczyścić wszystkie buty robocze całej niemieckiej rodziny. Nie wywiązał się z tego należycie. Ojciec gospodarza tłumaczył mu jak to trzeba robić, każdy dobry robotnik to powinien umieć. Andrzej bez zastanowienia odpowiedział: - Ma pan rację, ale u nas robiła to służąca.  Umiała to robić i dobrze jej płaciliśmy.
Zdarzało się, że w niedzielę po nakarmieniu zwierząt miał wolny czas. Czasem spędzał go z niemieckim rówieśnikami. Raz nawet włączył się w prace teatrzyku kukiełkowego. Oczywiście pokazywano wielkość niemieckiego oręża i doskonałość Hitlera, który wszystko potrafi i uratuje Niemcy. Była to jesień 1944 roku i niemieckie nastroje nie były już tak optymistyczne. Nie miał kto przeczytać bardzo wzniosłego wiersza „Alarm lotniczy dla Berlina”. Zdziwienie wśród miejscowych Niemców było ogromne, kiedy zgłosił się polski robotnik – Jak to, on umie czytać i to po niemiecku? Tekst tak go rozbawił, że omal nie zakrztusił się ze śmiechu.
Jego inteligencję i wiedzę docenił chłopak z Berlina, próbujący się z Andrzejem Gładkowskim zaprzyjaźnić. Złożył mu ofertę, która jego zdaniem była nie do odrzucenia: - Andre ty jesteś młody, masz niebieskie oczy. Gdybyś złożył odpowiednie papiery, ja cię poprę. Za dwa , trzy lata mógłbyś tak jak ja, być normalnym niemieckim obywatelem.
Oczywiście nie miał pojęcia, że młody Polak nie skorzystałby z tej propozycji nawet pod groźbą śmierci, a za pół roku ich role się odwrócą.
Niewolnicy z Warszawy nie byli dobrymi pracownikami, zbyt dumni i bardzo niechętni, żeby dorabiać znienawidzonych Niemców. Każdego dnia oglądali powolną agonię III Rzeszy i coraz większą panikę wśród Niemców. Kiedy Andrzej patrzył na ich strach , na tłumy uciekinierów, organizowaną naprędce pomoc socjalną dla niemieckich uchodźców, czuł niekrytą radość. Zapytany przez znajomego Niemca czy cieszy się, że nadchodzą Rosjanie, odpowiedział, że są takimi samymi wrogami jak Niemcy.
Kiedy w lutym 1945 roku spotkał pierwszych żołnierzy rosyjskich, zapytali go skąd jest zawahał się czy powiedzieć : - Jestem z Powstania Warszawskiego. Uznał, że bezpieczniej będzie powiedzieć: - Ja z Warszawy…


poniedziałek, 30 maja 2016

58. O "paście lutowniczej", co było w wozie strażackim... Czyli jak w "Philipsie" kantowano Niemców.

Legitymacja strażacka Edmunda Baranowskiego


Okupacyjna i powstańcza historia polsko – holenderskich zakładów „Philips” jest niezwykle piękna, a tak mało znana. Mnie opowiedzieli ją ówcześni pracownicy – Wisława Skłodowska i Edmund Baranowski.
Zakłady działały od 1922 roku. Doskonale się rozwijały. Powstało kilka ich salonów wystawienniczo – handlowych, gdzie można było kupić, również na raty, nowoczesne radioodbiorniki i patefony.
Pracownicy, w większości kobiety, mieli zapewnione pełne świadczenia socjalne, bezpłatną opiekę zdrowotną, stołówkę. Produkcja była całkowicie zmechanizowana.
W 1939 roku, kiedy do Warszawy wkroczyli Niemcy, przejęli spółkę. Było to pogwałcenie przepisów prawa międzynarodowego, ponieważ zakład był eksterytorialny. Zarządcą został major lotnictwa. Jak na czasy wojenne okazał się człowiekiem przyzwoitym.
Edmund Baranowski rozpoczął pracę w zakładach Philipsa pod koniec kwietnia 1940 roku. Bez większych formalności, po krótkiej rozmowie, został skierowany do działu produkującego termosy. Zarówno jego kierownicy jak i cała załoga przyjęła go bardzo serdecznie. W maju 1940 roku po upadku Holandii, zakłady podporządkowano niemieckiej gospodarce. Zaczęto przede wszystkim produkować stacje nadawczo-odbiorcze dla łodzi podwodnych. Edmund Branowski zaczął wtedy pracę przy montażu oporników i innych drobnych elementów. Raz w miesiącu jego majster dostarczał mu mały słoik z „pastą lutowniczą” i nakazywał trzymać ją głęboko w szufladzie pod taśmą produkcyjną. Sam wyznaczał dni kiedy pasta miała być używana. Dopiero po latach dowiedział się, że brał udział w ważnej operacji sabotażowej. Owa „pasta lutownicza”, to był specjalny preparat chemiczny przygotowany w zakładach, używany do lutowania małych elementów w aparaturze radiowej. Na skutek wilgoci i zasolenia na pełnym morzu dochodziło do reakcji chemicznych i przestawały działać urządzenia radiowe. Wiele niemieckich łodzi podwodnych nigdy nie wróciło do swoich baz.
W zakładzie również odbywała się produkcja aparatury nadawczo-odbiorczej dla Podziemnego Państwa Polskiego. Pomimo, że Niemcy wielokrotnie przeprowadzali kontrole, nigdy na nic nie trafili.
Edmund Baranowski od 1941 roku był członkiem zakładowej straży pożarnej. Związanych było z tym wiele korzyści. Najważniejsza była nocna przepustka, pozwalająca poruszać się po mieście w czasie godziny policyjnej, dla działalności konspiracyjnej było to bezcenne. Bardzo często w trakcie zaplanowanych ćwiczeń strażackich odbywały się wojskowe szkolenia AK.
Najbardziej zapamiętane przez Edmunda Baranowskiego zadanie, które wykonywał z drużyną strażacką z „Philipsa” związane jest z walkami w getcie, w kwietniu 1943 roku. W Wielkanoc zakładowa  straż pożarna została wysłana do gaszenia magazynów na terenie getta. Załoga doskonale się przygotowała. Wzięli kilkanaście bochenków chleba, konserwy, wielki termos zupy i wszystko to ukryli w samochodzie. Mieli nadzieję, że może uda się to zostawić głodującym Żydom. Z szuflady samochodu wyjęli część węży i hydrantów. W ten sposób powstała skrytka, w której mogła ukryć się jednaj osoba. To co zobaczył w getcie prześladuje go przez całe życie. Widział jak Niemcy wyganiali z piwnic mężczyzn i na miejscu ich rozstrzeliwali. Kobiety i dzieci  gnali na Umschlagplaz i stamtąd wywozili do Majdanka. Nie mieli możliwości, żeby jedzenie przekazać w konkretne ręce. Zostawili je w kilku miejscach przy drodze, którą szły kobiety i dzieci. W szufladzie wozu strażackiego udało się wywieźć 16-letniego chłopca. Miał bardzo semickie rysy i ogniście czerwone włosy. Wygląd tak rzucał się w oczy, że trudno było uwierzyć w jego ocalenie. Załoga „Philipsa” jednak go ocaliła. Jeden ze strażaków dał mu swoje nazwisko, drugi imię i od tej pory nazywał się Andrzej Górski. Został zatrudniony na wydziale termosów. Zawsze chodził w stroju ochronnym – długim ceratowym fartuchu i kapturze zasłaniającym włosy i część twarzy. Spał w remizie strażackiej.  W zakładzie gdzie pracowało ponad 2 tys. osób, wszyscy wiedzieli, że chłopak jest Żydem. Nikt nie doniósł o tym Niemcom. Mieszkał i pracował w „Philipsie" do samego Powstania.
Przez wszystkie lata okupacji, pomimo prężnie działającej konspiracji, ani razu nie zdarzył się żaden donos. Nikogo na terenie zakładu nie zatrzymano.
Holenderskie kierownictwo  nie tylko przymykało oczy na te działalność, ale wręcz wspierało. Po wybuchu Powstania nie wpuścili na teren „Philipsa” oddziału SS. Na skutek pertraktacji, Niemcy zgodzili się, żeby część załogi i niektóre maszyny zostały wywiezione do Austrii.
Kompania „Philips” brała udział w Powstaniu Warszawskim. W czasie II wojny światowej była to jedyna walcząca jednostka , nosząca nazwę zakładu pracy i składająca się wyłącznie z jego pracowników.

sobota, 28 maja 2016

57. Mickiewicza, Śmiała, Fort Sokolnickiego... Sapcerkiem po Żoliborzu.

Ulica Mickiewicza
 Willa przy Felińskiego
 Droga ewakuacji ze szpitalika przy Śmiałej
 Okienko, przez, które ewakuowano rannych
 Resztki ogrodu przy Śmiałej
 Fort Sokolnickiego
Park Żeromskiego

„ Kochali i kochają ją miłością bezwarunkową. Związani więzami nierozerwalnymi i niezniszczalnymi. Nawet jeżeli przyszło im się rozstać i żyć daleko, to była w ich sercach. Warszawa – ta piękna, dumna i niepokonana. Bohaterowie książki opowiadają o tej najpiękniejszej, bo ich dzieciństwa  – przedwojennej.
Bez wahania byli w stanie oddać za nią życie: „Za każdy kamień Twój, stolico, damy krew” – napisał Stanisław Ryszard Dobrowolski, w wierszu, który stał się hymnem zagrzewającym do walki w czasie Powstania. Po wojnie, doszczętnie zniszczoną odbudowali. Kiedy z konieczności przyszło im żyć daleko od kraju, na obczyźnie – tęsknili” – fragment z mojej książki „Pod okupacją i w Powstaniu. Konspiracyjne wspomnienia”. Nauczyli mnie kochać to Miasto miłością bezwarunkową. Uwierzyli w tę moją miłość i ofiarowali mi skarb bezcenny – poza opowieściami długie spacery po Ich Warszawie. Będę opowiadała o naszych spacerach, będę się z Wami dzieliła Warszawą, której już  nie ma. Pójdziemy na Żoliborz, Starówkę, Saską Kępę, Mokotów, Wolę. W niektórych dzielnicach będziemy więcej niż jeden raz , bo spacerowałam kilka razy z różnymi osobami, a każdy widział i zapamiętał je trochę inaczej.
Zapraszam na pierwszy spacer po Żoliborzu. Naszym przewodnikiem będzie Janina Rożecka, dla mnie Janeczka. Ponad cztery godziny w upalny majowy dzień chodziłyśmy po Żoliborzu. Zaglądałyśmy do zupełnie nieznanych mi zakątków. Janeczka potrafi tak pięknie i obrazowo opowiadać.  Oczyma wyobraźni widziałam jak przechodzi  przez płot do ogrodu Artura Oppmana, żeby razem z koleżankami tam pobuszować .
Całe jej dzieciństwo było związane z Żoliborzem. Ojciec, zawodowy oficer Wojska Polskiego został przeniesiony do Warszawy w 1927 roku. Zamieszkali w domu przy ulicy Mickiewicza (stoi do dzisiaj).  Dla dzieci Żoliborz był prawdziwym rajem. Ta część Warszawy była w budowie. Ogromne przestrzenie - pola, łąki, strumyki. Na placu Inwalidów był wielki dół, do którego zwożono śmieci. Janeczka  pokazała mi to miejsce. Dlaczego tak dokładnie zapamiętała?  Do tego dołu kiedyś wpadł kot. Kiedy próbował wdrapać się na górę, śmieci się osuwały i wpadał za każdym razem na dno. Gromadka dzieci obserwowała jego wysiłki, ale wydawało się, że są bezradne. Janeczka widząc nieszczęście zwierzaka, zjechała po śmieciach. Złapała kota i udało jej się z nim wyjść. 
 Przy ulicy Zajączka rozciągały się pola, płynął strumyk, wybudowano tam studnię, do której też wpadł kot. Nie było odważnych, a maleństwo piszczało straszliwie.  Córka oficera musiała być odważna, a poza tym miała już doświadczenie. Weszła do wiadra, a koledzy powoli spuścili je w dół. Złapała kota i razem z nim wyciągnięto ją na górę. Przerażone zwierzę broniło się i straszliwie ją podrapało.
Obok jej domu było duże podwórko z boiskiem do gry w siatkówkę. Tam gdzie teraz stoją nowe domy, biura, sklepy były polne drogi, doskonałe do wyścigów rowerowych.  Wiosną stoki Cytadeli były obrośnięte fiołkami, dziewczęta zbierały je i robiły bukieciki dla rodziców, babć, nauczycielek.
Zimą w okolicy była ślizgawka i górki doskonałe do zjeżdżania na sankach. 
Prawie w każdą niedzielę zaprzyjaźnione rodziny spotykały się w klubie sportowym nad Wisłą. Panie grały w tenisa, panowie pływali żaglówkami albo kajakami. Były również atrakcje dla dzieci, ale od nich wymagano dobrego zachowania, a to było bardzo trudne. Janeczka wspomina:- Dzieci, które wychowały się na „dzikich” polach Żoliborza, źle się czuły w poukładanym świecie dorosłych.
Po wybudowaniu  domu przy ulicy Felińskiego 6, rodzina zamieszkała w  ukochanej „willi”. Bardzo blisko stał maleńki drewniany kościółek. W 1930 roku było poświęcenie kamienia węgielnego pod nowy kościół - w tym samym roku rozpoczęła się jego budowa. W 1935 roku głównej ulicy na  Żoliborzu nadano nazwę „Stołeczna”, przy okazji jej poświęcenia odbyły się duże uroczystości.
Dotarłyśmy w wiele miejsc pamiętających ważne zdarzenia z czasów okupacji. Janeczka precyzyjnie wskazywała, gdzie były niemieckie posterunki, gdzie był sklep warzywny. W którym miejscu odbierała meldunki…
1 sierpnia, kiedy z „Poniatówki” – przedwojennego męskiego gimnazjum – ewakuowali się Niemcy,  przez kilka dni Powstańcy mieli tam swój szpital. Okolice Dworca Gdańskiego i Instytutu Chemicznego były nieustannie ostrzeliwane z niemieckiej pancerki. Szpital przeniesiono.  Szłyśmy ulicami, którymi transportowano rannych i sprzęt: Aleja Wojska Polskiego, Plac Inwalidów, Czarneckiego i ulica Śmiała. Szpital był w uroczej willi do, której przylegał duży ogród.
28 września kiedy dookoła byli Niemcy, płonęły sąsiednie domy, zdecydowano o ewakuacji szpitala do Fortu Sokolnickiego w Parku Żeromskiego.
Dom przy Śmiałej nadal stoi, pozostały również szczątki dawnego ogrodu, ale do przedwojennej świetności mu daleko. Mnie najbardziej interesowało maleńkie okienko, przez które wynoszono rannych. Dzisiaj trudno uwierzyć, że to możliwe, aby ktoś tamtędy się przecisnął . Usłyszałam: - Jak na to patrzę to też się zastanawiam, ale wtedy nie było nad czym się zastanawiać. Trzeba było działać.
 Przechodziłyśmy przez jakieś krzaki, zarośla.  Janeczka na mojej twarzy wyczytała jakąś wątpliwość , bo powiedziała: „Schylaj głowę i marsz do przodu, to tylko zwyczajne kolce. Tu nie strzelają”. No to szłam.
Doszłyśmy do Fortu Sokolnickiego. Dzisiaj znajduje się tam Centrum Sztuki, restauracja. Szklany dach, krzesła, atmosfera… Jakiś czas temu byłam w Forcie na koncercie Sojki. Zapadał zmrok. Cudna muzyka, blado czerwone światło padające na ściany. Przez szklany dach było widać zapadający zmrok, latające ptaki… A mnie strumieniami płynęły łzy. Widziałam poukładanych rannych. Jeden obok drugiego.  Tego dziesięcioletniego chłopca z amputowaną nogą, któremu  niemiecki oficer podaje swoją bułkę z szynką. Słyszałam jego głos: - Od Szkopa nie biorę. A przecież był taki głodny…
Kiedy patrzę na Warszawę, współczesne obrazy przeplatają się z tym co przekazali mi moi Bohaterowie.


czwartek, 26 maja 2016

56. Matki - to od nich zaczęły się powstańcze historie

 Cecylia Piotrowska, matka Barbary Gancarczyk, sanitariuszki z "Wigier"
 Leonia Gtowska, matka Janiny Rożeckiej , sanitariuszki z "Żywiciela"
 Jadwiga Brochwicz Lewińska
Wanda Czapska, matka Marii Pajzderskiej


Matki – to od nich zaczęły się powstańcze historie. Zaczęły się wiele lat przed Powstaniem… Urodziły się w czasach, kiedy Polski nie było na mapie. Walczyły o wolność i tożsamość własnego Narodu.
Helena Radwańska była matką Kazimierza ps. Kazik z batalionu „Gustaw-Harnaś”. Po maturze, bez zgody rodziców, wstąpiła do Legionów Piłsudskiego. Wcześniej działała już w konspiracji niepodległościowej pod pseudonimem „Iskra”, gdzie odbyła szkolenie sanitarne. W szpitalach legionowych zawsze pracowała na oddziałach zakaźnych. Za ofiarność podziękował jej sam Józef Piłsudski. W 1923 roku ukończyła Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i całe życie zajmowała się dziećmi specjalnej troski.
Z „mlekiem matki wyssało” pierwsze pokolenie urodzone w wolnej Polsce umiłowanie do Ziemi Ojczystej.
Leokadia Kieżun, matka Witolda Kieżuna,  jako młoda dziewczyna działała w ruchu niepodległościowym. Od najmłodszych lat, zamiast bajek, opowiadała synowi historie z własnego życia. Powtarzane słowa: Godność, Ojczyzna, Polska, Honor, nabierały znaczenia „świętości”. Dziecinny wierszyk „Kto ty jesteś? Polak Mały...”, nauczony przez matkę, zawsze już w pamięci Witolda Kieżuna został jako pierwsza lekcja patriotyzmu.
Kiedy wybuchła wojna i trzeba było żegnać synów odchodzących na wojnę dzielnie to znosiły.
Jadwiga Brochwicz Lewińska
żegnała syna Janusza z bólem - był jej jedynym dzieckiem. Wiedziała, że jechać musi, bo tak nakazywała rodzinna tradycja i patriotyczne wychowanie. Była osobą bardzo pobożną – w czasie pożegnania zapewniła, że codziennie będzie się za niego  modliła.  Dała mu mały obrazek Jezusa Miłosiernego, który miał go strzec.  Nigdy się z nim nie rozstawał. Latem 1939 kiedy żegnał się z matką nie przypuszczał, że już nigdy już jej nie spotka. Wiedział, że tak jak obiecała codziennie się za niego modliła.
W czasie okupacji bardzo często były jedynymi żywicielkami rodziny. Włączyły się w działalność konspiracyjną.
Leonia Gutowska, matka Janiny Rożeckiej, żona oficera Wojska Polskiego, nigdy nie pracowała, zajmowała się domem i córkami: Wandą i Janką. Dbała, żeby dziewczynki były dobrze wykształcone, miały nienaganne maniery i były dobrymi Polkami. Kiedy rozpoczęła się okupacja, a mąż nie wrócił z wojny, została sama z córkami.  Pracowała na utrzymanie domu. Gdy córki zaczęły działać w konspiracji, otrzymały jej błogosławieństwo, pomoc i wsparcie. W ich willi mieścił się magazyn broni, odbywały się zajęcia podchorążówki, ukrywał się cichociemny. Od 1942 roku mieszkali: kilkuletni Żyd, któremu nadano nowe imię Piotrek i Żydówka - nazwana Irena. Po kapitulacji, kiedy trzeba było opuścić miasto, pani Leonia z narażeniem życia wyprowadziła ich z Warszawy.
Po wojnie długo czekała na powrót męża. Nie wrócił, zginął w Starobielsku. Pośmiertnie został jej przyznany medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Znaczyły krzyżykiem czoła synów i córek idących do Powstania. Walczyły, opatrywały rany, pracowały w kuchniach powstańczych, wspierały słabych i potrzebujących.  Były dzielne, kiedy trzeba było postawić krzyż na grobie swojego dziecka.
Kiedy rozpoczęła się okupacja Wanda Czapska, matka Marii Pajzderskiej straciła mieszkanie, pracę, wszystko co budowała przez lata. Zostały jej tylko córki. Drżała o nie, kochała i chciała chronić. Marysia była silniejsza, bardziej zaradna. O Danusię strach był większy... a może matczyne serce mówiło jej, że tę córkę straci, będzie miała za mało czasu, żeby się nią nacieszyć, napatrzeć. Obie dziewczyny poszły do Powstania, były w patrolu sanitarnym, w Batalionie „Gustaw – Harnaś”. 15 sierpnia, pocisk z „krowy” poparzył Danusię. Kiedy Marysia się tylko o tym dowiedziała zaraz pobiega po mamę, a potem wróciła do Powstania. Pani Wanda była z córką do 6 października, do dnia jej śmierci. Przez te wszystkie dni nie spała w łóżku. Kiedy padała ze zmęczenia, kładła się pod łóżkiem Danusi.  Siedząc przy łóżku córki,  patrzyła w okno na płonącą Warszawę i mówiła: „Jedna tu umiera, a druga w ginącej Warszawie”.
Po zakończeniu wojny szybko wracały do domu i na gruzach od nowa budowały dom, w którym czekały na powrót najbliższych. Czasem zanim zaczęły odbudowywać, trzeba było pogrzebać tych, którzy nie przeżyli. Aleksandra Stańska w Powstaniu własnym ciałem osłaniała dzieci przez płomieniami. Na jej oczach zginęła najstarsza córka. Zamordowany został również jej mąż.  Mogła ich pogrzebać  dopiero wiosną, po powrocie do Warszawy.
Kazimierz Radwański po zakończeniu wojny zamieszkał w Anglii. Miał wątpliwości czy powinien wrócić.  Do powrotu przekonała go matka: „Tutaj jest nasze miejsce”.
O wszystkich Matkach, których okupacyjne, powstańcze i powojenne losy poznałam z opowieści ich dzieci, napiszę w następnych książkach. Los każdej z nich jest nierozerwalnie związany z losem moich Bohaterów.
Wszystkim Matkom, które czytają moje słowa, życzę  niech nigdy nie żegnają dzieci odchodzących na wojnę!