piątek, 1 kwietnia 2016

3. Oczy dziecka.



Codziennie jeżdżę po Warszawie, prawie zawsze tramwajami. Rzadko autobusami, prawie wcale nie korzystam z metra. Ot, taka fantazja. Zagapiam się w Warszawę, obserwuję ludzi, czytam.  Znam na pamięć wiele rozkładów jazdy. Często słyszę – przecież metrem to chwila i bez przesiadek. Owszem, wiem, ale i tak pojadę tramwajem.
Dzisiaj w tramwaju linii 33 czytałam. Na tej trasie  znam nawet przelatujące wróble, dlatego nie patrzę w okno. Przy Placu Grunwaldzkim wsiadła babcia z wnukiem. Chłopczyk mógł mieć cztery, pięć lat. Jego mina miała prawie moc Bazyliszka. Usteczka w podkówkę do dołu, zmarszczone czółko. Ręce założone na piersiach i bardzo zaciśnięte. Kiedy siedząca obok kobieta  odezwała się do niego, odwrócił głowę. Odłożyłam książkę i zaczęłam go obserwować. Zareagował prawie natychmiast i pokazał mi język. Rozbawiło mnie to ogromnie. Coraz szerzej uśmiechałam się do niego, od czasu do czasu puszczając oczko. Przez kilka chwil zaciskał usta, ale buźka powoli pogodniała. Wreszcie  zniknęła podkówka i uśmiechnął się całą mordką. Włożył rączkę do kieszeni i wyciągnął lizaka. Chwilę zastanawiał się czy rozwinąć i w końcu podsunął mi prawie pod nos i zapytał – chcesz?
- Nie chcę – powiedziałam zachowując powagę.
Zdziwiony, jeszcze starał się mnie przekonać – Ale to cola.
- Gdybyś miał malinę to bym wzięła – zrobiłam smutną minę.
- E tam, cola lepsza – chyba ucieszył się, że nie lubię lizaków, szybko rozpakował i wpakował do ust.
Kiedy mu powiedziałam, że na następnym przystanku wysiadam posmutniał. Zapytał jak mam na imię i czy mam dzieci.  Powiedziałam mu cześć i już miałam wychodzić, kiedy zawołał za mną – fajna jesteś… że nie wzięłaś lizaka, bo ja lubię colowe. Odwróciłam się do niego z najradośniejszym uśmiechem. Zagapiona w szczere dziecięce oczy – jak źle to płaczą, jak dobrze to radują się. Bez fałszu, bez  udawania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz