„Janka” wspomina godziny,
które byłyśmy osobno: „Poczułam się obca i całkowicie samotna wśród tłumu.
Rozglądałam się, gdzie podziała się Basia i ojciec Rostworowski? Co stało
się z „Wisią” i „Ikarem”? Zobaczyłam ich z daleka – „Wisię” i „Ikara”,
siedzieli na gruzach jakiegoś rozwalonego budynku. Chwilę posiedzieliśmy razem.
Dostrzegłam kilku Niemców, z pistoletami w rękach i miotaczem płomieni
zmierzali ku grupie rannych. Zerwałam się wołając: - Musimy pójść, natychmiast
musimy iść. „Ikar” zerwał się również. Oparty jedną ręką o szczotkę, która
służyła za kulę, drugą o „Wisię”, zrobił kilka kroków, stanął blady z twarzą
skurczoną bólem. Wyszeptał: - Nie pójdę. Nie dam rady. Rozejrzałam się
bezradnie. Wiedziałam co Niemcy zrobią, jeżeli stąd nie ruszymy. Miałam jedno
wyjście: - Jurek wezmę cię na barana. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, był
przekonany, że to nie ma sensu, nie dam rady. Starałam się pewnym i
rozkazującym głosem przekonać go, że to dziecinnie proste. Jestem silna.
„Wisia” pomagała mi zarzucić go na plecy, jęczał, był ranny w uda. Mimo ogromnego
bólu nie protestował kiedy trzymałam go za nogi. Objął mnie rękami za szyję, ja
chwyciłam go za uda i wolniutko ruszyliśmy naprzód. Te pierwsze kroki były
bardzo ciężkie. Nie mogłam złapać rytmicznego oddechu. Dusiłam się. Stopniowo
jednak szło się coraz lepiej. Doszliśmy do ulicy Bednarskiej, która stromo
pięła się do Krakowskiego Przedmieścia. Po króciutkim odpoczynku zaczęłam
pokonywać wzniesienie. Jurek zsuwał mi się z ramion i dusił mi szyję. Słońce
prażyło niemiłosiernie, pot zalewał oczy. Po drodze spotkaliśmy panią
Faryaszewska, która z zabandażowaną nogą, utykając, ledwie szła pod górę.
Doszliśmy wreszcie do Krakowskiego Przedmieścia. Za pomnikiem Mickiewicza
posadziłam „Ikara” na krawężniku, a sama oparłam się, żeby złapać oddech. Z klasztoru
karmelitów wyszły dwie pielęgniarki, informowały, że ranni i niezdolni do
dalszej drogi mogą zostać w szpitalu. Zapytałam Jurka, czy chce zostać? Nie
odpowiedział. Wszyscy pomyśleliśmy o szpitalu na Długiej, już nikomu nie
wierzyliśmy. Natychmiast powiedziałam, że mam jeszcze siłę i poniosę go dalej.
Z pomocą „Wisi” załadowałam „Ikara” na plecy i poszliśmy dalej. Kiedy weszliśmy
do Ogrodu Saskiego, było tak zielono i cicho. Wydawało nam się, że to oaza
spokoju. Myślałam o znalezieniu miejsca do odpoczynku. Zobaczyłam stojących na
trawniku Niemców, a przed nami troje staruszków. Szli trzymając się za ręce –
dwie panie i pan. Kiedy doszli do grupy Niemców, jeden z oficerów zaczął
ich spychać na bok i coś mówić. Nie bardzo mogliśmy zrozumieć o co im
chodzi. Staruszkowie chyba też nie wiedzieli. Oficer wyciągnął rewolwer i po
chwili trzy ciała osunęły się na trawnik. Niemiec obrócił się w naszą stronę,
wciąż trzymając rewolwer i lekko nim kołysząc, patrzył na nas. Bałam się, że to
koniec. Na szczęście zadziałał instynkt. Wyprostowałam się i
przemaszerowałam przed Niemcami jak na paradzie. Oficer ciągle trzymał
rewolwer, ale z uznaniem pokiwał głową i coś do mnie zawołał. Ze zdenerwowania
nic nie zrozumiałam. Mijając Niemca myślałam: strzeli czy nie. Pewnym
krokiem odeszliśmy, nikt nie strzelił. Poczułam straszne zmęczenie. Powinnam
posadzić Jurka i chwilę odpocząć, ale bałam się, że znowu wyjdą Niemcy i nie
zdążę wziąć go na plecy. Kiedy zbliżaliśmy się do bramy znowu zauważyłam
hitlerowców. Patrzyli w naszą stronę i wykonywali jakieś ruchy. Po chwili
zauważyłam, że jeden z nich trzyma aparat fotograficzny i robi nam zdjęcia – z
przodu, z profilu. Kiedy doszliśmy do ulicy Elektoralnej całą jezdnię zajmował
gęsty tłum. Bardzo trudno się szło, od kościoła karmelitów nie odpoczęłam ani
chwili. Wyczuwam, że Jurek na moich plecach co jakiś czas traci przytomność – z
bólu i upału. Jego głowa opada bezwładnie. Pomimo ogromnego wysiłku i zmęczenia
byłam bardzo czujna. Słowo „Fraulein” wypowiedziane za moimi plecami,
podziałało jak wystrzał. Zareagowałam natychmiast. Odwróciłam głowę. Obok mnie
stał starszy Niemiec i pytał kim jest dla mnie ten człowiek, którego niosę.
Dziwił się, kiedy dowiedział się, że nie brat, ani narzeczony, tylko kolega.
Kiedy odszedł zaklęłam pod nosem, chociaż widziałam w jego oczach
współczucie. Na ulicy Chłodnej zrobił się ogromny zator, tutaj zsunęłam Jurka z
pleców. Staliśmy przez dłuższą chwilę w trójkę, opierając się wzajemnie o
siebie. Nie mogliśmy stać zbyt tam długo, miałam przeczucie, że trzeba dołączyć
do kolumny idącej do przodu. Chwila odpoczynku i dopiero teraz rozejrzałam się
dookoła. Tylko ruiny i zgliszcza. Dotarło do mnie, że Warszawa przestała
istnieć. Wpatrywałam się, chciałam utrwalić i zapamiętać. Nawet jak kiedyś
tutaj wrócę, to nigdy już nie zobaczę Warszawy mojej młodości. Mojego drogiego,
rodzinnego miasta. Z ciężkim sercem i oczami pełnymi łez poszliśmy dalej.
Upał coraz bardziej dawał nam się we znaki. Miałam zupełnie zaschnięte i
popękane usta. Zaryzykowałam i poszłam po wodę do Niemców. Udało mi
się, wróciłam z wodą. Zaczepił mnie czeski volksdeutsch (poznałam po mowie).
Zapytał mnie, czy jestem sportsmenką, bo już długo mnie obserwuje i podziwia
moją siłę. Kiedy powiedziałam, że w czasie wojny nie miałam możliwości
uprawiania sportu, oficer bardzo żałował: - Szkoda, byłabyś pewnie w kadrze
olimpijskiej. Byłam już tak bardzo zmęczona, że przestałam zwracać uwagę na
cokolwiek. Nie zwracałam nawet uwagi na Niemców. Dotarło do mnie, że doszliśmy do
Wolskiej. Walczyłam ze swoją słabością. Musiałam wytrwać. Niosłam „Ikara” taki
kawał drogi, a teraz miałabym zostawić na pastwę mordercom. Kiedy zobaczyłam
wózek, na którym byli ranni, pomimo wielkiej niechęci rannych, jak i pchającego
wózek mężczyzny, posadziłam na nim Jurka. Razem z „Wisią” pomagałyśmy
pchać. Kiedy zaczął się bruk, zniknął mężczyzna pchający z nami, nasze siły nie
wystarczały, żeby sobie poradzić. Próbowałyśmy zatrzymać mijających nas ludzi –
bezskutecznie. Wreszcie zobaczył nas Niemiec, przybiegł wrzeszcząc, że tamujemy
ruch. Kiedy powiedziałam, że nie dajemy rady uciągnąć zrobił się purpurowy z
wściekłości : „To świństwo, żeby dwie dziewczyny pchały tylu rannych. Gdzie są
mężczyźni?” Z wściekłością pchnął jednego z chyłkiem mijających nas mężczyzn.
Za chwilkę było już kilku pomocników. Dojechaliśmy do końca miasta. Bruk się
skończył, wózek zapadał się w piachu. Wzięłam „Ikara” na plecy i doniosłam do
pociągu, który stał w szczerym polu”.
O wszystkim co przeżyli
„Janka”, „Ikar” i „Wisia” dowiedziałam się w Pruszkowie, bo tam się
spotkaliśmy. Siedziałam w kącie, ciemnej hali fabrycznej, nieludzko zmęczona,
samotna. Usłyszałam w tej ciemności śmiech, donośny. Znałam tylko jedną osobę,
która tak się śmiała, usłyszałam głos. Zastanawiałam się, czy nie majaczę ze
zmęczenia. To był najpiękniejszy sen na jawie – odnalazłam Jankę! Od
wspólnych znajomych dowiedziałam się, że Janka jak zwykle najpierw
myślała o innych. Nawet się nie dziwiłam, temu co zrobiła, chociaż wiedziałam
co przeszła w ciągu ostatnich dni, ilu rannych przeniosła: nie spała, nie
jadła, nie odpoczywała. Nasza droga do wolności była jeszcze daleka, ale
od spotkania w Pruszkowie, byłyśmy już razem, wzajemnie sobie pomagając. „Ikar”
Jerzy Szymański przeżył, wielokrotnie okazywał „Jance” swoją wielką wdzięczność
za uratowanie życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz