W książce "Powstańcy 44. Bohaterowie i świadkowie" opisałam historię niezwykłej przyjaźni dwóch sanitariuszek - Basi Piotrowskiej i Janki Gruszczyńskiej. Dzisiaj pierwsza z opowieści.
Poznałyśmy się w czasie
okupacji, w „Wigrach”, razem przechodziłyśmy szkolenia. 1 sierpnia spotkałyśmy
się o godz. 17:00, w punkcie koncentracji na Kilińskiego 1. Kiedy rankiem 2
sierpnia oznajmiono nam, że Powstanie się nie powiodło i dziewczęta mają się
rozejść, z „Janką” i „Isią” chciałyśmy dostać się na plac Napoleona, do
rodziny. Przechodziłyśmy przez niemieckie pozycje, wtedy jeszcze nie byli tak
agresywni. Na widok trzech młodych, samotnych dziewczyn, jedynie niewybrednie
dowcipkowali. Janka znała doskonale język niemiecki i bez problemu wszystko
wyjaśniała. Niemcom znajomość ich języka, zawsze imponowała i czasem dzięki
temu można było załatwić wiele spraw. Przekonałyśmy się o tym w czasie
Powstania, kiedy Janka wyciągała nas z tarapatów i ratowała życie wielu osób.
Najlepszym tego przykładem było „wytargowanie” zgody na zabranie rannych z
płonącego budynku przy Kilińskiego 3.
W pierwszych dniach
Powstania pracowałyśmy w punkcie opatrunkowym, później w szpitalu na
Mariańskiej. Wbrew informacjom jakie otrzymałyśmy Powstanie ciągle trwało,
chciałyśmy być przydatne, najlepiej robić to, do czego przygotowywałyśmy się w
czasie szkoleń - być sanitariuszkami przy oddziale. Wróciłyśmy na Starówkę po
apteczkę i opaski, i zostałyśmy w „Wigrach”. Od tej pory do końca
Powstania, byłyśmy z „Janką” zawsze razem. Nie rozmawiałyśmy o przyjaźni, nie
zapewniałyśmy się, że ona istnieje. W trudnych chwilach wzajemna troska i pomoc
były oczywiste. Pamiętam, że 13 sierpnia kiedy po wybuchu transportera na
Kilińskiego odzyskałam przytomność, pierwsza myśl dotyczyła Janki. Gdzie jest?
Czy żyje? Przerażenie było uzasadnione, bo balustrada balkonu, przy której ona
stała, została zmieciona. Janka się znalazła, uratował ją ludzki korpus, bez
głowy, nóg i rąk - przygniótł ją i spadający z góry gruz nie uderzył w nią
bezpośrednio. Właściwie nie miała ubrania na sobie, wszystko było w strzępach,
na głowie miała „hełm” z krwi zabitych. Była ranna, ale żywa.
Zawsze różniłyśmy się -
Janka silnie zbudowana, ja długa i chuda. Ona przebojowa i pyskata, ja cicha i
skryta. Kiedy w najtrudniejszych chwilach, zwyczajnie po ludzku bałyśmy się, to
przekomarzanie i żarty z siebie nawzajem, pomagały nam w rozładowywaniu
napięcia. Jednak kiedy trzeba było z rannym na noszach, przebiec po
nieosłoniętym terenie, nad głowami leciała seria z karabinów i sypiący się
gruz, działałyśmy zgodnie, bez słów. Wiedziałyśmy, że jesteśmy zdane na
siebie, a ranni na nas.
Największy i najtrudniejszy sprawdzian z przyjaźni, przeszłyśmy w ciągu
kilkunastu godzin, 2 września 1944 roku. Zaczęło się w nocy z 1 na 2 września,
kiedy zdecydowałyśmy, że nie wchodzimy do kanałów. Zostawiamy oczekujących na
wejście i wracamy do szpitalika „Wigier” na Kilińskiego 1. Walczyłyśmy o
każdego rannego. Było ich wielu, my tylko dwie. Przenosiłyśmy naszych chłopców
z „Wigier”, później z „Gustawa”. Trzeba było stoczyć słowną walkę z Niemcami.
Janka wykazała się ogromną odwagą, nie zważając na własne bezpieczeństwo,
wywalczyła zgodę na wyniesienie rannych. Budynek przy Kilińskiego płonął,
dusiłyśmy się od dymu, żar parzył, ciężar był ponad nasze siły. Nie
porozumiewając się zgodnie, nadludzkim wysiłkiem, dźwigałyśmy, biegałyśmy, z
trudem łapiąc oddech. Walczyłyśmy do końca… O każdego… Wyniosłyśmy, a Niemcy
ich zabili! Janka, ksiądz Rostworowski i ja, jako ostatni żywi Polacy
wychodziliśmy ze szpitala na Długiej 7. Zapłakane, zrozpaczone, przytulone do
siebie… Zgubiłyśmy się na Placu Zamkowym… Bardzo się bałam o Jankę,
przyzwyczaiłam się do jej obecności, wspólnego działania…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz