poniedziałek, 30 marca 2020

174. Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia...




Fragment książki "Pod okupacją i w Powstaniu", jednym z jej  bohaterów był niedawno zmarły Eugeniusz Tyrajski "Sęk".




Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia…

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia,
 czyjąś miłość, ziemię całą,
A została tylko fotografia,
To… to jest bardzo mało…

Maria Pawlikowska - Jasnorzewska

Terenia odeszła na zawsze 21 marca 2006 roku. Żyje w moim sercu, myślach, wspomnieniach. Nie rozstaję się z jej zdjęciem. Małżeństwem byliśmy prawie 61 lat.                                                                  Tereska była rodowitą warszawianką, córką urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Urodziła się 23 grudnia 1926 roku. Miała starszą  siostrę. Zawsze hołubiona i rozpieszczana, jak to najmłodsze dziecko w rodzinie. Miała beztroskie i szczęśliwe dzieciństwo wśród kochających ludzi. 
Chodziliśmy do tej samej szkoły powszechnej przy ulicy Zagórnej i tam spotkaliśmy się pierwszy raz. Chociaż byliśmy urodzeni w tym samym roku, byłem o klasę wyżej niż Terenia. Przyszła na świat pod koniec roku, dlatego rodzice posłali ją do szkoły z następnym rocznikiem.  Każdego ranka lekcje rozpoczynały się od apelu. W sali gimnastycznej zbierały się wszystkie klasy. Ustawiano nas w prostokąt – dziewczęta, chłopcy… Nasze klasy stały obok siebie. Ona stała na końcu swojej klasy, ja na początku swojej. I tak przez lata nauki staliśmy na tych apelach obok siebie.
Państwo Kuklińscy z córkami mieszkali przy ulicy Czerniakowskiej, obok Szarej, ich sąsiadami była rodzina mojego kolegi. Przed wojną nigdy nie byłem w domu Teresy, ale często odwiedzałem kolegę i wiele razy widywałem dziewczynkę z młodszej klasy. W czasie okupacji nie spotkaliśmy się ani razu.  Jak większość młodych ludzi, żyła bardzo intensywnie. Oficjalnie była uczennicą szkoły handlowej, a prawdziwą edukację pobierała na kompletach w gimnazjum Królowej Jadwigi. Przed Powstaniem zdała małą maturę i jako najlepsza uczennica, bez egzaminów dostała się do liceum. Zaczęła działać w konspiracyjnym harcerstwie, ale marzyła o prawdziwej konspiracji. W listopadzie 1943 roku, nie mając jeszcze skończonych 17 lat,  złożyła przysięgę wojskową. Dostała pseudonim „Basia”.                                                                                                                            
Czekała na wybuch Powstania. 1 sierpnia wpadła na chwilę do domu, rodziców nie było. Wyszła bez pożegnania. Musiała zdążyć na Sadybę, tam miała wyznaczoną zbiórkę. Dostała torbę sanitarną, opaskę. Nie było tylko broni. 2 sierpnia razem ze swoim oddziałem poszła do Lasu Kabackiego. Dołączyła do kompanii karabinów maszynowych (gdzie był jeden karabin maszynowy) batalionu „Oaza”, starszego sierżanta „Wojtka”. Pełniła funkcję sanitariuszki, łączniczki, gotowała obiady dla chłopaków. Dowódca ją docenił, dostała mały pistolet „piątkę”. Miał w magazynku pięć nabojów, ale nigdy z niego nie wystrzeliła. 
Oddział wrócił do Warszawy, a „Basia” kilkanaście razy z Sadyby szła do lasu. W maleńkiej kieszonce bluzki przenosiła meldunki. Nie była to łatwa droga. Rozpadające się pantofle kaleczyły nogi. Na boso nie dało się iść, bo albo rozpalony asfalt parzył niemiłosiernie, albo w stopy wbijały się kolce jeżyn. Najtrudniejszy był dla niej kawałek drogi obok posterunku w Wilanowie. Miała szczęście, zawsze udało się przejść. Nawet jak raz ją zatrzymali, była bardzo wiarygodna opowiadając o swoim sierocym losie. Jednej nocy dostała rozkaz przejścia z Powsińskiej na Sobieskiego, miała sprawdzić czy tam są Niemcy czy Polacy. Noc, nic nie było ,widać bardzo pokaleczyła nogi zardzewiałym drutem kolczastym. Dzielnie doszła do celu, sprawdziła co kazali i wracała tą samą drogą, znowu wpadła na rozciągnięty drut.
Z każdym dniem poranione nogi bolały ją bardziej, ale jeszcze bardziej bolało serce, kiedy patrzyła na niszczone bezkarnie miasto i śmierć jego mieszkańców. Coraz trudniej było chodzić, a rannych coraz więcej. Zapominała o swoim bólu ratując innych.  Kiedy 2 września padła Sadyba, razem z koleżanką schroniły się w piwnicy, gdzie była ludność cywilna. Przyszli Niemcy z karabinami maszynowymi i wrzeszczeli, żeby szybko wychodzić. Miała przy sobie swoją „piątkę”, chciała strzelać. Wiedziała jednak, że szans nie ma żadnych. Co tam taki pistolecik, przeciw karabinom… Zginęłaby jak na żołnierza przystało, tylko w piwnicy tylu cywilów. Wszyscy za to zapłacą życiem. Zdjęła opaskę, furażerkę i razem z „piątką” wsunęła pod drzwi piwnicy. Wyszła z ludnością cywilną. Miała pewność, że Niemcy wszystkich rozstrzelają. Była dzielna, chociaż żal jej było życia - za cztery miesiące skończyłaby 18 lat.
Przeżyła, Niemcy nie rozstrzelali ludności cywilnej wychodzącej z Sadyby, pognali na Dworze Zachodni. Pociąg dowiózł wszystkich do Pruszkowa. Teresa miała kłopoty z chodzeniem, pomagały jej koleżanki . Nogi były bardzo opuchnięte, ropiały i bolały. Stała w kolumnie kobiecej, czekającej na załadunek do bydlęcych wagonów mających wywieźć w nieznane. Ona pierwsza mnie zauważyła i poznała. Wtedy przez myśl mi nie przyszło, że odnalazłem swój Skarb, swoje Szczęście i Miłość.
Tereska zapamiętała to spotkanie trochę inaczej: „Szłam w transporcie do pociągu, który być może miał mnie wywieźć do obozu koncentracyjnego. Wtedy stanął koło mnie On. Wyśniony królewicz z bajki, towarzysz na całe życie. Na dobre i na złe. Był bardzo bogaty – miał szczerozłote serce, dwie ręce, dwie nogi i głowę na środku”. 
Tereska miała na twarzy wypisane: ból, nieszczęście i samotność. Zrobiło mi się jej ogromnie żal, wziąłem pod rękę, żeby pomóc iść. Zaczęło lać, otrzymanym od kogoś paltocikiem nakryłem ją. Dwie doby jechaliśmy w tym samym wagonie.  Dużo czasu na rozmowy. Zaprzyjaźniliśmy się i - tak po przyjacielsku - czułem się za nią odpowiedzialny. Postanowiliśmy trzymać się razem, ale to nie my decydowaliśmy o swoim losie.
Byliśmy parą najwierniejszych i zupełnie zwariowanych przyjaciół, ale po wielu wspólnie przeżytych miesiącach musieliśmy się rozstać. Po zakończeniu wojny, zostaliśmy zweryfikowani a później umieszczeni w obozach wojskowych.
Moja dziewczynka najpierw wyjechała do Murnau, skąd przewieziona została do obozu kobiecego w Burgu. Mnie umieszczono w obozie byłych jeńców wojennych w Bambergu. Po naszym rozstaniu tęsknota była wielka, zbyt wielka jak na przyjaźń… Musiałem do niej jechać i koniecznie ją zobaczyć. Najtrudniej było załatwić przepustkę, ale udało się.
Do Burgu jechałem z kolegą, który szukał żony. W kancelarii obozowej poinformowano nas, że kobiet, których szukamy nie ma na terenie obozu. Tyle wysiłku i na nic, nie znalazłem mojej dziewczynki. Byliśmy zmęczeni i głodni, chętnie skorzystaliśmy z otrzymanych kartek na posiłek i poszliśmy do kasyna zjeść kolację. Było bardzo tłoczno, zajęliśmy wolny stolik. Nigdzie nam się nie spieszyło, jedliśmy wolno. Kasyno pustoszało. Podniosłem oczy czując czyjś wzrok. Nie mogłem uwierzyć… Kilkanaście stolików dalej siedziała Terenia, moja dziewczynka, miłość mojego życia. Rzuciliśmy się sobie w ramiona.
Zostałem kwatermistrzem przy obozie kobiet z AK w Burgu. Zdecydowaliśmy się zakończyć nasze fikcyjne małżeństwo i zawrzeć najprawdziwszy związek. 20 kilometrów od naszego obozu w miasteczku Wetzlar  znajdował się  polski obóz cywilny, stamtąd przywiozłem księdza. Koleżanki Tereski zdobyły kupon białego materiału, w noc przed ślubem uszyły piękny kostium. Koledzy zbudowali ołtarz polowy.                                                                                      12 sierpnia 1945 roku w pięknej górzystej Hesji, przy ołtarzu polowym z orłem białym, polski ksiądz udzielił ślubu Teresie Kuklińskiej ps. „Basia” łączniczce i sanitariuszce batalionu AK „Oaza” i Eugeniuszowi Tyrajskiemu żołnierzowi kompanii K-2, pułku AK „Baszta”.
Docierały do nas wiadomości o sytuacji w Polsce. Rodzina Tereni przekonała nas jednak do powrotu. Do kraju, do Warszawy wróciliśmy w lipcu 1946 roku. 
13 sierpnia 2005 roku w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie, została odprawiona Msza św. z okazji naszych Diamentowych Godów, 60 rocznicy ślubu. Przewodniczył jej ówczesny ordynariusz polowy ksiądz  biskup Tadeusz Płoski, który w roku 2010 zginął w katastrofie samolotu prezydenckiego. Składając życzenia ukląkł przed jubilatką i ucałował jej dłoń. Terenia zmarła kilka miesięcy później, ale nie umarła nasza miłość!

