sobota, 31 grudnia 2016

Na Nowy Rok...

Życie jest piękne, zachwycające i zaskakujące. Niestety przynosi też cierpienie. Odchodzą  ludzie bez, których wszystko traci sens, pozostaje ból trudny do ukojenia. Przemijają zdarzenia, które dawały poczucie szczęścia. Znikają rzeczy mające dla nas wartość bezcenną. Grunt usuwa się spod nóg, a przed nami ściana… Wtedy przyjacielem i jednocześnie wrogiem staje się odbicie w lustrze. Zapłakana twarz z podkrążonymi oczami. I bezustanne pytanie – dlaczego?
Tęsknota i bezsilność ma tak ogromną moc, że może najsilniejszego człowieka złamać, zatopić w rozpaczy. A gdyby tak tę wielką destrukcyjną siłę „przerobić”  na pozytywną energię? Wykorzystać do budowania rzeczy dobrych i pozytywnych? Nie tylko my tracimy i cierpimy. Świat jest pełen rozpaczy i cierpienia… Mahatma Ghandi powiedział: „Najlepszą drogą do odnalezienia samego siebie jest zagubienie się w służbie innym”.

Bez żalu żegnam rok, który nie był dla mnie dobry. Wiele straciłam. Odeszli bardzo kochani… Wiele razy zawiedli Ci, którym ufałam. Inni „dokopali” z tchórzostwa i zawiści. Stawałam przed wyborami na które wcale nie byłam gotowa. Rozpacz, problemy i tęsknota przerosły mnie. Zeszłam na  „boczny tor”. Przestałam ufać. Odsunęłam się od ludzi i zaniechałam wszelkiego działania. Coraz bardziej byłam głucha i ślepa na otaczający mnie świat. Przez zapłakane i zapuchnięte oczy widzi się zdecydowanie gorzej…
Nie widziałam tych, dla których ciągle jestem ważna. Ich zatroskanego spojrzenia. Nie rozumiałam ich słów pełnych troski. W mijającym roku wydarzyły się przecież, również rzeczy dobre… Wyszła moja druga książka, a trzecia poszła do wydawnictwa.  Zaczęłam pisać czwartą i ciągle zbieram materiały do następnych. Dzięki wielu życzliwym osobom, w MPW odbyła się piękna promocja.  Od wydania mojej pierwszej książki mija dopiero półtora roku, a doczekałam się już swoich wiernych czytelników i ciągle ich przybywa. Chyba należę do nielicznych, którzy w skrzynkach pocztowych  - nie tylko mailowych – znajdują piękne listy .
 Poznałam wspaniałych ludzi, którzy wnieśli w moje życie wiele nowych i cennych wartości.  W ważnych i trudnych momentach, nigdy nie byłam sama. Smsy, telefony, uściski dłoni, dobre słowo, uśmiech… No i Ci najwierniejsi Przyjaciele – Bohaterowie moich książek. To oni, bez względu na wszystko, czekają na moje telefony, odwiedziny. Martwią się stanem zdrowia i moją kondycją psychiczną. Pocieszają, dokarmiają, ufają i wierzą, że dam radę.

Nowy Rok postaram się przywitać z nową energią i siłą. Skupić się na wyzwaniach, które będą wymagały ode mnie dużo pracy i samozaparcia. Wierzę, że efekt końcowy zadowoli czytelników, że będą mogli przeżyć wiele wzruszeń i emocji.


 Wszystkim  Przyjaciołom,  Czytelnikom i Sympatykom, ale i tym, z którymi niewiele mnie łączy, życzę na Nowy Rok samych pozytywnych myśli. Skupiania się na tym co piękne i wartościowe, na tym co daje siłę i pozytywne myśli. Życzę Wam Miłości, Przyjaźni, Wiary i Nadziei, istniejących wbrew rozsądkowi, rozumowi i logice. To nie truizm – na ziemi jesteśmy przez chwilę, dobrze ją wykorzystajmy!  Drugiej szansy nie dostaniemy! Do „zaczytania”, ale i zobaczenia w lepszym 2017 roku.







niedziela, 13 listopada 2016

155.Miron Zachert - Okrzanowski, bohaterski harcerz 23 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej

Miron Zachert -Okrzanowski
 Bogna Zachert - Okrzanowska, zdjęcie z 1948 roku
 Siostra Bogna, zdjęcie współczesne
Wiktor Hugon Zachert - Okrzanowski, ojciec Mirona i Bogny


Czas płynie nieubłaganie. Coraz mniej mamy świadków wydarzeń z lat 1939 – 45. Przez długie lata komuniści  presją i represjami zamykali im usta.  W zapomnienie odchodzili ludzie.  Ocalona i odtwarzana wiedza często jest niepełna, albo wręcz znikoma.
 Kiedy z pomocą siostry Urszulanki Małgorzaty Krupeckiej dotarłam do siostry Bogny Zachert – Okrznowskiej, nie miałam wątpliwości, że poznam niezwykłą historię jednej z warszawskich rodzin.   Wychodząc z Szarego Domu przy ulicy Wiślanej, po kilku godzinach rozmowy z siostrą Bogną, byłam wstrząśnięta opowieścią o losach jej bliskich.  Szczęśliwa, że to ja pierwsza poznałam je ze szczegółami. Siostra opowiedziała mi o swoim bracie Mironie. Byłam zawstydzona, że nic na jego temat nie wiedziałam – a powinnam.   Zapytałam kilku osób interesujących się okupacyjną historią , co mówi im nazwisko – Miron Zachert-Okrzanowski.  Miały odpowiedzieć bez „grzebania” w pamięci - nie mogły skojarzyć nazwiska. Zaczęłam szukać  w źródłach pisanych… Niewiele było informacji.  Wspomina o nim w swoich książkach Barbara Wachowicz, również Cezary Chlebowski w książce „Wachlarz” poświęca mu trochę miejsca.  „Szkoda, że żadna z drużyn nie wzięła za swego patrona bohaterskiego „Mirka”. O którym opowiadają Białorusini swoim dzieciom, a nie potrafi o nim powiedzieć ani jeden z pytanych o to „Batoraków” – pisze Cezary Chlebowski. Postanowiłam spróbować  Mironowi wrócić zasłużoną  pamięć. W książce, która ukaże się w najbliższych miesiącach, jemu poświęciłam jeden z rozdziałów.

Miron był pierwszym dzieckiem legionisty Wiktora Hugona i Cecylii Zachart – Okrzanowskich. Urodził się 17 sierpnia 1923 roku. Rodzice chcieli nadać mu imiona Mirosław Ziemowit, ale ksiądz nie znalazł żadnych świętych o tych imionach, dlatego zmienił pierwsze imię na Miron. W domu mówiono na niego  Mirek. Po skończeniu szkoły powszechnej w 1935 roku poszedł do Gimnazjum im. Stefana Batorego. Od początku nauki w tej szkole był związany z harcerstwem.
 Przed wojną zdał małą maturę. Był przybocznym w Drużynie Harcerskiej „Pomarańczarni”. We wrześniu, po wybuchu wojny, organizował swoich kolegów, z którymi chciał stworzyć oddział i pójść walczyć z Niemcami. Przez jego dom przechodziły tłumy chłopców gotowych do walki. To ojciec przekonał go, że jest jeszcze zbyt młody.  Wiktor Zachert – Okrzanowski będący oficerem Wojska Polskiego dostał rozkaz ewakuacji Wojskowego Instytutu Geograficznego do Lwowa. Miał zabrać nie tylko ludzi, ale dokumenty, mapy i wszystko to, co potrzebne będzie do funkcjonowania w nowych warunkach. Zakładano, że może zaistnieć konieczność pozostania we Lwowie przez kilka miesięcy, dlatego zezwolono oficerom na zabranie ze sobą rodzin. Miron na znak protestu i gotowości do walki pozostał w mundurze harcerskim. Kiedy 17 września dostali się do sowieckiej niewoli udało się przekonaliśmy go, żeby odpiął wszystkie harcerskie odznaki i mundur zakrył kurtką.
 Po powrocie do Warszawy  w 1939 roku , prawie natychmiast zaczęli u niego zjawiać się koledzy.  Zamknięci w pokoju, godzinami o czymś debatowali.
Co prawda Miron kontynuował naukę na tajnych kompletach i nawet  zdał maturę, ale najważniejsza była dla niego konspiracja. W listopadzie 1939 roku na spotkaniu instruktorów i harcerzy 23 WDH zapadła decyzja o kontynuowaniu działalności w podziemiu i uformowaniu podziemnej drużyny harcerskiej. Na jej czele stanęli: Miron Zachert-Okrzanowski i Jerzy Kozłowski. Jego siostra Bogna wspomina jaki udział miał jej brat w akcji zdjęcia niemieckiej płyty z pomnika Kopernika.
„W lutym 1942 roku wieczorem Mirek przybiegł ze swoim kolegą tylko po to, żeby zabrać sanki. Sanki były moje, zapytałam więc, gdzie z nimi idzie. Krzyknął tylko, że zaraz odda, i obaj zniknęli. Faktycznie, niewiele czasu upłynęło, jak wrócili, sanki postawił na dawnym miejscu. Widziałam, że przywieźli coś ciężkiego i zanieśli to do jego pokoju. Nie interesowało mnie to, zapomniałam więc o tym. Minęło trochę czasu od tego zdarzenia, w Mirka otoczeniu doszło do jakiejś wpadki. Osoby znające aresztowanych musiały na jakiś czas zniknąć. Wtedy mama powiedziała mi, że gdyby ktoś pytał o brata, to Mirek wyjechał na leczenie do Zakopanego, ponieważ choruje na gruźlicę. Wiedziałyśmy, że jeżeli ktoś sypnie, Niemcy przyjdą do naszego mieszkania, a jeżeli nie, to za jakiś czas uspokoi się i brat będzie mógł wrócić do domu. Szukając jakiejś potrzebnej rzeczy, weszłam do jego pokoju. Przystawiłam krzesło, chcąc sprawdzić na szafie. Leżało tam coś dużego, ciężkiego i zapakowanego w papier. Zawołałam mamę, obie zdjęłyśmy pakunek i zdrętwiałyśmy! Była to płyta z pomnika Mikołaja Kopernika, o której mówiła cała Warszawa. Z pomnika ściągnął ją Alek Dawidowski, kolega mojego brata. Do nas została przywieziona tego wieczoru, kiedy brat pożyczył moje sanki. Gdyby przyszli Niemcy i znaleźli ją, nic by nas nie uratowało. Mama natychmiast dała znać komu trzeba i płyta została od nas zabrana. Według powojennych informacji, do końca okupacji była na Żoliborzu.”
Mirek długo się ukrywał. Z matką i siostrą spotykał się u ciotki Ireny Kubickiej, mieszkającej przy ulicy Smolnej. Kilka razy mówił o wyjeździe na wschód. Prawdopodobnie liczył, że tam spotka ojca wywiezionego przez Sowietów. Któregoś dnia przyszedł ze spakowanym plecakiem, pożegnał się i wyjechał do Mińska.
Działał w grupach dywersyjnych „Wachlarza”, skierowanych na Białoruś. Oficjalnie on i jego koledzy zostali zatrudnieni w niemieckiej firmie. Ich zadaniem było przeprowadzanie akcji dywersyjnych na zapleczu frontu niemiecko-sowieckiego. Dezorganizowali i utrudniali pracę Niemcom. Przyczynili się do wykolejenia pociągów, niszczyli linie telefoniczne. Po jednej z akcji zostali zatrzymani dwaj jej uczestnicy i jeden z nich zaczął sypać. Aresztowano wiele osób. Mirek chciał na jakiś czas wyjechać. Poszedł jeszcze do firmy, żeby coś zabrać, a tam czekali już Niemcy i zabrali go razem z innymi.
Dzięki przekupionym strażnikom udało się nawiązać kontakt z więźniami, przekazywano w obie strony grypsy. Przygotowywano akcję ich odbicia, dostarczono do więzienia broń. Atak miał nastąpić z dwóch stron. Niestety, doszło do zdrady. Przetrzymywanych członków „Wachlarza” zaczęto torturować. W nocy z 5 na 6 lutego 1943 roku Miron, który w tym czasie posługiwał się pseudonimem Ryszard Maciejewski, słyszał jęki torturowanych kolegów. Jednym z nich był strażnik „Czarny”, który nie chciał podać nazwiska więźnia przekazującego grypsy. Wtedy Mirek wziął całą winę na siebie. Jeszcze tej nocy  zginął zakatowany. Miał 20 lat. Jego ojciec również nie przeżył, został zmordowany przez Sowietów w Katyniu.



wtorek, 8 listopada 2016

154. O jesieni można różnie...


 Jesień w Kazimierzu
 Ruiny Zamku Kazimierza Wielkiego
 Wąwóz Korzeniowy
Wąwóz Korzeniowy


O jesieni można różnie…
Kocham jesień. Zawsze mnie radowała, a  nigdy nie przygnębiała.  Dodawała siły i wyzwalała moc energii. W tym roku przyszła do mnie smutna i melancholijna. „Zagubionej” jesieni postanowiłam poszukać w Kazimierzu Dolnym. Niewielkim miasteczku, liczącym niespełna 2,5 tys. mieszkańców, położonym na prawym brzegu Wisły, w województwie lubelskim. Tutaj o każdej porze roku szukają natchnienia artyści. Ukojenia – stroskani i zmęczeni. Miłosnych uniesień – zakochani.
Odwiedziłam Kazimierz w pierwszy weekend listopada. Pomimo, że to już „przedsionek” zimy, na miejscu przywitała mnie piękna jesienna pogoda.  Słoneczko złociło liście brzóz i klonów. Przyjezdnych było zdecydowanie mniej niż latem. Unikając tłoku i gwaru można poczuć niepowtarzalny klimat i atmosferę tego miejsca. Wielką przyjemność sprawił mi spacer brukowanymi uliczkami przy, których podziwiać można  drewniane domy, piękne kamienice i renesansowe kościoły. Dziesiątki galerii i sklepów z obrazami, ale i drobnymi, nieszablonowymi, wyrobami ze szkła, drewna, gliny.
Jesienny zmrok zapada bardzo wcześnie.  Po długim dniu przyjemnie było usiąść w jednej z wielu małych, klimatycznych kawiarenek i przy dobrej aromatycznej herbacie czy kawie pozwolić sobie na marzenia, które w takim miejscu spełnić się muszą.
Wieczorem uliczki położone trochę dalej od Rynku zupełnie opustoszały. Ledwie świecące latarnie rzucały niewiele światła na pobliskie domy. Szłam po dywanie zeschniętych liści, które szeleściły pod nogami. Dookoła było zupełnie ciemno. Tym bardziej niesamowite wrażenie robiło Wzgórze Zamkowe z podświetlonymi ruinami Zamku Kazimierza Wielkiego i Baszty. 
Szłam wsłuchana w ciszę i zapatrzona w blade światełko padające z góry. Przypominałam sobie legendy z dzieciństwa o zaklętych rycerzach, więzionych księżniczkach i dzielnych królewiczach. O Kazimierzu Wielkim…  Był kiedyś Ktoś, kto w długie zimowe wieczory opowiadał mi o polskim królu, który „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”… Nostalgiczny spacer.
Następny dzień w Kazimierzu wstał szary, mglisty i deszczowy. Kazimierz nawet w czasie takiej pogody był piękny. Wąwóz Korzeniowy – zupełnie magiczny. Szłam jakby pod ziemią, na wysokości moich oczu znajdowały się różnej grubości, fantazyjnie poskręcane korzenie. Trochę przerażające, pobudzające wyobraźnię  i nakazujący respekt przed niezwykłymi cudami przyrody.
Wyjeżdżałam wyciszona z „niedokończonymi przemyśleniami”, zaopatrzona w kazimierzowskie koguciki z ciasta maślanego i z obietnicą, że niebawem tutaj wrócę!

niedziela, 6 listopada 2016

153. Osiemdziesiąte czwarte urodziny Ksiądza Henryka Kietlińskiego - chłopca, żołnierza z Puszczy Białej

 Ksiądz Henryk Kietliński
 Ksiądz Henryk Kietliński i wolontariuszka MPW Michalina Żebrowska
Ksiądz Henryk Kietliński na promocji książki w MPW



6 listopada obchodzi 84 urodziny ksiądz Henryk Kietliński. Z tej okazji składam  życzenia zdrowia, nieustającej pogody ducha i dużo siły do realizacji ciągle nowych zadań.
Dzień urodzin to dobra okazja, żeby opowiedzieć o nim, jego aktywnym życiu, oddanym ludziom i Polsce.
Księdza Henryka poznałam kilka lat temu na spotkaniu opłatkowym młodzieży i środowiska żołnierzy Batalionu „Zośka”. Wtedy trudno było o rozmowę – czekających do zamienienia z nim choćby kilku słów było zbyt wielu. O tym, że z księdzem jest o czym rozmawiać, a rozmowa jest wielką przyjemnością, przekonałam się w czasie naszego prywatnego spotkania. Kilka godzin spędzonych przy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie w siedzibie Pallotynów, minęło zbyt szybko.
Dla każdego ma dobre słowo i serdeczny uśmiech. Ogromna wiedza, kultura i poczucie humoru powodują, że trudno nie ulec jego wyjątkowemu urokowi. Pięknie opowiada o umiłowanej ziemi wyszkowskiej i Puszczy Białej. Gdziekolwiek człowieka los nie rzuci, część serca i myśli zostaje zawsze w miejscu urodzenia.
Matka była i będzie zawsze  najważniejszą  osobą w jego życiu. „Szanuj drugiego człowieka i nigdy nie zadzieraj głowy nad nim - mówiła, uczyła i żyła według tych słów.  Noszę je głęboko w sercu i zawsze się do nich stosuję.W mojej rodzinie panował duch umiłowania Ojczyzny i służenia jej" – wspomina ksiądz . To w domu i „Szarych Szeregach” pobierał pierwsze nauki tej niełatwej miłości.
 Ksiądz Henryk Kietliński był postulatorem procesów kanonizacyjnych ks. Józefa Stanka i Józefa Jankowskiego oraz beatyfikacyjnych sześciu innych męczenników. Kapelan środowisk kombatanckich. Autor książek m.in. „Moje dialogi z Janem Pawłem II”. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Wyróżniony Honorowym Obywatelstwem Gminy Wyszków i odznaką „Zasłużony dla Warszawy”.
W czasie okupacji mieszkał w Puszczy Białej i tam działał w Szarych Szeregach. Tak wspomina swoją przysięgę harcerską: „Było to na przełomie 1942 i 1943 roku w Puszczy Białej. Słowa roty pamiętam do dzisiaj -Całym sercem, całym życiem będę służył Bogu i Ojczyźnie, aż do ofiary ze swego życia i tajemnicy dochowam, choćby mi groziła śmierć.  Świadkami tej wzruszającej chwili, były sosny, dęby i graby. One też towarzyszyły nam i chroniły, w czasie ćwiczeń i musztry. Wszystkie nasze  spotkania odbywały się na łonie natury. Przyjąłem pseudonim „Dąbek”, odzwierciadlający mój stosunek do ukochanej puszczy."