Andrzej Gładkowski, zdjęcie zrobione w1944 roku w obozie we Frankfurcie nad Odrą.
Dzisiaj o losach polskiego dziecka, Powstańca wywiezionego do Niemiec.
Pracującego ponad własne siły, nikt nie martwił się o jego godność, poczucie
honoru, czy choćby pełen żołądek…
Andrzej Gładkowski w czasie Powstania Warszawskiego miał 13 lat. Był
łącznikiem szefa służby sanitarnej Grupy „Północ”, doktora Tarnawskiego. Po
upadku Powstania na Starówce wyszedł z ludnością cywilną. Razem z rodzicami
trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie. Był to jeszcze okres kiedy Niemcy
nie respektowali zasady nierozdzielności rodzin. Ojciec został zabrany i
skierowany do obozu Mittelbau-Dora w Turyngii. Więźniowie pracowali w fabryce
zbrojeniowej, niewolnicza, wycieńczająca praca powodowała ogromną śmiertelność.
W czasie selekcji zapytano Andrzeja Gładkowskiego ile ma lat. Dodał sobie kilka
miesięcy i powiedział, że czternaście. Nie wiedział, że Niemcy traktowali
obywateli podbitych narodów mających ukończone czternaście lat, jako nadających
się do pracy na rzecz Rzeszy. Razem z
matką został wywieziony do obozu przejściowego we Frankfurcie nad Odrą.
Skierowany na „targ niewolników”, gdzie Niemcy mogli sobie wybierać
interesujący ich „okaz”. Jako mówiący po niemiecku otrzymał przydział do
komunalnych prac porządkowych. Czyścił okoliczne posesje, sprzątał ulice, sprzątał śnieg, pomagał przy wywożeniu szamba. Kiedy
było mniej pracy wypożyczano go do prac
rolnych u miejscowych gospodarzy. Najdłużej pracował u zamożnego bauera, który miał
duże, zmechanizowane gospodarstwo. Na stałe pracowało u niego kilku robotników
z podbitych krajów. Andrzej Gładkowski był robotnikiem sezonowym. W
pomieszczeniu jakie mu przydzielono znalazł za piecem polską książkę. Był to „Quo
vadis” Henryka Sienkiewicza, wydanie z 1913 roku, drukarnia W.L. Anczyca i sp. W
Krakowie. Znał ją doskonale, ale w tamtejszej rzeczywistości była to jedyna
polska książka, to czytał ją tyle razy, że do dzisiaj jest w stanie cytować jej
fragmenty. Wracając do Polski zabrał ją ze sobą i ciągle ma swoje ważne miejsce
wśród jego księgozbioru.
Dla młodziutkiego chłopca ciężka praca na roli od piątej rano była wyczerpująca,
ale starał się zachować dumnie w każdych okolicznościach. Zapamiętał kilka
zdarzeń, które dodawały mu siły i przekonywały niemieckich „panów”, że z Polaka
trudno zrobić niewolnika.
Kiedyś polecono mu wyczyścić wszystkie buty robocze całej niemieckiej rodziny. Nie
wywiązał się z tego należycie. Ojciec gospodarza tłumaczył mu jak to trzeba
robić, każdy dobry robotnik to powinien umieć. Andrzej bez zastanowienia odpowiedział:
- Ma pan rację, ale u nas robiła to służąca.
Umiała to robić i dobrze jej płaciliśmy.
Zdarzało się, że w niedzielę po nakarmieniu zwierząt miał wolny czas. Czasem spędzał
go z niemieckim rówieśnikami. Raz nawet włączył się w prace teatrzyku
kukiełkowego. Oczywiście pokazywano wielkość niemieckiego oręża i doskonałość
Hitlera, który wszystko potrafi i uratuje Niemcy. Była to jesień 1944 roku i
niemieckie nastroje nie były już tak optymistyczne. Nie miał kto przeczytać
bardzo wzniosłego wiersza „Alarm lotniczy dla Berlina”. Zdziwienie wśród
miejscowych Niemców było ogromne, kiedy zgłosił się polski robotnik – Jak to,
on umie czytać i to po niemiecku? Tekst tak go rozbawił, że omal nie zakrztusił
się ze śmiechu.
Jego inteligencję i wiedzę docenił chłopak z Berlina, próbujący się z Andrzejem
Gładkowskim zaprzyjaźnić. Złożył mu ofertę, która jego zdaniem była nie do
odrzucenia: - Andre ty jesteś młody, masz niebieskie oczy. Gdybyś złożył
odpowiednie papiery, ja cię poprę. Za dwa , trzy lata mógłbyś tak jak ja, być
normalnym niemieckim obywatelem.
Oczywiście nie miał pojęcia, że młody Polak nie skorzystałby z tej propozycji
nawet pod groźbą śmierci, a za pół roku ich role się odwrócą.
Niewolnicy z Warszawy nie byli dobrymi pracownikami, zbyt dumni i bardzo
niechętni, żeby dorabiać znienawidzonych Niemców. Każdego dnia oglądali powolną
agonię III Rzeszy i coraz większą panikę wśród Niemców. Kiedy Andrzej patrzył
na ich strach , na tłumy uciekinierów, organizowaną naprędce pomoc socjalną dla
niemieckich uchodźców, czuł niekrytą radość. Zapytany przez znajomego Niemca
czy cieszy się, że nadchodzą Rosjanie, odpowiedział, że są takimi samymi
wrogami jak Niemcy.
Kiedy w lutym 1945 roku spotkał pierwszych żołnierzy rosyjskich, zapytali go
skąd jest zawahał się czy powiedzieć : - Jestem z Powstania Warszawskiego.
Uznał, że bezpieczniej będzie powiedzieć: - Ja z Warszawy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz