środa, 25 marca 2020

171. Rodzina



"Rodzina" to siedemnasty rozdział książki "Życie zapisane w zeszytach. Saga rodu Mocarzy" , to moje ukochane "dziecko". Wszystkie postaci są fikcyjne, ja im dałam życie, cechy charakteru, kierowałam ich losami...



RODZINA
Strach stał się dla nas chlebem powszednim. Wychodząc z domu nie mamy pewności, czy wrócimy. Każdy krok, gest, słowo może okazać się dla okupanta wielką zbrodnią, która zostanie ukarana śmiercią, albo wywózką do Auschwitz. Dobre wiadomości zdarzają się rzadko, ale się zdarzają…
Pierwsza marcowa niedziela była bardzo zimna. Wiał silny, porywisty wiatr i padał deszcz ze śniegiem. Kończył się opał, chłodno było nawet w kuchni. W piecu rozpalaliśmy przed południem, żeby można było ugotować coś ciepłego na obiad i wieczorem, kiedy najczęściej wszyscy byli już w domu. Ciepło dawało namiastkę szczęścia.
Około dziesiątej zadzwonił dzwonek przy furtce. Józiek wyjrzał przez okno.
- To Tereska. Chyba coś stało się u Kucharskich.
Zerwałem się na równe nogi, żeby ją wpuścić. Miała zarzucony na siebie tylko lekki przeciwdeszczowy płaszcz. Kiedy otwierałem furtkę, wszyscy domownicy z przerażeniem czekali w drzwiach.
- Edward. Edziu żyje – krzyczała, płacząc z radości.
Weszliśmy do kuchni, wszyscy po kolei przytulali ją, najmocniej Mania. Nic nie mówiła, ale wiedzieliśmy, że dla niej taka wiadomość to nowy zastrzyk nadziei, że w końcu przyjdzie wiadomość od Tadzika.
- Edzik jest w Anglii. Przekazał mi wiadomość przez znajomego oficera, który w połowie lutego dotarł do Polski. Niewiele mówił, ale mnie to starczyło: - Mam dla pani wiadomość z Londynu od Edwarda: Żyję, jestem z naszymi w Anglii. Czekaj niedługo się zobaczymy. Kocham.
W marcu mieliśmy jeszcze jedną wizytę. Przygotowywałem się do wyjścia na popołudniowy dyżur. W domu była jeszcze Mania, szykowała obiad, placki owsiane.  Dzwonek przy furtce za każdym razem wywołuje nerwowy skurcz, rzadko zdarza się, żeby ktoś przychodził z towarzyską wizytą. Dlatego kiedy się odezwał nerwowo spojrzałem w okno, za moimi plecami stanęła Mania.
- Przecież to Niemiec –syknęła.
Faktycznie za ogrodzeniem stał młody Niemiec w mundurze. Wyglądał jakby szedł na defiladę.
- Widzisz jego buty – zapytała Mania. – Jak on lazł, że w taką pogodę ich nie zabrudził. Można się w nich przeglądać. Nie otwieraj.
- Daj spokój. Idę.
Kiedy tylko mnie zobaczył uśmiechając się całą gębą, odezwał się piękną polszczyzną: - Dzień dobry, nazywam się Julian Klimke, jestem przyjacielem Józefa.
- Boże drogi – pomyślałem – mojego syna? To niemożliwe.
Widząc moje wahanie zaczął wyjaśniać. – Poznaliśmy się wiele lat temu w Wilnie. On spędzał tam wakacje u dziadka, cudownego człowieka…
- Nie żyje – przerwałem mu.
- Bardzo mi przykro.
Pomyślałem: Tym razem to nie wy, a głośno powiedziałem: - Wrażliwy z pana człowiek. Każda śmierć jest tragedią.
Nie zrozumiał mojej intencji.  – Każda, ale bliskim zawsze trudniej się pogodzić.
Zaprosiłem go do środka obawiając się o reakcję Mani. Kątem oka widziałem, że uchyliła okno i wszystko słyszała. Przywitała go chłodno, nie odpowiedziała na jego wyciągniętą dłoń.
- Pamiętam cię, spotkaliśmy się kiedyś w Wilnie. Ty też musisz mnie pamiętać. Jestem Julek, czytałem ci „Króla elfów”.
- Chyba się pan myli, ja nic takiego nie pamiętam. Herbaty, ani kawy nie zaproponuję, w kartkowym jadłospisie nie ma czegoś takiego. Może być rumianek.
- Dziękuję, nie będę sprawiał kłopotu. Wojna jest to trudno oczekiwać, żebyśmy mieli wszystko do czego się przyzwyczailiśmy.
- Nie my tę wojnę zaczęliśmy… - wycedziła.
-Zapraszam pana do pokoju, syn niedługo powinien wrócić – musiałem przerwać tę rozmowę.
Niemiec zainteresował się książkami, pianinem. Obawiałem się, że będę musiał wyjść i zostawić go z Manią. Na szczęście wrócił Józiek. Siostra musiała go wcześniej uprzedzić, nie bardzo wiedział jak ma się zachować. Kiedy gość wziął go w ramiona radośnie witając się z nim, delikatnie uwolnił się, zrobił krok w tył.
- Co cię sprowadza do mnie?
- Stara przyjaźń. Sporo lat minęło, a ja doskonale pamiętam nasze rozmowy. Niewielu spotkałem ludzi, z którymi tak doskonale bym się dogadywał.
Józiek milczał.
- Przyjechałem na kilka dni do Warszawy w ważnych sprawach, za dwa dni wracam do Berlina. Musiałem się z tobą spotkać, ale wrócę na dłużej. Trudno uwierzyć, że nigdy wcześniej nie miałem okazji tutaj przyjechać.
Zostawiłem ich samych, ale ze względu na ograniczone możliwości lokalowe, musiałem zostać w kuchni, gdzie było słychać każde ich słowo. Starałem się uspokoić Manię bojąc się, żeby nie zrobiła czegoś głupiego.
Niemiec mówił dużo, a Józiek uparcie milczał.
- Ja tyle mówię o sobie, a przecież jestem ciekaw co u ciebie.
- Faktycznie kiedyś znałem Julka, studenta literatury germańskiej, ale już go nie ma. Nie rozumiesz, że świat, o którym mówisz już nie istnieje, rozdeptany buciorami takich jak ty. Do Warszawy nie przyjechałeś jako gość. Jakie ty Niemiec możesz mieć tutaj interesy? Chyba lepiej, żebym nie wiedział. Jeżeli faktycznie cokolwiek zostało w tobie z tamtego Julka to wyjdź i nigdy więcej nie wracaj.
- Józek wiem, że ustawiono nas po przeciwnych stronach barykady, bo każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, ale mnie to nie zmieniło.
- Nie mów mi, że każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, czy ja odwiedziłem ciebie w Berlinie w polskim mundurze. Naprawdę nie wiesz czy udajesz, ze tacy jak ty we wrześniu strzelali do kobiet i dzieci, a teraz jest jeszcze gorzej.
- Józek co ty mówisz. Nie wiesz w to wszystko, to nieprawda. My jesteśmy tutaj, żeby zaprowadzić porządek. Wojna jest…
- Wyjdź stąd natychmiast. Wynoś się.
Było mi żal mojego syna, ale też tego chłopaka, którego wojna postawiła po stronie barbarzyńców, robiąc z niego również barbarzyńcę.
Józiek umówił się ze znajomym handlarzem co do zakupu cebuli, kapusty, marchwi i fasoli. Zamówiony towar trzeba było odebrać późnym popołudniem z lokalu przy Puławskiej. Wcześniej miał podjechać swoją rikszą do szpitala św. Łazarza po Jaśka, na Mokotów mieli jechać razem. Około siedemnastej sam wrócił do domu, bez warzyw i bez brata. Wbiegł do domu wołając od progu: - Tato coś złego dzieje się w szpitalu św. Łazarza. Nie wpuścili mnie do środka, nikt nie chciał wywołać Jaśka. Obok szpitala stoi kilka samochodów. Lekarze i pacjenci wynoszą sprzęt i rannych na noszach. Jakiś mężczyzna powiedział, że budynki szpitalne zajmują Niemcy.
- Jedziemy na Książęcą, mnie powinni wpuścić, albo przynajmniej dowiem się o co tam chodzi.
Przed szpitalem pozostali prawie sami Niemcy. Niewielka grupa cywilów ładowała skrzynie na samochód, wśród nich był doktor Sławkowicz,  znaliśmy się jeszcze ze szpitala Dzieciątka  Jezus. Od niego dowiedziałem się, że Niemcy wydali nakaz natychmiastowego opuszczenia wszystkich pomieszczeń szpitalnych, uruchamiają tutaj swój szpital wojskowy, dali na to kilkanaście godzin. Kazali zostawić najlepszy sprzęt i aparaty rentgenowskie. To co udało się ocalić personel szpitala z pacjentami przetransportowali na Wolę, do Domu Starców przy Lesznie. Jasiek z pierwszą grupą chorych pojechał, organizować szpital w nowym miejscu.
Józiek zawiózł mnie na Wolę, a sam wrócił do domu, żeby uspokoić Mariankę i dziewczynki.
Jaśka odnalazłem, z dwoma sanitariuszami ustawiali łóżka w prowizorycznych salach. Przyłączyłem się do pracy: pomogłem w obchodzie wieczornym, szorowałem podłogi i przenosiłem rannych do przygotowanych naprędce łóżek. Ze szpitala wyszliśmy tak, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną.  Przez całą drogę Jasiek odezwał się tylko jeden raz. – Tato jak to możliwe, że naród, który zrodził Bacha, Beethovena, Einsteina, Goethego i tylu innych wybitnych i wrażliwych ludzi, mógł być zdolny do takiej nikczemności.
Ledwie zrobiło się cieplej i w powietrzu czuć było wiosnę, Marianka zaczęła prace w ogrodzie. Już drugi rok zamiast pięknych kwiatów rosły tam warzywa.  Każdy centymetr ziemi obsiany i obsadzony bym wszystkim co można była uprawiać, a nadawało się do jedzenia. Własny kawałek ziemi był teraz wielkim majątkiem, przynajmniej w sezonie dawał możliwość urozmaicenia kartkowego jadłospisu. Mimo, że wszyscy mieliśmy stałe zatrudnienie, coraz rzadziej mogliśmy sobie pozwolić na kupowanie jedzenia u handlarzy, ceny rosły prawie każdego dnia. Wiele zawdzięczaliśmy Jóźkowi i jego pracy. W lutym stał się właścicielem rikszy, dawała mu spory dochód i interesujące kontakty, dzięki nim nawet na przednówku, kiedy warzywa osiągały niewyobrażalne ceny, jemu „po znajomości”, zawsze coś udało się nabyć.
Ostatniego czerwca po bardzo upalnym dniu zanosiło się na burzę. Kończyłem dość spokojny dyżur. Przed wyjściem chciałem jeszcze zajrzeć do jednej pacjentki, starszej pani, która spadła z drabiny. Kilka dni przeleżała w domu z otwartym złamaniem, dopiero kiedy zaczęła gorączkować ktoś z sąsiadów przywiózł ją do szpitala. Nie zdążyłem pójść do niej, pielęgniarka Halszka wezwała mnie do nagłego wypadku. W izolatce leżał chłopiec, mógł mieć co najwyżej 12-13 lat. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym miał pewność, że jego ramię zostało rozharatane przez kulę.
Spojrzałem na siostrę. – Ktoś go przyprowadził i zostawił. On sam nic nie mówi, chociaż musi bardzo cierpieć. Nikt oprócz nas o nim nie wie - wyjaśniła.
- Proszę wpisać „rana szarpana po pogryzieniu przez psa”. Z nikim nie wolno o tym rozmawiać. Tylko ja będę się nim zajmował. Musimy koniecznie dowiedzieć się o jego  nazwisko i z kim powinniśmy się skontaktować. Jak tylko minie zagrożenie, trzeba będzie go natychmiast wypisać ze szpitala.
- Tylko, że on tak szybko nie wydobrzeje.
- Proszę się nie martwić, jak nie będzie komplikacji to za dwa, trzy dni można będzie go wypuścić i dalsze leczenie prowadzić w domu. Ja się tym zajmę. Tylko muszę dowiedzieć się kogo zawiadomić.
Chłopak przysłuchiwał się naszej rozmowie.  - Wacek jestem. Widomość proszę przekazać właścicielce baru „U Krychy”. Ona będzie wiedziała co dalej robić.
Mieliśmy z Halszką dużo szczęścia, nikt nie zainteresował się izolatką. Wacek po godzinie był już na sali z innymi pacjentami. Miał zabandażowaną całą rękę i ramię. Dostał środki przeciwbólowe, po których powinien przespać przynajmniej kilka godzin. Uzupełniłem jego kartotekę wpisując fałszywe dane i wcześniejszą godzinę przyjęcia. Wierzyłem, że nikt nie nabierze podejrzeń i nie będzie dociekliwy. Bardzo ociągałem się z wyjściem. Halszka usiadła obok mnie.
- Ja dopiero zaczynam dyżur, będę do rana. Proszę spokojnie iść do domu.
- Wie pani, że z nikim nie wolno o tym rozmawiać.
- Panie doktorze, ja mam syna w wieku Wacka.
Wyszedłem ze szpitala spokojniejszy. Mogłem mieć wątpliwości co do dyskrecji pielęgniarki, ale nie matki.
Halszka odwiedziła właścicielkę baru. Od razu nabrała pewności, że rozmawia z matką Wacka. Kobieta starała się zachować spokój, ale ręce jej drżały, a głos się łamał. Po trzech dniach, chłopca odebrała ze szpitala starsza „siostra”, podała mi adres pod, którym mogę go odwiedzić. Jeszcze w tym samym tygodniu pojechałem sprawdzić jak przebiega rekonwalescencja. Był w doskonałej formie, rana szybko się goiła, a ręka była sprawna, nie został uszkodzony żaden nerw. Do mieszkania, w którym przebywał chłopiec wpuścił mnie mężczyzna w średnim wieku, przestawił się jako Marian Kłos.
- Dla Wacka mogło to się skończyć tragicznie. Nie wiem jak się panu mamy odwdzięczyć. On miał szczęście, że trafił na dobrego lekarza, inni chłopcy mogą mieć mniej szczęścia. Mamy zbyt mało lekarzy… Lekarzy, którzy nie zawahają się ryzykować, narazić swojego życia, żeby ratować młodszych i starszych Wacków. Pan wie o czym mówię? Czy można na pana liczyć?
Chciałem udawać, że wcale nie rozumiem, albo wyrazić nadzieję , że nigdy nie będzie następnego razu… Ale przecież ja też mam dzieci. I wiem, że Mania, Józiek, a pewnie Jasiek i Jadwinia  również… A jak ten następny raz to będzie któreś z nich?
- Tak możecie na mnie liczyć! – zadeklarowałem.
W lipcu ordynator zaprosił mnie na rozmowę. Otwarcie zapytał czy nie poprowadziłbym ćwiczeń ze studentami. Zgodziłem się bez zastanowienia.
- Panie kolego, o nic niech pan nie pyta, nigdy i w żadnych okolicznościach, to co musi pan wiedzieć, to wiedzieć będzie. W odpowiednim czasie dostanie pan wszelkie dyspozycje – powiedział ordynator.
Pierwsze zajęcia ze studentami miałem we wrześniu.
10 listopada przez uliczne megafony podano do publicznej wiadomości rozporządzenie Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego, że każda osoba, która samowolnie opuści getto zostanie ukarana śmiercią, taka sama kara czeka wszystkie osoby pomagające Żydom.
O świcie 11 listopada w wielu miejscach na warszawskich ulicach powiewały biało – czerwone flagi. Niemcy bardzo szybko je uprzątnęli, ale wiele osób zdążyło je zobaczyć.
Następnego dnia wczesnym rankiem do Jadwini przybiegła koleżanka. Chwilę rozmawiały przy furtce. Po czym nasza córka wpadła do domu, złapała płaszcz, ubierała go już po drodze. Bardzo się śpieszyła, nie zareagowała nawet na pytanie Marianki gdzie idzie i kiedy wróci. Po godzinie była z powrotem, ale nie sama. Przyprowadziła dziewczynkę, mrozu  nie było, a dziecko było zawinięte szalem po czubek głowy. Wszystko wyjaśniło się kiedy Jadwinia pomogła jej się rozebrać. Dziewczynka mogła mieć co najwyżej 10 lat. Była okropnie chuda. W jej wielkich ciemnych oczach czaił się strach. Wszyscy stanęliśmy jak skamieniali.
- No i co tak stoicie? - Jadwinia była gotowa do walki. – Dziecka nie widzieliście?
- To przecież żydowskie dziecko – pierwsza przemówiła Marianka. – Czy ty wiesz co robisz? Wiesz, ze podpisujesz wyrok na siebie, rodzeństwo , na nas wszystkich?
- Ona nikogo nie ma. Jak wyjdzie na ulicę… Nasza córka prawie płakała.
- Maniu, daj jej coś jeść i niech odpocznie, my w tym czasie coś ustalimy – powiedziała Marianka nie chcąc kontynuować rozmowy przy dziecku.
Mania, dała jej zupę i zabrała do pokoju. Przezornie zamknęła za sobą drzwi. Nie usłyszała już słów Marianki:
- Ja bardzo jej współczuję, jest mi żal dziecka, ale Jadwinia musi ją stąd zabrać i to tak, żeby nikt ich nie widział. Boże, a jak ktoś już zobaczył i doniesie? Gdyby komuś z was coś się stało to ja oszaleję!
Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie, wpadła w histerię.
- Mamo uspokój się! Chyba pierwszy raz Jasiek podniósł głos na matkę. – Czy ty nie rozumiesz, że ona straciła rodziców. Jest zupełnie sama. Rozumiesz? Sama!
Marianka spuściła głowę. Widziałem jak walczy z samą sobą. - Nie wyrzucę jej przecież na ulicę. Zostanie u nas do czasu jak nie znajdziemy jej bezpiecznego schronienia. Jutro pójdę do sióstr franciszkanek, na pewno pomogą.
Jadwinia nie była zadowolona z decyzji mamy, ale nie odezwała się ani jednym słowem.
Poranne zdarzenie spowodowało, że do szpitala dotarłem godzinę później niż powinienem. Byłem podenerwowany zaistniałą w domu sytuacją, a w pracy czekała na mnie bardzo niemiła niespodzianka. Dostałem wiadomość, że popołudniem będzie wizytacja niemieckiego nadzorcy. Miałem trochę czasu, żeby dokładnie sprawdzić całą dokumentację pacjentów. Wszystko się zgadzało, ale czy takiego samego zdania będzie Niemiec? Tego nie dało się  przewidzieć.
- Antoni zabrali Jakuba – do pokoju wpadł Michał, nasz sanitariusz
- Jakuba zabrali? Kto?
- Gestapo. Dostałem taką informację.
- Co to za informacja? Od kogo? To nie może być prawda
- O pomyłce nie ma mowy. To pewne źródło. Nie ma możliwości pomyłki. Ordynator  jego oddziału miał podejrzenia, że ktoś ze szpitala współpracuje z Niemcami, że może wiedzieć o pochodzeniu Jakuba. Przekonywał go, żeby na jakiś czas wyjechał. Ale on nie chciał się zgodzić. Mówił, że jest lekarzem a nie dezerterem. Ostatecznie zgodził się wyjechać, poszedł do domu, żeby zabrać potrzebne rzeczy. Tam czekało już na niego gestapo.
Zrobiło mi się słabo. Było mi wszystko jedno co zrobi czy powie wizytator, na którego czekaliśmy.
- Michał ty znasz różnych ludzi, proszę pomóż.
- Wiem co czujesz, dla mnie to był wspaniały kolega, dobry lekarz, dla ciebie więcej niż przyjaciel. Naszej rozmowie przysłuchiwała się Halszka.
- Panie doktorze ja wezmę wizytatora na siebie. Zna mnie pan, dam radę. Zastąpi pana doktor Bednarczyk.
- Dziękuję, ale nie. Dam radę.
„Opiekun” pojawił się w szpitalu w asyście dwóch mundurowych. Trochę powęszyli, pozaglądali do sal, popatrzyli na pacjentów i sobie poszli.
Do domu wracałem z mocnym postanowieniem. Wszyscy już wrócili i zajmowali się swoimi sprawami. Jadwinia grała w warcaby z dziewczynką, której imienia nawet nie znałem. - Mała zostaje z nami – zakomunikowałem stanowczo. - Proszę, żeby nie było więcej na ten temat dyskusji. Musimy przeorganizować nasze życie. Stworzyć dla niej i dla nas maksimum bezpieczeństwa. Od dzisiaj należy do rodziny Mocarzy.
- Antoni! – Marianka spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Dzisiaj gestapo zabrało Jakuba.
Marianka ciężko osunęła się na krzesło, twarz zakryła dłońmi.
14 listopada 1941 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz