niedziela, 31 lipca 2016

86. Powstańczy kalendarz. Ostatnie dni lipca 1944 roku.

 Ostatnie dni lipca 1944 roku.Edmund Baranowski ps. Jur
 Wisława Samulska Skłodowska
 Janina Chmielińska ps. Chmiel
 Witold Kieżun  w czasie okupacji ps. Krak w Powstaniu ps. Wypad
Eugeniusz Tyrajski ps. Sęk




Jutro 1 sierpnia. 72 lata temu wybuchło w Warszawie powstanie, które przeszło do historii jako Powstanie Warszawskie. Chcę stworzyć powstańczy kalendarz. Od dzisiejszego dnia do 5 października będę umieszczała krótkie wspomnienia osób, które Powstanie przeżyły. Nie będzie ani jednego mojego komentarza. Na początku każdego dnia będzie jedynie moja krótka informacja o tym co ważnego się wydarzyło. Wspomnienia bardzo rożnych osób pokażą jak Warszawa, jej mieszkańcy i obrońcy żyli, walczyli i umierali…
31 sierpnia 1944 roku Komendant Główny Armii Krajowej gen. Tadeusz Komorowski ps. Bór, wydał rozkaz dowódcy Okręgu AK Warszawa płk  Antoniemu Chruścielowi ps. Monter rozkaz o rozpoczęciu 1sierpnia 1944 roku o godz. 17.00 walki zbrojnej z Niemcami.

Wisława Skłodowska
30 lipca, w niedzielę, wyszłam do Powstania. Było zalecenie, żebyśmy zabrali najpotrzebniejsze osobiste rzeczy. Mamusia pomimo, że nie rozmawiałyśmy o tym, wiedziała gdzie idę. Przygotowała mi paczkę, poza rzeczami osobistymi, włożyła coś do jedzenia, to co miała w domu. Pamiętam, że na pewno był ogórek kiszony i jakieś suchary. Odprowadziła mnie na przystanek tramwajowy. Na Placu Inwalidów pożegnałyśmy się. Mamusia zrobiła mi na czole krzyżyk, pocałowałyśmy się.
Wsiadłam do tramwaju jadącego w kierunku Leszna.  W mieszkaniu koleżanki Ireny mieliśmy punkt koncentracji. Dziewczęta spały razem z mamą Ireny na parterze, a chłopcy na strychu.
W poniedziałek rano przyjechała do nas łączniczka z informacją, że możemy rozejść się do domów. Powstanie, przynajmniej na razie zostało odwołane.
Paczkę zostawiłam u Ireny i pojechałam na Żoliborz, do domu. Po powrocie zastałam mamusię bardzo ciężko chorą. Dzień wcześniej, bardzo przeżyła nasze pożegnanie. Temperatura wzrosła jej do prawie 40 stopni. Na mój widok bardzo się ucieszyła. Dzień spędziłyśmy razem, czuła się coraz lepiej.
W czasie okupacji gospodyni z Wawrzyszewa przywoziła na wózku mleko. Ostatniego lipca to ja odebrałam mleko. Obie z mamusią udawałyśmy, że jest normalnie, że wszystko dobrze. Jednak obie czekałyśmy…
Witold Kieżun
 Pierwszy rozkaz mobilizacyjny był 27 lipca, w piątek. Mieliśmy zgłosić się na ulicy Sienkiewicza, róg Marszałkowskiej, na drugim piętrze. Był tam zakład produkcji bielizny dla wojska niemieckiego. Kierownictwo niemieckie uciekło, a personel to byli sami Polacy. Na punkt koncentracji musieliśmy z Jurkiem Niezgodą przenieść broń. Zapakowaliśmy do dwóch walizek, pistolety włożyliśmy pod szerokie płaszcze. Na Placu Wilsona czekaliśmy na tramwaj, kiedy wyszedł oddział niemiecki. Nie chcąc wzbudzać żadnego podejrzenia złapaliśmy dorożkę. Jechaliśmy lewą stroną ulicy, prawą szli Niemcy. Nagle na stopnie dorożki wskoczył podoficer, ogarnęło nas przerażenie. Okazało się, że chciał tylko wyprzedzić kolumnę, żeby znaleźć się na czele, bo taki miał obowiązek. Odetchnęliśmy, dostał jeszcze od nas papierosa.
Kiedy odwołano mobilizację, byliśmy rozgoryczeni. Nie mieliśmy wątpliwości, Powstanie musi wybuchnąć. Warszawiacy po pięciu latach niewyobrażalnego terroru mieli już dość. Nie było w mieście człowieka, który nie odczułby niemieckiego bestialstwa na własnej skórze.  Zbyt wiele widzieliśmy przez te pięć lat. Rosjanie nawoływali do walki, byli już blisko, więc nie mieliśmy wątpliwości, że pomogą, wkroczą do miasta… Z niecierpliwością czekaliśmy na rozkaz do walki!

Janina Chmielińska.
 W lipcu 1944 roku w ramach Rady Głównej Opiekuńczej pojechałyśmy z dziećmi na kolonie letnie. Kiedy w połowie lipca wracałyśmy do Warszawy nie miałyśmy wątpliwości, że zbliża się ten wyczekiwany moment, że rozpocznie się walka. Po stronie niemieckiej wyczuwało się podenerwowanie, zaczynały wyjeżdżać  transporty z uciekinierami. Po stronie polskiej było napięcie i wyczekiwanie. Zaraz po powrocie wezwała nas do siebie Irena Konopacka - Semadeni „Doktor Konstancja”. Na jej ręce złożyłyśmy przysięgę wojskową. Nie miałam jeszcze 17 lat, zostałam zaprzysiężonym żołnierzem AK, przydzielono mnie do V Zgrupowania „Kryska”. Ostatnie dni lipca były bardzo gorące, a na ulicach coraz więcej młodych ludzi chodziło w długich płaszczach i grubych narciarskich butach. 27 lipca razem z koleżankami zjawiłam się na zbiórce w budynku ZUS-u przy ulicy Książęcej, tam miał być szpital polowy. Następnego dnia kazano nam iść do domu.

Eugeniusz Tyrajski
30 lipca nasza drużyna licząca 15, a może 16 chłopaków, dostała rozkaz przewiezienia z Wawrzyszewa na Służewiec broni dla całej naszej kompanii. Transport miał się odbyć  tramwajem.  Grupa w, której ja byłem, ulokowała się na tylnym pomoście. Każdy z nas miał „dyskretnie” zapakowaną broń. W futerale od wiolonczeli były cztery karabiny, w torbach granaty i „sidolówki”. Z eleganckiej papierowej torby wystawał kawałek… lufy pistoletu. Moja brezentowa torba po masce gazowej wyładowana była granatami obronnymi. Kolega uginał się pod ciężarem paczek, w których były „sidolówki”. Poza tym każdy z nas za paskiem miał pistolet.  Gdy na Bielanach wsiedliśmy do tramwaju, na pomoście było tłoczno, może ze 20 osób. Bardzo szybko zrobiło się luźno.  Jechaliśmy przez Plac Teatralny, Trębacką do Krakowskiego Przedmieścia, potem Królewską do Marszałkowskiej. Całą drogę ubezpieczali nas dwaj koledzy, jadący na rowerach – z przodu i z boku. W razie jakiegoś zagrożenia mieli ręką dać nam znać. Wyjechaliśmy z ulicy Trębackiej, zbliżaliśmy się do przystanku przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy kolega jadący obok, ręką pokazał stan zagrożenia. Nie zdążyliśmy w żaden sposób zareagować,  a tramwaj zamiast zatrzymać się, gwałtownie przyspieszył. Dopiero po zakończonej akcji dowiedzieliśmy się co się wydarzyło od ubezpieczających nas kolegów. Na przystanku stało kilku Niemców. Ich zachowanie wskazywało, że chcą wejść do naszego tramwaju. Motorniczy musiał doskonale zdawać sobie sprawę jakich wiezie pasażerów, dlatego nie zatrzymał się tylko przyspieszył mijając przystanek. Zanim Niemcy połapali się co się stało, byliśmy w bezpiecznej odległości. Szczęśliwie dojechaliśmy do Marszałkowskiej róg Złotej, tam mieliśmy przesiadkę do następnego tramwaju. Już bez żadnych przeszkód dotarliśmy do Puławskiej. Broń złożyliśmy w willi przy ulicy Wiśniowieckiego.

Edmund Baranowski
Od połowy lipca 1944 roku w Warszawie gołym okiem było widać, że zmienia się sytuacja. Warszawiacy byli przekonani, że to ostatnie podrygi III Rzeszy, że wolność stoi u drzwi. Przez miasto przetaczała się fala uciekinierów niemieckich. Pośpiesznie ewakuowali się urzędnicy i ich rodziny. Zza Wisły słychać było huk dział, oznaczający zbliżający się front. Dla mnie lipiec był nie tylko miesiącem oczekiwania na zbliżającą się walkę, ale miesiącem dużej aktywności.
 Panika ogarnęła również Niemców z zakładów Philipsa. Został ogłoszony dwutygodniowy postój konserwacyjny. Wszyscy pracownicy mieli wolne, ja jako strażak musiałem być w stanie gotowości. Każdego ranka meldowałem się u dyżurnego inżyniera.
Po 25 lipca Niemcy opanowali panikę, zaczęli wracać do Warszawy. Znowu poczuli się panami. Były aresztowania, wpadki drukarni, a na ulicach uzbrojeni żołnierze demonstrujący siłę, siejący strach i przerażenie. 25 lipca pojechałem do rodziny w okolice Grójca , żeby przywieźć ziemniaki i inne produkty żywnościowe. Mieć zapas i być przygotowanym na wypadek Powstania.
27 lipca gubernator Fischer wydał rozporządzenie wzywające 100 tys. mężczyzn w wieku od szesnastego do sześćdziesiątego roku życia do kopania rowów na obrzeżach Warszawy. Warszawiacy zupełnie to zignorowali, obawiano się, że to spowoduje niemieckie restrykcje. Jeszcze tego dnia pułkownik Antoni Chruściel „Monter” ogłosił mobilizację. Mój pluton miał zbiórkę w szpitalu wolskim przy ulicy Płockiej. Następnego dnia odwołano mobilizację, ale w mieście panował stan wyczekiwania. Nie było wątpliwości, że lada chwila zaczną się walki.
W nocy z 30 na 31 lipca 1944 roku z dachu siedmiopiętrowego budynku Philipsa obserwowałem przedpola Pragi. Toczyły się tam walki. Byłem pewien, że nasza gehenna dobiega końca.
31 lipca po południu generał Tadeusz Bór – Komorowski wydał rozkaz: „Godzina W 1 sierpnia 17.00”.

czwartek, 14 lipca 2016

85. Jak "wolna Polska" dziękowała swoim Bohaterom...?

 Witold Kieżun rok po powrocie z Syberii
Maria Czapska Pajzderska

Walczyli o wolną Polskę, a potem w „wolnej Polsce” prawie wszyscy byli represjonowani. Robiono wszystko, żeby wyjechali z Warszawy. Nie mogli tutaj uczyć się, studiować, nie było dla nich pracy. Często wzywani do UB. Przypisywano im najgorsze czyny . Stosowano wobec nich  terror psychiczny i fizyczny. Wielu trafiło do więzień, a stamtąd w głąb Rosji, do obozów pracy.
Chociaż było to trudne, czasem prawie niemożliwe próbowali żyć normalnie, szczęśliwie.
Witold Kieżun razem z matką mieszkał w Krakowie. Próbował zacząć życie od początku. Rozpoczął studia. To był początek marca 1945 roku, miał zdawać ciężki egzamin z prawa międzynarodowego.  Profesor nie dotarł na egzamin, Witold Kieżun postanowił wykorzystać ten czas i pójść na spacer .Zatrzymało go dwóch funkcjonariuszy NKWD, byli w mundurach. Grzecznie poprosili o dokumenty, tłumacząc się, że szukają folksdojczów. Nie miał przy sobie kenkarty, zabrali go do sowieckiej Komendy Miasta w Pałacu pod Baranami.  Szybko zorientował się, że to nie przypadek.
W Pałacu pod Baranami rozpoczęło się pierwsze przesłuchanie, już nie było grzecznie. Zabrali mu książkę „Ekonomia polityczna”, przesłuchujący porucznik wypytywał o jej treść. O świcie razem z innymi więźniami został zapakowany  do ciężarówki wojskowej i pod „opieką” kilku uzbrojonych żołnierzy przewieziony do więzienia na Montelupich. Zostali dokładnie przeszukani, odebrano im wszystko co mieli przy sobie.
Pierwsze przesłuchanie na Montelupich odbyło się w obecności kilku oficerów. Wiele o nim wiedzieli. Przesłuchujący zmieniali się, a on siedział po kilka godzin. Zasypiał, tak był straszliwie zmęczony. Wtedy pilnujący żołnierz budził go uderzeniem w głowę. Wargi miał popękane z pragnienia, nie dostawał nic do picia ani jedzenia. Światło reflektorów tak bardzo podrażniło mu oczy, że nie mógł ich otworzyć. Przesłuchania odbywały się codziennie, często zabierali ich w nocy. Kiedyś obudziła ich seria z karabinu maszynowego z więziennego podwórka. Coraz częściej w nocy słyszeli odgłosy egzekucji, czasem krzyk „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wreszcie przyszli i po nich. Było już po północy.  Oficer NKWD miał w ręku listę, wyczytał  nazwiska. Wyprowadzili wszystkich na podwórko. Ustawili twarzami do muru. W ostatniej chwili odwołano egzekucję. Kazano  wracać do celi. Oficer ironicznie pytał  jak podobał się spacerek. Kiedy zamknęły się drzwi Witold Kieżun wybuchnął płaczem. Rzadko mu się to zdarzało…
Wiele razy był jeszcze wzywany na przesłuchania, stosowali najróżniejsze metody, żeby go upokorzyć i upodlić.
Wczesnym rankiem 25 marca 1945 roku wprowadzili więźniów. Prowadzili w stronę dworca towarowego. Po bokach kolumny ustawieni byli niemieccy jeńcy w mundurach, żeby obserwatorzy byli przekonani, że to idą  zbrodniarze.
Załadowali wszystkich do pociągu towarowego. Zamknęli natychmiast drzwi, pociąg zjechał na bocznicę i tam stał dzień i noc. Następnego dnia  ruszyli na Sybir. Wywiwzieni za miłość i wierność Ojczyźnie.  W miejscach, gdzie pociąg zwalniał, a  teren był zabudowany, wiedzieli, że ich głos zostanie usłyszany - śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła” i krzyczeli „Armia Krajowa jedzie na Sybir”. Czasem docierało do nich wołanie „Niech żyje Armia Krajowa”.
Maria Pajzderska długo nie mogła pozbierać się po tym co przeżyła. Nie mogła pogodzić się ze śmiercią siostry. Nie ominęły jej też spotkania w UB. Obie z mamą  dostały pracę w biurze szpitala w Tworkach.  Przydzielono im  umeblowany pokój. Którejś nocy Marysia zobaczyła na ścianie w pokoju łunę, ruchome, drgające światełko. Nie mogła się mylić, przez 63 dni tyle razy widziała płonące budynki. Naprzeciwko okien ich pokoju wybuchł pożar, palił się piętrowy dom z salką teatralną.  Natychmiast tam pobiegła. Płonęła połowa drewnianego dachu, ktoś próbował gasić.  Włączyła się do akcji gaszenia. Nie bała się, przyzwyczajona do ognia, niebezpieczeństwa, walki. Przez kilka godzin czuła się normalnie. Obok niej byli ludzie działający wspólnie. Siła płynąca ze wspólnej walki z pożarem, dodała jej energii.
Każdego dnia próbowała powolutku odnajdywać sens i siłę życia.  Spotkała się z kolegami z Powstania. W 1946 namówiona przez mamę okupacyjno–powstańczej koleżanki Krysi Mieczkowskiej, wyjechała do Poznania. Zaczęła studia na Wydziale Architektury.
Barbara Gancarczyk kiedy wyszła za mąż zastanawiała się czy ma prawo mieć dzieci? Czy nie narazi ich na piekło przez, które sama musiała przejść. Podobnie jak jej koledzy wielokrotnie była wzywana do UB. Nie rozmawiała z nikim o okupacji i Powstaniu. Spotykała się tylko z ludźmi o podobnych doświadczeniach. Wiedziała, że musi żyć dobrze i pięknie, skoro dostała taką szansę. Przeżyła, a tylu jej przyjaciół zginęło. Cieszyła się codziennymi drobiazgami -  wodą, która popłynęła z kranu, żarówką która zaświeciła w jej mieszkaniu. Wierzyła, że kiedyś będzie można opowiedzieć bez strachu o tym co przeżyli, dlatego spisała wiele wspomnień. Bardzo chciała ocalić od zapomnienia tych, którzy nie przeżyli.

środa, 13 lipca 2016

84. Wszystkie drogi prowadziły do Polski... O powojennych powrotach

 Kazimierz Radwański II Korpus Wojska Polskiego we Włoszech
 Zdjęcie Barbary Piotrowskiej wyknane we wrześniu 1944 roku do dokumentu obozowego
 Porucznik Jan Kozubek "Szczerba"
Halina Dudzik ps. Sławka


Związani z Warszawą więzami niezniszczalnymi. Zawierucha wojenna i popowstaniowa gehenna rozrzuciła ich po różnych zakątkach Polski, Europy i świata. Większość z nich wróciła, ci co zbudowali dom daleko od Niej, nigdy nie przestali tęsknić.
Halina Dudzik Jędrzejewska ps. Sławka z obozu w Niederlangen razem trzydziestoma dziewczętami została przez polskich lotników nielegalnie wywieziona do Holandii. Trwała ciągle wojna i innej drogi nie było. Miały być przygotowane do pracy w polskim lotnictwie. Po okupacji, Powstaniu i obozie, spokojne, w miarę dostatnie i niewyobrażalnie piękne holenderskie miasteczko było jak nierzeczywista kraina. Tam zostały przebadane, dożywione, odpoczęły, następnie przetransportowane do Londynu. Po kilku tygodniach szkolenia wszystkim Polkom przydzielono miejsca pracy. Sławka została skierowana do dowództwa w Londynie, pracowała w kancelarii. Nie przestała marzyć o studiach medycznych, dlatego pojechała do Edynburaga z nadzieją, że zostanie przyjęta na pierwszy rok. Niestety przyjmowano tylko studentów kontynuujących studia. Kilka tygodni później dostała wiadomość o przyznaniu jej stypendium w Dublinie. Wszystko było na dobrej drodze, żeby zaczęła sobie układać życie daleko od domu. Wiedziała już, że Powstania nie przeżył jej ojciec. W kraju czekały jednak na nią matka i siostry. Czekał też jej przyjaciel - narzeczony Tadeusz Jędrzejewski „Wszebor”, udało mu zdobyć się jej londyński adres. Wiele razem przeszli i listownie narzeczeństwo się umacniało.  Zrezygnowała ze stypendium i postanowiła wracać.  Był  lipiec 1946 roku. Jej decyzja wywołała  spore zdziwienie, przekonywano ją do pozostania.  Zdania nie zmieniła, razem z innymi powracającymi przypłynęła statkiem do Gdyni. Prowadzono ich do pociągów towarowych między dwoma szpalerami żołnierzy, trzymali broń i bagnety skierowane w ich stronę. Nie takiego przywitania oczekiwali. Byli przekonani, że do rodzinnych domów nie trafią, że spełnią się zasłyszane w Londynie opowieści i wywiozą ich w głąb Rosji. Po kilkunastu dniach była wolna. Zanim jednak powróciła na stałe do Warszawy minęło kilka lat. 
Kazimierz Radwański po Powstaniu i obozie, trafił do II Korpusu Wojska Polskiego we Włoszech. Potem zamieszkał w Anglii. Bardzo źle znosił emigrację. W kraju zostali rodzice, ojciec leczył w szpitalu popowstaniowe rany. Udało mu się nawiązać listowny kontakt z matką. Przekonywała go, że powinien wrócić do Polski, bo tu jest miejsce każdego Polaka. Wrócił w 1948 roku, zamieszkał w Warszawie. Zaczął naukę, zdał maturę…
Barbara Piotrowska Gancarczyk razem ze swoją przyjaciółką Janką Gruszczyńską Jasiak po Powstaniu trafiły do obozu pracy we Wrocławiu. Stamtąd udało im się uciec. Do Warszawy dotarły w lutym 1945 roku. Był mroźny wieczór. Dziewczyny patrzyły na swoje miasto ze zgrozą, przerażeniem. Nic z niego nie zostało, same zgliszcza. Pomimo zupełnej ciemnicy trafiły do domu Janki. Zniszczony, okaleczony, ale stał. Janka weszła pierwsza. Na łóżku leżał chory ojciec, w mieszkaniu była też matka. Przez kilka miesięcy rodzice nie mieli żadnej informacji o córce, ukochanej jedynaczce. Ojciec pomimo ciężkiej choroby podniósł się, żeby paść na kolana przed wiszącym na ścianie obrazem Matki Boskiej.
Urszula Katarzyńska zaraz po wyzwoleniu wróciła do Warszawy. Była przy śmierci swojego dowódcy „Szczerby”, nie miała wątpliwości, że musi ekshumować jego zwłoki. W marcu razem z dwoma kolegami z „Zośki” znalazła  miejsce jego pochówku. Stał tam krzyżyk z napisem: „Porucznik Szczerba”. Zrobiony w dniu powstańczego pogrzebu. Trudno było wykopać ciało małą saperką ze zmarzniętej ziemi, a to był cały ich sprzęt. Trumnę dostali, miała wieko dużo krótsze od spodu. Wyłożyli ją papierami. Dwukołowym wózkiem przewieźli „Szczerbę” z Czerniakowa na Powązki. Jechali po górach gruzu, kiedy pękł dyszel droga stała się jeszcze trudniejsza. Trzeba było wózek pchać, trwało to prawie cały dzień. Po powrocie do Warszawy Ula mieszkała w gościnnym domu przyjaciółki Basi przy ulicy Wilczej. Jej dom przestał istnieć, został zupełnie zniszczony. Nawiązała kontakty z kolegami z „Brody”. Wszystko  przez co przeszli wytworzyło między nimi ogromne więzi emocjonalne.
Kilka historii opowiadających o powrotach, o próbach życia na gruzach. Co było potem…? O tym jutro.

wtorek, 12 lipca 2016

83. Dlaczego Wiesiek leżał na ruchliwym skrzyżowaniu czytając ulotkę? Dlaczego Rosjanie podpalali domy? Co wydarzyło się w maju 1945 roku w mieszkaniu na Woli?




 Na dziedzińcu koszar w Markt - Pongau, trzeci od lewej Edmund Baranowski
Jan i Czesława Janowscy


Warszawiacy po Powstaniu musieli opuścić miasto. Żołnierze trafili do obozów jenieckich, ludność cywilna najczęściej do obozów pracy albo obozów koncentracyjnych. Wielu z tych tułaczy nie doczekało zakończenia wojny. Po pięciu latach wojny i okupacji ocaleni usłyszeli upragnioną wiadomość – Koniec wojny. Niemcy podpisali akt kapitulacyjny.
Jak przyjęli tę wiadomość?
Edmund Baranowski był w obozie jenieckim w Markt – Pongau. 2 maja zniknęła niemiecka straż. Zostali sami jeńcy, nikt ich nie pilnował. Niemcy uciekając zostawili zaopatrzone magazyny, zostały wagony z suchym prowiantem. Jeńcy powołali władze obozowe i cierpliwie czekali na amerykańskich wyzwolicieli. Odwiedzili ich przedstawiciele Czerwonego Krzyża, gościnnie wpadli amerykańscy żołnierze, ale oficjalnie obóz nie został przejęty.  Edmund Baranowski razem z trzema kolegami postanowili pożytecznie spędzić czas oczekiwania. Wybrali się na wycieczkę do odległego o 40 km Salzburga. Podwiózł ich amerykański patrol. Droga szybko im minęła, Wiesiek przekonywał całą drogę Andrzeja, żeby ten sprzedał mu swój zegarek,  który nie tylko pięknie się prezentował, ale był doskonałej jakości, gwarantował to wykonawca, firma Minerwa. Utarczki kolegów przerwał nadlatujący amerykański samolot, z którego zrzucono mnóstwo ulotek. Informowano w kilku językach, również w języku polskim, że w Berlinie został podpisany akt kapitulacji Niemiec.  Już od wielu dni było wiadomo, że to koniec wojny, ale oficjalne potwierdzenie wywołało radość ogromną. Andrzej zaproponował Wieśkowi, że odda mu zegarek za darmo, jeżeli ten położy się na środku skrzyżowania i przez pięć minut będzie na głos czytał treść ulotki. Oczywiście pokusa była tak wielka, że Wiesiek się zgodził. Młodych Polaków otoczył  tłum gapiów, wstrzymano trolejbusy. Natychmiast zjawił się amerykański patrol, zanosiło się na kłopoty.  Andrzej wyjaśnił, że to chodzi o zakład. Z wielkim zrozumieniem podeszli do sprawy Amerykanie. Stanęli w tłumie, żeby poznać ostateczny rezultat zakładu. Oczywiście przy takim wsparciu Wiesiek wygrał, a Andrzej wcale nie żałował, że stracił zegarek.
Andrzej Gładkowski miał 14 lat, po Powstaniu Warszawskim wywieziony został na roboty do obozu pracy we Frankfurcie nad Odrą. Pracował jako robotnik w okolicznych gospodarstwach. W lutym 1945 roku nie miał już wątpliwości, że koniec III Rzeszy już jest bardzo bliski. Patrzył na tłumy uchodźców, dokarmianych przez okoliczne gospodynie. Przypominał sobie jak byli traktowani wypędzeni z domów Warszawiacy… Nie był w stanie wykrzesać z siebie odrobiny litości. Nie ukrywa, że odczuwał satysfakcję i przysłowiową radość z cudzego nieszczęścia. Gospodarz, u którego pracował zapytał go, czy cieszy się, że nadchodzą Rosjanie?  Mógł już pozwolić sobie na słowa prawdy, dlatego bez wahania powiedział: - Rosjanie są takimi samymi naszymi wrogami jak Niemcy.
W okolicy nie toczyły się żadne ciężkie walki. Któregoś dnia usłyszał, że już blisko są Rosjanie. To był koniec niewoli niemieckiej… Następnego dnia do miasteczka weszli Rosjanie. Andrzej Gładkowski obserwował jak podpalali domy, żeby… ogrzać sobie ręce. Dla polskich robotników byli nastawieni przyjaźnie. Pytali czy Niemcy byli dla nich dobrzy, bo jak nie to… wyciągali szable i przykładali do gardeł. Polacy nie skarżyli się, to uratowało życie wielu Niemcom. Czerwonoarmiści pili wódkę na umór i wtedy bezpieczniej było nie zbliżać się. Andrzej Gładkowski odnalazł matkę i razem postanowili jak najszybciej wrócić do Polski. Do gruzów Warszawy dotarli w maju 1945 roku, kiedy światu obwieszczono zakończenie wojny.
Janina z Janowskich Mańkowska w maju 1945 roku była już z rodzeństwem i matką w mieszkaniu przy ulicy Sowińskiego. Wracali sąsiedzi, ale nie wszyscy, było już wiadomo, że Rzezi Woli wielu nie przeżyło. Próbowali budować wszystko od początku. Wiadomość o zakończeniu wojny była przypieczętowaniem pewności, że piekło już nie powróci. Na gruzach ludzie świętowali i cieszyli się. Ciągle wielu czekało na najmniejszą choćby wiadomość o swoich bliskich. Niepełna rodzina Janowskich czekała na wiadomość od ojca. To było kilka dni po podpisaniu kapitulacji przez Niemców. Wszyscy byli w mieszkaniu, były już  wstawione okna i drzwi, które wolno się otworzyły czyimś pchnięciem… Stał w nich Jan Janowski, miał na głowie tyrolski kapelusik, a w ręku mały kuferek. Było idealnie cicho. Wszyscy jakby byli sparaliżowani. Stał na środku mieszkania, popatrzył na twarze najbliższych. Byli wszyscy. Postawił kuferek, na nim kapelusik. Padł na kolana przed obrazem Matki Boskiej i długo się modlił. Kiedy wstał cały budynek słyszał ich radość… Był śmiech, płacz, krzyki i wiwaty…
Wojna się skończyła. Jutro opowiem o powrotach do Warszawy i pierwszych dniach w Nieśmiertelnym Mieście.