piątek, 2 września 2016

119. Powstańczy kalendarz. 2 września

 Barbara Gancarczyk pod pamiątkową tablicą przy ulicy Długiej 7, 2015 rok
 Długa 7, rok 1946, zdjęcie wykonane przez Panią Basię
W 1944 roku ta część Starego Miasta wyglądała trochę inaczej, ale dokładnie w tym miejscu Pani Basia, Pani Janka i ksiądz Tomasz Rostworowski jako ostatni żywi Polacy wychodzili z Długiej 7.



 Ludność Warszawy jest pod ochroną Rzeszy i niemieckich sił zbrojnych. Bandytów nie zwalcza się metodami sowieckimi, lecz według zasad europejskich i niemieckich prowadzenia wojny. Niemieccy żołnierze często z narażeniem życia wyciągali kobiety i dzieci z płonących domów. Chorym ułatwiano przejście do szpitali. Pozostałą ludność przeprowadzano przez rejon operacji wojennych do bezpieczniejszych miejsc.
                  Niemieckie radio „Beriln”

2 września 1944 rok, sobota
Upadek Starego Miasta.
Kanałami ewakuowano 5.000 żołnierzy (z tego 3.000 rannych) i 6.000 ludności cywilnej. Na Starówce pozostało około 35.000 osób, z tego około 7.500 ciężko rannych.
Wkraczający esesmani i własowcy dokonują masowych mordów. Zabijają starców i chorych. Palą żywcem i rozstrzeliwują rannych w szpitalach piwnicznych. Tego samego dnia Niemcy mordują 1.300 osób.
 Osoby ocalałe z pogromu, poprzez Pruszków, wywożone są do obozów koncentracyjnych

O TYM NIE MOŻEMY ZAPOMNIEĆ!
Ostatni rozdział dramatu szpitala przy ulicy Długiej 7, który rozegrał się 2 września, a nie 1 jak informuje pamiątkowa tablica.

Barbara Piotrowska Gancarczyk ps. Pająk
Poszłyśmy szukać pozostałych jeszcze w piwnicach, było tak bardzo ciemno, że nie sposób było poruszać się.  Zaskoczyło nas zachowanie jednego z Niemców, który poszedł z nami  przyświecając latarką. Wołałyśmy, ale była zupełna cisza, ukryci w ciemności, ze strachu  przed oprawcami, nie chcieli się ujawniać. Dopiero, kiedy zorientowali się, że jesteśmy sanitariuszkami, zaczęli się odzywać. Odnalazłyśmy kilkanaście osób. Wszyscy byli bardzo ciężko ranni. Czasu na ewakuację było niewiele, budynek płonął, nie wiedziałyśmy, czy Niemcy nie zmienią zdania i nie zabronią wynoszenia pozostałych. Byłyśmy tylko dwie, coraz słabsze, po drodze góry gruzu, kręte schodki. Najważniejsze było wyniesienie wszystkich z piwnic. Układaliśmy ich przed wejściem do budynku, na usypisku gruzów. Prawie cały budynek objęły już płomienie, ranni próbowali ratować się sami. Na pół nadzy, ciężko ranni, brudni, osmoleni sadzą, czołgali się byle dalej od ognia. Niektórzy z nich to jeszcze dzieci, mieli najwyżej 15-16 lat. Trudno było na to patrzeć. Niemieccy żołnierze stali wymachując pistoletami, drwili i wyzywali od bandytów. Kiedy już opróżniliśmy piwnice, przenieśliśmy ich do bramy na Kilińskiego 1. Został ostatni etap, najłatwiejszy – przetransportowanie do szpitala.  Pomimo koszmarnego zmęczenia, poczułyśmy ulgę – wszystko co najgorsze za nami.
Między drugą a trzecią po południu, stałyśmy w bramie przy Kilińskiego 1, to co zobaczyłyśmy przeraziło nas. Zupełnie nie wiedziałyśmy co się dzieje. Od strony szpitala szła grupa ludzi, był wśród nich doktor Kowalski i zaprzyjaźniona z nami sanitariuszka „Wisia”, szli również podtrzymywani lżej ranni. Chciałyśmy dowiedzieć się, co się dzieje. Na pół przytomna z szaleństwem w oczach „Wisia” powtarzała, że nic nie rozumie i żebyśmy biegły ratować chłopców. Zaczęło do nas docierać, że w szpitalu odbywają się egzekucje, coraz więcej strzałów i przeraźliwy krzyk, widziałyśmy wyczołgujących  się ludzi. Za wszelką cenę próbowałyśmy dostać się do środka, ale nie było możliwości. Pielęgniarka kazała nam zawracać, bo nas też zabiją.  Spotkałyśmy Niemca, który wcześniej, okazał nam życzliwość i przyświecał latarką w piwnicach przy Kilińskiego 3. Janka błagała go o pomoc. Wahał się, ale ostatecznie poszedł z nami, zatrzymującym nas Niemcom, coś tłumaczył – przepuszczali. Strzały i krzyki dochodziły z parteru i piwnic, nie miałam wątpliwości, że tam dokonywano mordów. Szłam prawie z zamkniętym oczami, starałam się też nie słuchać. Jedno miałam w głowie, dotrzeć do pierwszego piętra, tam byli nasi chłopcy, chciałam wierzyć, że żyją. Przy samym wejściu do szpitala Niemcy nas zatrzymali, dalej nie wolno było iść. Podoficer, który przyszedł z nami, próbował pertraktować, ale po chwili wrócił i powiedział nam, że tam już nie ma po co iść. Wszyscy nie żyją.
Straciłam poczucie rzeczywistości. Nie miałam zupełnie siły, zresztą do czego w tym momencie potrzebne były mi siły. Do końca wierzyłyśmy, że w szpitalu wszyscy są bezpieczni, że nic im nie grozi. Obiecywałyśmy, że wrócimy, będziemy z nimi. Ratowałyśmy tych z piwnic, walczyłyśmy o każdego, chciałyśmy dostarczyć ich w bezpieczne miejsce – do szpitala na Długiej 7.  Obie z „Janką” nieprzytomne z rozpaczy, potykające się jak pijane, oszalałe z bólu. Nie wiedziałyśmy co ze sobą robić. Spotkałyśmy ojca Tomasza Rostworowskiego, on zawsze, w każdych okolicznościach, potrafił pomóc, pocieszyć.  Nie tym razem… Do końca był z rannymi w piwnicy, udzielił zbiorowego rozgrzeszenia.
Wyszłyśmy razem z księdzem, wzajemnie się podtrzymując  Brudna, zmęczona, wychudzona, z nieludzkim bólem wypisanym na twarzy, uczepiona ręki ojca Tomasza, ledwie stawiałam nogi. Potknęłam się i wtedy zobaczyłam wpatrzone we mnie oczy młodego niemieckiego żołnierza. Były przerażone i pełne współczucia , nigdy nie zapomnę tych oczu.
Wychodziliśmy ze szpitala przy ulicy Długiej 7, jako ostatni żywi Polacy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz