niedziela, 10 kwietnia 2016

13. Przyjaźń na śmierć i życie - część II



„Janka” wspomina godziny, które byłyśmy osobno: „Poczułam się obca i całkowicie samotna wśród tłumu. Rozglądałam się, gdzie podziała się Basia i ojciec Rostworowski?  Co stało się z „Wisią” i „Ikarem”?  Zobaczyłam ich z daleka – „Wisię” i „Ikara”, siedzieli na gruzach jakiegoś rozwalonego budynku. Chwilę posiedzieliśmy razem. Dostrzegłam kilku Niemców, z pistoletami w rękach i miotaczem płomieni zmierzali ku grupie rannych. Zerwałam się wołając: - Musimy pójść, natychmiast musimy iść. „Ikar” zerwał się również. Oparty jedną ręką o szczotkę, która służyła za kulę, drugą o „Wisię”, zrobił kilka kroków, stanął blady z twarzą skurczoną bólem. Wyszeptał: - Nie pójdę. Nie dam rady. Rozejrzałam się bezradnie. Wiedziałam co Niemcy zrobią, jeżeli stąd nie ruszymy. Miałam jedno wyjście: - Jurek wezmę cię na barana. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, był przekonany, że to nie ma sensu, nie dam rady. Starałam się pewnym i rozkazującym głosem przekonać go, że to dziecinnie proste. Jestem silna. „Wisia” pomagała mi zarzucić go na plecy, jęczał, był ranny w uda.  Mimo ogromnego bólu nie protestował kiedy trzymałam go za nogi. Objął mnie rękami za szyję, ja chwyciłam go za uda i wolniutko ruszyliśmy naprzód. Te pierwsze kroki były bardzo ciężkie. Nie mogłam złapać rytmicznego oddechu. Dusiłam się. Stopniowo jednak szło się coraz lepiej. Doszliśmy do ulicy Bednarskiej, która stromo pięła się do Krakowskiego Przedmieścia. Po króciutkim odpoczynku zaczęłam pokonywać wzniesienie. Jurek zsuwał mi się z ramion i dusił mi szyję. Słońce prażyło niemiłosiernie, pot zalewał oczy. Po drodze spotkaliśmy panią Faryaszewska, która z zabandażowaną nogą, utykając, ledwie szła pod górę. Doszliśmy wreszcie do Krakowskiego Przedmieścia. Za pomnikiem Mickiewicza posadziłam „Ikara” na krawężniku, a sama oparłam się, żeby złapać oddech. Z klasztoru karmelitów wyszły dwie pielęgniarki, informowały, że ranni i niezdolni do dalszej drogi mogą zostać w szpitalu. Zapytałam Jurka, czy chce zostać? Nie odpowiedział. Wszyscy pomyśleliśmy o szpitalu na Długiej, już nikomu nie wierzyliśmy. Natychmiast powiedziałam, że mam jeszcze siłę i poniosę go dalej. Z pomocą „Wisi” załadowałam „Ikara” na plecy i poszliśmy dalej. Kiedy weszliśmy do Ogrodu Saskiego, było tak zielono i cicho. Wydawało nam się, że to oaza spokoju. Myślałam o znalezieniu miejsca do odpoczynku. Zobaczyłam stojących na trawniku Niemców, a przed nami troje staruszków. Szli trzymając się za ręce – dwie panie i pan.  Kiedy doszli do grupy Niemców, jeden z oficerów zaczął ich spychać na bok i coś mówić.  Nie bardzo mogliśmy zrozumieć o co im chodzi. Staruszkowie chyba też nie wiedzieli. Oficer wyciągnął rewolwer i po chwili trzy ciała osunęły się na trawnik. Niemiec obrócił się w naszą stronę, wciąż trzymając rewolwer i lekko nim kołysząc, patrzył na nas. Bałam się, że to koniec.  Na szczęście zadziałał instynkt. Wyprostowałam się i przemaszerowałam przed Niemcami jak na paradzie. Oficer ciągle trzymał rewolwer, ale z uznaniem pokiwał głową i coś do mnie zawołał. Ze zdenerwowania nic nie zrozumiałam.  Mijając Niemca myślałam: strzeli czy nie. Pewnym krokiem odeszliśmy, nikt nie strzelił. Poczułam straszne zmęczenie. Powinnam posadzić Jurka i chwilę odpocząć, ale bałam się, że znowu wyjdą Niemcy i nie zdążę wziąć go na plecy. Kiedy zbliżaliśmy się do bramy znowu zauważyłam hitlerowców. Patrzyli w naszą stronę i wykonywali jakieś ruchy. Po chwili zauważyłam, że jeden z nich trzyma aparat fotograficzny i robi nam zdjęcia – z przodu, z profilu. Kiedy doszliśmy do ulicy Elektoralnej całą jezdnię zajmował gęsty tłum. Bardzo trudno się szło, od kościoła karmelitów nie odpoczęłam ani chwili. Wyczuwam, że Jurek na moich plecach co jakiś czas traci przytomność – z bólu i upału. Jego głowa opada bezwładnie. Pomimo ogromnego wysiłku i zmęczenia byłam bardzo czujna. Słowo „Fraulein” wypowiedziane za moimi plecami, podziałało jak wystrzał. Zareagowałam natychmiast. Odwróciłam głowę. Obok mnie stał starszy Niemiec i pytał kim jest dla mnie ten człowiek, którego niosę. Dziwił się, kiedy dowiedział się, że nie brat, ani narzeczony, tylko kolega. Kiedy odszedł  zaklęłam pod nosem, chociaż widziałam w jego oczach współczucie. Na ulicy Chłodnej zrobił się ogromny zator, tutaj zsunęłam Jurka z pleców. Staliśmy przez dłuższą chwilę w trójkę, opierając się wzajemnie o siebie. Nie mogliśmy stać zbyt tam długo, miałam przeczucie, że trzeba dołączyć do kolumny idącej do przodu. Chwila odpoczynku i dopiero teraz rozejrzałam się dookoła. Tylko ruiny i zgliszcza. Dotarło do mnie, że Warszawa przestała istnieć. Wpatrywałam się, chciałam utrwalić i zapamiętać. Nawet jak kiedyś tutaj wrócę, to nigdy już nie zobaczę Warszawy mojej młodości. Mojego drogiego, rodzinnego miasta. Z ciężkim  sercem i oczami pełnymi łez poszliśmy dalej. Upał coraz bardziej dawał nam się we znaki. Miałam zupełnie zaschnięte i popękane usta. Zaryzykowałam i  poszłam po wodę do Niemców.  Udało mi się, wróciłam z wodą. Zaczepił mnie czeski volksdeutsch (poznałam po mowie). Zapytał mnie, czy jestem sportsmenką, bo już długo mnie obserwuje i podziwia moją siłę. Kiedy powiedziałam, że w czasie wojny nie miałam możliwości uprawiania sportu, oficer bardzo żałował: - Szkoda, byłabyś pewnie w kadrze olimpijskiej. Byłam już tak bardzo zmęczona, że przestałam zwracać uwagę na cokolwiek. Nie zwracałam nawet uwagi na Niemców. Dotarło do mnie, że doszliśmy do Wolskiej. Walczyłam ze swoją słabością. Musiałam wytrwać. Niosłam „Ikara” taki kawał drogi, a teraz miałabym zostawić na pastwę mordercom. Kiedy zobaczyłam wózek, na którym byli ranni, pomimo wielkiej niechęci rannych, jak i pchającego wózek mężczyzny, posadziłam na nim Jurka.  Razem z „Wisią” pomagałyśmy pchać. Kiedy zaczął się bruk, zniknął mężczyzna pchający z nami, nasze siły nie wystarczały, żeby sobie poradzić. Próbowałyśmy zatrzymać mijających nas ludzi – bezskutecznie. Wreszcie zobaczył nas Niemiec, przybiegł wrzeszcząc, że tamujemy ruch. Kiedy powiedziałam, że nie dajemy rady uciągnąć zrobił się purpurowy z wściekłości : „To świństwo, żeby dwie dziewczyny pchały tylu rannych. Gdzie są mężczyźni?” Z wściekłością pchnął jednego z chyłkiem mijających nas mężczyzn. Za chwilkę było już kilku pomocników. Dojechaliśmy do końca miasta. Bruk się skończył, wózek zapadał się w piachu. Wzięłam „Ikara” na plecy i doniosłam do pociągu, który stał w szczerym polu”.
O wszystkim co przeżyli „Janka”, „Ikar” i „Wisia”  dowiedziałam się w Pruszkowie, bo tam się spotkaliśmy. Siedziałam w kącie, ciemnej hali fabrycznej, nieludzko zmęczona, samotna. Usłyszałam w tej ciemności śmiech, donośny. Znałam tylko jedną osobę, która tak się śmiała, usłyszałam głos. Zastanawiałam się, czy nie majaczę ze zmęczenia. To był najpiękniejszy sen na jawie – odnalazłam Jankę! Od  wspólnych znajomych dowiedziałam się, że Janka jak zwykle najpierw myślała o innych. Nawet się nie dziwiłam, temu co zrobiła, chociaż wiedziałam co przeszła w ciągu ostatnich dni, ilu rannych przeniosła: nie spała, nie jadła, nie odpoczywała. Nasza droga  do wolności była jeszcze daleka, ale od spotkania w Pruszkowie, byłyśmy już razem, wzajemnie sobie pomagając. „Ikar” Jerzy Szymański przeżył, wielokrotnie okazywał „Jance” swoją wielką wdzięczność za uratowanie życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz