poniedziałek, 30 maja 2016

58. O "paście lutowniczej", co było w wozie strażackim... Czyli jak w "Philipsie" kantowano Niemców.

Legitymacja strażacka Edmunda Baranowskiego


Okupacyjna i powstańcza historia polsko – holenderskich zakładów „Philips” jest niezwykle piękna, a tak mało znana. Mnie opowiedzieli ją ówcześni pracownicy – Wisława Skłodowska i Edmund Baranowski.
Zakłady działały od 1922 roku. Doskonale się rozwijały. Powstało kilka ich salonów wystawienniczo – handlowych, gdzie można było kupić, również na raty, nowoczesne radioodbiorniki i patefony.
Pracownicy, w większości kobiety, mieli zapewnione pełne świadczenia socjalne, bezpłatną opiekę zdrowotną, stołówkę. Produkcja była całkowicie zmechanizowana.
W 1939 roku, kiedy do Warszawy wkroczyli Niemcy, przejęli spółkę. Było to pogwałcenie przepisów prawa międzynarodowego, ponieważ zakład był eksterytorialny. Zarządcą został major lotnictwa. Jak na czasy wojenne okazał się człowiekiem przyzwoitym.
Edmund Baranowski rozpoczął pracę w zakładach Philipsa pod koniec kwietnia 1940 roku. Bez większych formalności, po krótkiej rozmowie, został skierowany do działu produkującego termosy. Zarówno jego kierownicy jak i cała załoga przyjęła go bardzo serdecznie. W maju 1940 roku po upadku Holandii, zakłady podporządkowano niemieckiej gospodarce. Zaczęto przede wszystkim produkować stacje nadawczo-odbiorcze dla łodzi podwodnych. Edmund Branowski zaczął wtedy pracę przy montażu oporników i innych drobnych elementów. Raz w miesiącu jego majster dostarczał mu mały słoik z „pastą lutowniczą” i nakazywał trzymać ją głęboko w szufladzie pod taśmą produkcyjną. Sam wyznaczał dni kiedy pasta miała być używana. Dopiero po latach dowiedział się, że brał udział w ważnej operacji sabotażowej. Owa „pasta lutownicza”, to był specjalny preparat chemiczny przygotowany w zakładach, używany do lutowania małych elementów w aparaturze radiowej. Na skutek wilgoci i zasolenia na pełnym morzu dochodziło do reakcji chemicznych i przestawały działać urządzenia radiowe. Wiele niemieckich łodzi podwodnych nigdy nie wróciło do swoich baz.
W zakładzie również odbywała się produkcja aparatury nadawczo-odbiorczej dla Podziemnego Państwa Polskiego. Pomimo, że Niemcy wielokrotnie przeprowadzali kontrole, nigdy na nic nie trafili.
Edmund Baranowski od 1941 roku był członkiem zakładowej straży pożarnej. Związanych było z tym wiele korzyści. Najważniejsza była nocna przepustka, pozwalająca poruszać się po mieście w czasie godziny policyjnej, dla działalności konspiracyjnej było to bezcenne. Bardzo często w trakcie zaplanowanych ćwiczeń strażackich odbywały się wojskowe szkolenia AK.
Najbardziej zapamiętane przez Edmunda Baranowskiego zadanie, które wykonywał z drużyną strażacką z „Philipsa” związane jest z walkami w getcie, w kwietniu 1943 roku. W Wielkanoc zakładowa  straż pożarna została wysłana do gaszenia magazynów na terenie getta. Załoga doskonale się przygotowała. Wzięli kilkanaście bochenków chleba, konserwy, wielki termos zupy i wszystko to ukryli w samochodzie. Mieli nadzieję, że może uda się to zostawić głodującym Żydom. Z szuflady samochodu wyjęli część węży i hydrantów. W ten sposób powstała skrytka, w której mogła ukryć się jednaj osoba. To co zobaczył w getcie prześladuje go przez całe życie. Widział jak Niemcy wyganiali z piwnic mężczyzn i na miejscu ich rozstrzeliwali. Kobiety i dzieci  gnali na Umschlagplaz i stamtąd wywozili do Majdanka. Nie mieli możliwości, żeby jedzenie przekazać w konkretne ręce. Zostawili je w kilku miejscach przy drodze, którą szły kobiety i dzieci. W szufladzie wozu strażackiego udało się wywieźć 16-letniego chłopca. Miał bardzo semickie rysy i ogniście czerwone włosy. Wygląd tak rzucał się w oczy, że trudno było uwierzyć w jego ocalenie. Załoga „Philipsa” jednak go ocaliła. Jeden ze strażaków dał mu swoje nazwisko, drugi imię i od tej pory nazywał się Andrzej Górski. Został zatrudniony na wydziale termosów. Zawsze chodził w stroju ochronnym – długim ceratowym fartuchu i kapturze zasłaniającym włosy i część twarzy. Spał w remizie strażackiej.  W zakładzie gdzie pracowało ponad 2 tys. osób, wszyscy wiedzieli, że chłopak jest Żydem. Nikt nie doniósł o tym Niemcom. Mieszkał i pracował w „Philipsie" do samego Powstania.
Przez wszystkie lata okupacji, pomimo prężnie działającej konspiracji, ani razu nie zdarzył się żaden donos. Nikogo na terenie zakładu nie zatrzymano.
Holenderskie kierownictwo  nie tylko przymykało oczy na te działalność, ale wręcz wspierało. Po wybuchu Powstania nie wpuścili na teren „Philipsa” oddziału SS. Na skutek pertraktacji, Niemcy zgodzili się, żeby część załogi i niektóre maszyny zostały wywiezione do Austrii.
Kompania „Philips” brała udział w Powstaniu Warszawskim. W czasie II wojny światowej była to jedyna walcząca jednostka , nosząca nazwę zakładu pracy i składająca się wyłącznie z jego pracowników.

3 komentarze:

  1. A gdzie konkretnie byla siedziba zakładów Philipsa. Wiem, że na Woli i żadnych innych szczegółów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Budynki przemysłowe znajdowały się między ulicami Grzybowską, Karolkową, Hrubieszowską i Przyokopową. Adres - ulica Karolkowa. Pozdrawiam

      Usuń
    2. Małgosiu, dzięki za info😊

      Usuń