sobota, 9 kwietnia 2016

12. Przyjaźń na śmierć i życie


W książce "Powstańcy 44. Bohaterowie i świadkowie" opisałam historię niezwykłej przyjaźni dwóch sanitariuszek - Basi Piotrowskiej i Janki Gruszczyńskiej. Dzisiaj pierwsza z opowieści.


Poznałyśmy się w czasie okupacji, w „Wigrach”, razem przechodziłyśmy szkolenia. 1 sierpnia spotkałyśmy się o godz. 17:00, w punkcie koncentracji na Kilińskiego 1. Kiedy rankiem 2 sierpnia oznajmiono nam, że Powstanie się nie powiodło i dziewczęta mają się rozejść, z „Janką” i „Isią” chciałyśmy dostać się na plac Napoleona, do rodziny. Przechodziłyśmy przez niemieckie pozycje, wtedy jeszcze nie byli tak agresywni. Na widok trzech młodych, samotnych dziewczyn, jedynie niewybrednie dowcipkowali. Janka znała doskonale język niemiecki i bez problemu wszystko wyjaśniała. Niemcom znajomość ich języka, zawsze imponowała i czasem dzięki temu można było załatwić wiele spraw. Przekonałyśmy się o tym w czasie Powstania, kiedy Janka wyciągała nas z tarapatów i ratowała życie wielu osób. Najlepszym tego przykładem było „wytargowanie” zgody na zabranie rannych z płonącego budynku przy Kilińskiego 3.
W pierwszych dniach Powstania pracowałyśmy w punkcie opatrunkowym, później w szpitalu na Mariańskiej. Wbrew informacjom jakie otrzymałyśmy Powstanie ciągle trwało, chciałyśmy być przydatne, najlepiej robić to, do czego przygotowywałyśmy się w czasie szkoleń - być sanitariuszkami przy oddziale. Wróciłyśmy na Starówkę po apteczkę i opaski, i zostałyśmy w „Wigrach”. Od tej pory do końca Powstania, byłyśmy z „Janką” zawsze razem. Nie rozmawiałyśmy o przyjaźni, nie zapewniałyśmy się, że ona istnieje. W trudnych chwilach wzajemna troska i pomoc były oczywiste. Pamiętam, że 13 sierpnia kiedy po wybuchu transportera na Kilińskiego odzyskałam przytomność, pierwsza myśl dotyczyła Janki. Gdzie jest? Czy żyje? Przerażenie było uzasadnione, bo balustrada balkonu, przy której ona stała, została zmieciona. Janka się znalazła, uratował ją ludzki korpus, bez głowy, nóg i rąk -  przygniótł ją i spadający z góry gruz nie uderzył w nią bezpośrednio. Właściwie nie miała ubrania na sobie, wszystko było w strzępach, na głowie miała „hełm” z krwi zabitych. Była ranna, ale żywa.
Zawsze różniłyśmy się - Janka silnie zbudowana, ja długa i chuda. Ona przebojowa i pyskata, ja cicha i skryta. Kiedy w najtrudniejszych chwilach, zwyczajnie po ludzku bałyśmy się, to przekomarzanie i żarty z siebie nawzajem, pomagały nam w rozładowywaniu napięcia. Jednak kiedy trzeba było z rannym na noszach, przebiec po nieosłoniętym terenie, nad głowami leciała seria z karabinów i sypiący się gruz,  działałyśmy zgodnie, bez słów. Wiedziałyśmy, że jesteśmy zdane na siebie, a ranni na nas.
Największy i najtrudniejszy sprawdzian z przyjaźni, przeszłyśmy w ciągu kilkunastu godzin, 2 września 1944 roku. Zaczęło się w nocy z 1 na 2 września, kiedy zdecydowałyśmy, że nie wchodzimy do kanałów. Zostawiamy oczekujących na wejście i wracamy do szpitalika „Wigier” na Kilińskiego 1. Walczyłyśmy o każdego rannego. Było ich wielu, my tylko dwie. Przenosiłyśmy naszych chłopców z „Wigier”, później z „Gustawa”. Trzeba było stoczyć słowną walkę z Niemcami. Janka wykazała się ogromną odwagą, nie zważając na własne bezpieczeństwo, wywalczyła zgodę na wyniesienie rannych. Budynek przy Kilińskiego płonął, dusiłyśmy się od dymu, żar parzył, ciężar był ponad nasze siły. Nie porozumiewając się zgodnie, nadludzkim wysiłkiem, dźwigałyśmy, biegałyśmy, z trudem łapiąc oddech. Walczyłyśmy do końca… O każdego… Wyniosłyśmy, a Niemcy ich zabili!  Janka, ksiądz Rostworowski i ja, jako ostatni żywi Polacy wychodziliśmy ze szpitala na Długiej 7. Zapłakane, zrozpaczone, przytulone do siebie… Zgubiłyśmy się na Placu Zamkowym… Bardzo się bałam o Jankę, przyzwyczaiłam się do jej obecności, wspólnego działania…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz