czwartek, 2 kwietnia 2020

176. "Jola" Miss Batalionu



„JOLA” MISS BATALIONU


We wspomnieniach Witolda Kieżuna nie mogło zabraknąć jego żony Danuty. Poznali się w czasie Powstania. Byli w jednym Batalionie „Gustaw”. Po kapitulacji nie mieli ze sobą kontaktu, przypadkowo spotkali się w 1949 roku i… przeżyli w związku małżeńskim 63 lata. Pani Danuta Kieżun zmarła 9 sierpnia 2013 roku.
 Wspomnienia profesora Witolda Kieżuna dotyczące żony są zawsze jest pełne emocji i tęsknoty.  

Kiedy ona żyła, to zawsze troszczyła się o mnie i dbała, o moje potrzeby. Wiedziała jak pomóc, kiedy „przypominała” sobie o mnie choroba beri–beri - pozostałość po sowieckim łagrze…
Byłem w niej śmiertelnie zakochany, co dzień kwiaty, mówiłem wierszem i pisałem wiersze. A historia naszej miłości zaczęła się tak…
Moja żona z domu Magreczyńska, urodziła się w 1922 roku, w Łodzi. Całe dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w Bydgoszczy. Jej ojciec był farmaceutą. Chodziła do najlepszej szkoły na Pomorzu – Miejskiego Katolickiego Gimnazjum miasta Bydgoszcz.  Doskonała kadra nauczycielska wychowywała surowo, ale wszechstronnie. Moja żona  doskonała sportsmenka, była m.in. w reprezentacji szkoły w siatkówce i skoku wzwyż. W 1939 roku, kiedy do Bydgoszczy wkroczyli Niemcy, rozpoczęły się ogromne represje. Wtedy jej ojciec wyjechał do Warszawy, nadal pracował jako farmaceuta. Po kilku tygodniach ściągnął również córkę. W 1940 roku dojechała również matka Danusi.
Mieszkali przy ulicy Filtrowej. W tej okolicy nie brakowało młodych ludzi z inteligenckich rodzin. Było to środowisko działające już w konspiracji, do której wciągnięta została również Danuta. Skończyła kurs dla sanitariuszek. Była lepiej przygotowana niż jej koleżanki i  po zdaniu tajnej matury zaczęła studiować na  tajnym Wydziale Medycznym UW. Została piątkową, czyli drużynową.  Przydzielona do Batalionu „Gustaw”  kompania „Anna”, miała pseudonim „Jola”.  
Powstanie rozpoczęła na Lesznie pod numerem 13. Tam był punkt koncentracji jej kompanii. Najpierw była Wola, potem Starówka - po wybuchu „czołgu–pułapki”  ratowała tych, którym jeszcze można było pomóc. 2 października, kiedy sytuacja na Starówce stała się  beznadziejna, zapadła decyzja o ewakuacji kanałami do Śródmieścia. Zostawali najciężej ranni. Ci, którzy - choćby z pomocą – potrafili się utrzymać w pionie, wchodzili do kanałów. Każda sanitariuszka transportowała jednego rannego. „Jola” była bardzo szczupła, osłabiona, ale prowadziła ciężko rannego żołnierza, który prawie całym swoim ciężarem wspierał się o nią. Gęsta, śmierdząca maź pod nogami powodowała, że było bardzo ślisko, traciła równowagę. Musiała ciągnąć rannego i jeszcze trzymać osobę idącą przed nią, żeby nie zgubić drogi w dziesiątkach rozgałęzień. Pomimo bólu, nie można było wydawać żadnych odgłosów, bo u góry czuwali Niemcy, którzy na najmniejszy szmer reagowali wrzucając granaty.  Po czterech godzinach wyszli z kanałów. Ranny niesiony przez Danusię, trafił do szpitala na Kopernika. Ona razem z Batalionem „Gustaw” została wysłana na Jasną. Straciła kontakt ze swoim rannym, nie znała jego nazwiska, nie wiedziała czy przeżył.
Wiele lat później… w latach 90., zostaliśmy z Danusią zaproszeni do Ottawy na przyjęcie do kolegi z Powstania, Tadeusza Konopackiego. Było wielu mniej i bardziej znanych akowców. Podszedł do nas jeden z gości, Zdzisław Szelkiński, ucałował ręce żony i łamiącym się głosem powiedział : ”To Ty uratowałaś mi życie. Tylko dzięki Tobie żyję. Moi ranni koledzy, którzy zostali na Starówce zostali rozstrzelani”. Wszyscy obecni byli bardzo wzruszeni. 
Wracając do Powstania… doskonale pamiętam kiedy pierwszy raz zobaczyłem moją przyszłą żonę. To było  we wrześniu 1944 roku, na Jasnej, gdzie była nasza kwatera.  Kolega  pokazał mi piękną dziewczynę i powiedział, że to miss batalionu, sanitariuszka „Jola”.  Była piękna, ale bardzo zmęczona. Kilka dni wcześniej zginął jej narzeczony Andrzej Sanecki, na Starówce przeżyła istne piekło, a potem ewakuację kanałami. Oboje się wyróżnialiśmy – „Jola” była najjaśniejszą blondynką, ja byłem najwyższy. Wtedy, pomimo ogromnego smutku i zmęczenia, pierwszy raz się do mnie uśmiechnęła. Nasza kwatera na Jasnej miała wyjście przez parterowe okno.  Kiedyś po służbie siedziałem na parapecie i czyściłem niemieckie saperki zdobyte na Poczcie Głównej.  Podeszła „Jola” i bardzo miło poprosiła, żebym umożliwił jej przejście. Pomogłem jej zejść. Była śliczna i taka grzeczna. Od tej pory zawsze się kłaniałem, ona miło się uśmiechała, ale nie była zainteresowana znajomością ze mną. Otoczona  bezustannie gromadkę koleżanek i kolegów.
Po zakończeniu Powstania zupełnie straciłem z nią kontakt. Dal mnie powojenne lata były wyjątkowo trudne: tułaczka popowstaniowa, więzienie, zsyłka…
 W 1949 roku, po powrocie z sowieckiego gułagu, byłem w Krynicy Morskiej. Całkiem przypadkowo spotkałem Danusię, która wróciła z Francji. Widocznie byliśmy sobie przeznaczeni. Wspólnie przeżyliśmy 63 lata.


środa, 1 kwietnia 2020

175. Szlam kanałami z Mokotowa do Śródmieścia



Alicja Karlikowska jedna z bohaterek książki "Nasza powstańcza młodość", żona śp. prof. Tytusa Karlikowskiego, jest z dziada pradziada warszawianką. Od 1942 roku związana była z tajnym harcerstwem, które nauczyło ją odpowiedzialności i wrażliwości na drugiego człowieka. W ostatnich dniach Powstania szła kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Nie pamiętała jak długo trwał ten marsz – koledzy jej powiedzieli, że 23 godziny. Cicha, skromna, niechętnie wraca wspomnieniami do tamtych dni.





Szłam kanałami z Mokotowa do Śródmieścia

Od ostatnich dni lipca miałam spakowany plecak, byłam przygotowana na wypadek wybuchu Powstania. 1 sierpnia dostałam rozkaz przeniesienia meldunków na ulicę Szustra, obecnie Dąbrowskiego i ulicę Dolną. Mamy nie było w domu, więc mogłam swobodnie wyjść. Wyczuwało się atmosferę podniecenia i wyczekiwania. Przed siedemnastą doszłam do Dolnej i tam usłyszałam pierwsze strzały. Wypełniłam zadanie i chciałam wracać, ale miałam odciętą drogę. Była już noc lał deszcz, byłam daleko od domu. Trochę zagubiona spotkałam chłopców z patrolu łączności, z „Baszty”. Byli z Żoliborza, nie znali Mokotowa, a mieli zainstalować linię telefoniczną dla wojska. Po harcerskich szkoleniach, wiedziałam jak i gdzie należy iść. Znałam doskonale okolicę, każdy zakamarek i przechodnie bramy. Nad ranem doszliśmy do ulicy Krasickiego. Tam spotkaliśmy podporucznika Jerzego Stawińskiego, miał dwa pseudonimy „Łącki” i „Lucjan”. Była z nim grupa łącznościowa. Mieli radiostację, telefony, brakowało im ludzi. Dowódca przeprowadził werbunek. Byłam bardzo młoda, ale miałam dwa ważne atuty – doskonale znałam Mokotów, przeszłam szkolenie dla łączniczek i umiałam posługiwać się brzęczkiem. Razem z pozostałymi świeżo przyjętymi zostałam zaprzysiężona. Przysięgę odbierał od nas porucznik„Łącki”. Chociaż byłam bardzo zmęczona, wśród prawie obcych, dopiero poznanych ludzi, stojąc w tych kałużach deszczu poczułam, że łączą nas nierozerwalne więzi.
Kiedy byliśmy już zaprzysiężoną armią, dostaliśmy rozkaz wyjścia do lasu. Szliśmy żegnani przez ludność cywilną, dzielili się swoimi zapasami żywności. Doszliśmy do Dworca Południowego, obecnie jest tam pętla autobusowa przy Metrze Wilanowska. Dowódca zarządził przerwę na odpoczynek. Wszyscy wygodnie rozlokowani, siedzieliśmy, leżeliśmy, jak komu było wygodniej. Nagle od strony Wyścigów wyjechały niemieckie czołgi. Jedyna droga ucieczki prowadziła przez rozkopane glinianki. Przerażona biegłam bez wytchnienia, była ze mną znajoma łączniczka. Ukryłyśmy się pod schodami willi przy ulicy Lenartowicza i tam spędziłyśmy noc. Następnego dnia ledwie żywe postanowiłyśmy szukać naszych. Znaleźliśmy ich w domu przy ulicy Pilickiej, tam było miejsce koncentracji i kwaterunku. W piwnicy zainstalowano radiostację i tam była cała jej obsługa. Moim miejscem służby była polowa łącznica umieszczona w piwnicy pobliskiej willi Franciszka Fuchsa, założyciela pierwszej warszawskiej fabryki czekolady. Zmieniałyśmy się tam co kilka godzin. Zawsze na posterunku musiała być choćby jedna z nas . Łączność z całym Mokotowem była możliwa dzięki naszym patrolom, które rozprowadzały i kontrolowały linie telefoniczne w całej okolicy. To była praca chłopców, ale i nam zdarzało się pójść w teren. Były to bardzo ciężkie i niebezpieczne zadania. W rękach trzymało się przewód i po wertepach, krzakach szło się w różne zakamarki Mokotowa, tam gdzie była uszkodzona linia. Wielu chłopców nie wróciło z takich patroli.
W naszej części Mokotowa sierpień, w porównaniu z innymi dzielnicami był dość spokojny. Na rogu Krasickiego i Malczewskiego w opuszczonej willi gdzie kwaterowali nasi chłopcy, stało pianino. Na ich prośbę, w czasie wolnym od dyżurów  grałam popularne przedwojenne piosenki. Było miło i radośnie. Moja matka bardzo chciała, żebym była dobrze wychowaną panienką. Od dziecka posłała mnie do szkoły muzycznej. Miałam tam ćwiczyć etiudy, a ja wolałam modne przeboje. Wbrew zakazom czasem mi się to udawało.  Nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi w życiu przyda. A mnie te piosenki bardzo się przydały, bo wszyscy   słuchali ich z radością.
Pewnego poranka, siedziałam przy pianinie grając jakieś popularne kawałki: „Tulipany”, „Zielony kapelusik” i inne. Wszedł młody porucznik. Chwilę słuchał, potem pochwalił moje umiejętności i zapytał czy może na chwilę usiąść do pianina. Dostał  słowa piosenki, „w głowie” ma skomponowaną muzykę, jeżeli tego nie zagra, to uleci bezpowrotnie. Był to porucznik Jan Markowski, ps. Krzysztof, bardzo znany przedwojenny kompozytor i pianista. Autor moich ulubionych piosenek. Tego pamiętnego dnia ja i moi koledzy byliśmy świadkami narodzin „Marszu Mokotowa”, wielkiego powstańczego przeboju, hymnu walczącego Mokotowa.
15 sierpnia 1944 roku obchodziliśmy Święto Wojska Polskiego. Zaczynał się trzeci tydzień Powstania. Dzień był piękny i słoneczny. W odświeżonych drelichach, z biało-czerwonymi proporczykami na kołnierzach przemaszerowaliśmy ulicą Malczewskiego do kaplicy Sióstr Elżbietanek, gdzie odbyła się uroczysta msza święta. Ksiądz udzielił wszystkim absolucji i przyjęliśmy komunię świętą.
W pierwszych dniach Powstania nie tylko było u nas spokojniej niż w innych częściach miasta, były też mniejsze problemy z jedzeniem. Dostawaliśmy obiady, było pieczywo z piekarni przy Puławskiej. Jednak bardzo szybko się to skończyło. Musieliśmy radzić sobie sami i zdobywać zaopatrzenia. Niedaleko od naszych pozycji były pola uprawne. Rosła tam kapusta, pomidory i ziemniaki. Braliśmy duże płócienne worki i szliśmy po żywność. Trzeba było zachować ogromną ostrożność. Każdy gwałtowny ruch mógł być zauważony przez Niemców, którzy stacjonowali kawałek dalej. Czołganie się z pełnym workiem warzyw nie należało do najłatwiejszych. Na szczęście nigdy, nikomu nic złego się nie przytrafiło.
Podstawowym produktem używanym do wszystkiego był sztuczny miód, którego na Mokotowie były ogromne zapasy. Jedliśmy go z chlebem, dodawaliśmy do placków i innych potraw.
Wspomniany przeze mnie porucznik „Krzysztof” napisał piosenkę „Małgorzatka”. Dedykował ją sanitariuszce Janinie Załęskiej. Znałam ją, naprawdę była piękna i jak my wszyscy wcinała ten miód. Bardzo mnie denerwuje kiedy śpiewa się; „sanitariuszka to unikat i razem z nami spija miód”. To jest niezgodne z oryginalnymi słowami, bo ona nie spijała miodu, ale go wcinała.
Z każdym dniem sytuacja Mokotowa stawała się podobna do pozostałych dzielnic. Niemcy wykazywali się ogromną bezwzględnością, nie przestrzegali żadnych międzynarodowych konwencji. Na dachu Szpitala Elżbietanek został wymalowany Czerwony Krzyż. Następnego dnia szpital został zbombardowany i ostrzelany z czołgów. Do personelu i Powstańców wynoszący z gruzów rannych strzelano z nisko lecących samolotów. Zginęło kilkadziesiąt osób, a budynek został zniszczony.
Słyszeliśmy startujące z Okęcia niemieckie samoloty , był to zwiastun nieszczęścia. Zrzucali nie tylko bomby niszczące, ale i zapalające. Widziałam jak nadleciał nad ulicę Tyniecką, pilot zniżał maszynę. Ustawiał się tak, żeby bomby spadały nie na dach, ale do budynku, najczęściej do piwnic, bo tam ukrywali się ludzie. Po takim nalocie wynoszono spalone ludzkie ciała. Widok tak straszliwy, że nie sposób o tym zapomnieć.
We wrześniu, w schyłkowej fazie Powstania z pomocą dla Warszawy, zaczęły przylatywać radzieckie samoloty. Nasza kompania łączności miała odbierać te zrzuty. Nocą siedzieliśmy przy barykadzie na ulicy Krasickiego. Z daleka było słychać nadlatujące „kukuruźniki”, wydawały odgłosy podobne do klekotania bocianów. Leciały tak nisko, że Niemcy nie byli w stanie ich zestrzelić. Latarkami dawaliśmy znaki gdzie mają dokonać zrzutu.
 Od pierwszych dni sierpnia z pomocą dla Powstania przylatywały Liberatory i Halifaxy z załogami polskimi, brytyjskimi i południowoafrykańskimi. Był 18 września przyleciały amerykańskie „fortece”.Był to jeden z wielu pięknych dni końca lata, samo południe. Ktoś dał nam znać, że coś się dzieje na niebie. Każdy kto miał siły biegł na skarpę za Puławską i patrzył do góry. Najpierw zobaczyliśmy maleńkie punkciki, które rosły i się zbliżały. Pokryły całe niebo. Wreszcie usłyszeliśmy warkot silników. Trudno opowiedzieć nasze emocje. Kompletnie ogłupieliśmy. Patrzyliśmy jak urzeczeni. To, że wtedy Niemcy nas nie wystrzelali to chyba zawdzięczamy temu, że ten widok, również ich zupełnie ogłupił. Byliśmy przekonani, że to alianci. Marzył nam się koniec wojny. Niebo zostało zasłonięte przez różnokolorowe spadochrony, do których coś było przyczepione. Widok był piękny i dawał tyle nadziei… Niestety były to tylko zrzuty. Jeden, jedyny raz dokonane przez amerykańskie „fortece”.  Niewiele zasobników dostało się w ręce Powstańców, większość przejęli Niemcy. Nad Mokotów nie spadł ani jeden.
Pod koniec września Niemcy dochodzili do ulicy Pileckiej, tam gdzie była nasza placówka. Sytuacja z każdą godziną była tragiczniejsza. Ciągłe ostrzeliwania z czołgów, bombardowania, pociski z wyrzutni rakietowych, tzw. szafy albo krowy. Dostaliśmy rozkaz przejścia na ulicę Bałuckiego. Po dwóch dniach zapadła decyzja, że kanałami przechodzimy do Śródmieścia. Przyjęłam to bez żadnych emocji, a nawet z pewną ulgą. Na Mokotowie było coraz trudniej, wiedziałam, że nasi łącznicy i kurierzy chodzą kanałami, byłam pewna, że może być tylko lepiej. Staliśmy w długiej kolejce. Wchodziły po kolei wszystkie plutony. Kiedy mieliśmy schodzić do włazu przyszło Zgrupowanie „Radosław”, musieliśmy ich przepuścić. Każda minuta czekania była nieznośna. Wreszcie zeszliśmy w dół. Najpierw kanał był burzowy, bardzo wielki i ciemny, ale były też bardzo niskie i wąskie. Jedne proste inne pochyłe. W kanałach nie było wody. Tam były gęste, śmierdzące ekskrementy. Czasem sięgały bardzo wysoko, aż do pach. Szliśmy szykiem wojskowym, ale bardzo szybko się pogubiliśmy. W kanałach były tłumy ludzi, cywilów. My weszliśmy tak jak staliśmy, bez niczego. Ludność cywilna obładowana była torbami, plecakami, paczkami. Biegali, szamotali się i rzucali na ściany. Wielu siedziało opierając się o kanał. Wyjący, krzyczący, błagający o zabicie. Echo potęgowało te wrzaski. Wiedzieliśmy, że jak Niemcy nas usłyszą to mogą wrzucić karbid czy granaty. Ustawione przez nich w wielu miejscach barykady, uniemożliwiały przejście. Wszędzie były szczury. Prawdą jest, że są to wyjątkowo inteligentne zwierzęta, żeby ludzie ich nie stratowali, biegały idącym po ramionach.
Było zupełnie ciemno, a my nie znaliśmy drogi, nie mieliśmy map, ani przewodnika. Szliśmy we wszystkie strony, zupełnie na oślep. Nie dałabym rady, gdyby nie porucznik „Jordan” Andrzej Kratke, który pomagał mi iść. Była propozycja, żebyśmy się poddali Niemcom, wyszli pierwszym napotkanym włazem. Znałam niemiecki, miałam pertraktować. Na szczęście nic takiego się nie stało – ci, którzy wyszli przy Dworkowej prawie wszyscy zginęli, ponad sto osób. Niewielu udało się uciec w pobliskie kartoflisko. Były tam moje koleżanki.
Kiedy wreszcie zobaczyłam światło, a dookoła jakieś postaci, to było jak w bajce. Kanalarze ze Śródmieścia szukali nas, bo mieli sygnał, że weszliśmy. Wyprowadzili nas na Alejach Ujazdowskich przy Wilczej. Nie pamiętam ile szliśmy, ale koledzy powiedzieli, że 23 godziny. Tym kanałem szedł również nasz dowódca porucznik Jerzy Stawiński ps. Łącki. To on napisał scenariusz do filmu Andrzeja Wajdy „Kanał”. Nigdy tego filmu nie widziałam…
Po wyjściu z kanału nic nie widziałam, byłam kompletnie ślepa. Dostałam krople do oczu i zaprowadzono nas do pobliskiego budynku. W pomieszczeniu stało łóżko. Nie myłam się, nie przebrałam tylko położyłam. Zbudziłam się po wielu godzinach, trochę odpoczęłam, ale  byłam strasznie brudna. Nie miałam żadnych rzeczy do przebrania. Porucznik „Jordan” zabrał mnie do mieszkania swoich rodziców, trochę się obmyłam. Dał mi jakieś ubrania i buty, bo moje nie tylko były śmierdzące, ale nie miały podeszew. Kwas i gazy w kanale zupełnie je przepaliły.
W Śródmieściu był ogromny głód. Ciągle dostawaliśmy kaszę jęczmienną ucieraną na żarnach. Obiad przygotowany przez kolegów, kluseczki z mięsem, był prawdziwym rarytasem. Byłam tak głodna, że nawet nie zastanawiałam się skąd mieli mięso… Zresztą była tylko jedna możliwość, przybłąkany pies.
W okolicy, na Wspólnej miałam koleżankę, odwiedziłam ją. Opowiadając o ich bardzo ciężkim życiu w Śródmieściu, bardzo płakała i cały czas wycierała oczy śnieżnobiałą chusteczką. Nie mogłam się nadziwić, że może być coś tak czystego.
Po kapitulacji ostatnie spotkanie naszych oddziałów odbyło się przy ulicy Marszałkowskiej między Koszykową, a Śniadeckich. Byli tam: dowódca Jerzy Stawiński, ps. Łącki, Andrzej Kratke, ps. Jordan, Jan Markowski, ps. Krzysztof, Mirosław Jezierski, ps. Karnisz. Wszyscy oficerowie opuszczali Warszawę, wychodząc z wojskiem. Odprowadziłam ich aż do Politechniki, tam się rozstaliśmy. W obozie w Ożarowie, Jan Markowski i Mirosław Jezierski napisali piosenkę „Mała dziewczynka z AK”. Wiele dziewcząt uważało, że one były inspiracją dla autorów. Byłam ostatnią i najmłodszą dziewczynką z AK, która ich żegnała. Kilka godzin później powstała piosenka. „Krzysztofowi” za piosenkę podziękowałam.
Przed samym podpisaniem kapitulacji wypłacono nam żołd. Dostałam 10 dolarów. Nigdy wcześniej nie miałam tak dużych pieniędzy. Przy Kruczej był bazar, wszystko na nim można było sprzedać i kupić. Byłam harcerką i nigdy nie piłam alkoholu, w ustach go nie miałam. A na tym bazarze kupiłam pół litra jarzębiaku. Przez kilka dni przepijałam nim kostki cukru. Nawet mi smakował.
Kilka dni później spotkałam się z ciotką.  Była zajęta przygotowaniami do wyjścia z Warszawy, o nic nie pytała i nie zatrzymywała mnie. Dała ciepłe palto i święty spokój. Na Lwowskiej spotkałam wujka, oficera Armii Krajowej. Jego nie przekonały moje słowa, że jestem Powstańcem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojej żony, a mojej ciotki. Razem z nią wyszłam z Warszawy. W okolicach Włoch udało nam się uciec z kolumny, nie wszystkim się to udawało. Najpierw ukrywałyśmy się w pobliskim domu, a potem zamieszkałyśmy w majątku w Zakrzewie. Tam odnalazła mnie mama, która w pierwszym dniu Powstania straciła ze mną kontakt. 11 sierpnia Niemcy wysiedlili ją z domu, i razem ze wszystkimi poszła do Pruszkowa. Udało jej się uciec razem z moją siostrą. Zatrzymały się w Lesznowoli. Mama za duże pieniądze  załatwiła zameldowanie sprzed 1 sierpnia. Wiedziała, że jestem na Mokotowie. Patrzyła na płonącą Warszawę i szalała z rozpaczy i strachu o mnie. Modliła się, żebym przeżyła.
Do Warszawy wróciliśmy w 1945 roku. Tam gdzie stał nasz dom były wypalone gruzy, po których biegał zając. Ojciec zdecydował, że wyjedziemy z Warszawy. Mieszkałam na Wybrzeżu, potem próbowałam osiedlić się w innych miejscach, ale nigdzie nie było mi dobrze. Tęskniłam. W 1949 roku na stałe wróciłam do Warszawy.