sobota, 28 marca 2020

173. Chleb




Wojna, okupacja i Powstanie zniszczyła dzieciństwo najmłodszym. Śmierć, głód, strach były na porządku dziennym. Jak dzieci sobie z tym radziły, starałam się pokazać w książce "Dzieci wojennej Warszawy". Rysunki Oli Komudy.








Chleb

Kończy się szary, zimny październik. Od dwóch tygodni, każdego dnia Zbyszek wchodzi na strych szopy. Niewidoczny dla nikogo, patrzy przez maleńkie okienko  w kierunku płonącej Warszawy. Po policzkach płyną mu łzy. Wszystko co kochał, co dawało poczucie bezpieczeństwa i szczęścia zostało zniszczone.
Do Powstania wyszedł z tatą i siedemnastoletnią siostrą. Na przystanku tramwajowym serdecznie się pożegnali i każde pojechało w swoim kierunku. Od tamtego momentu nie widział ich. Gdzie są? Czy są…?
Mama i czteroletnia siostra Ania zostały w domu. W połowie sierpnia spadły na niego pociski. Na szczęście przepadł tylko cały rodzinny dobytek, one wyszły cało. Znalazły schronienie w piwnicy pobliskiego kina. „Szary”, taki był pseudonim Zbyszka, kilka razy wpadł do nich. Obowiązki nie pozwalały częściej. Był łącznikiem. Nosił meldunki, lekarstwa, żywność. Kilka razy znanymi sobie przejściami, przekopami i piwnicami przeprowadzał ludność cywilną i żołnierzy.
Krótko przed kapitulacją dowódca kazał mu iść do mamy i siostry. Mówił, że dla niego będzie bezpieczniejsze wyjście z ludnością cywilną. Zbyszek był zły. Był przecież żołnierzem, chciał zostać z wojskiem.
Dowódca krzyknął: - To rozkaz
Nie było o czym dyskutować. Na pożegnanie, już łagodnie powiedział: - Do zobaczenia „Szary”. Teraz zaopiekuj się kobietami.
Zbyszek musiał zostawić swoją opaskę. Schował ją pod wyrwaną płytką posadzki. Wierzył, że szybko tutaj wróci i wtedy zabierze ze sobą.
Szli z tysiącami  wygnańców zostawiających swoje domy. Zbyszek spuścił głowę. Nie chciał patrzeć na sterty gruzów. Na wrzeszczących niemieckich  żołnierzy, upokarzających obdartych, brudnych i głodnych ludzi.
„Szary” był dzielnym żołnierzem, ale nie przestał być dzieckiem - zalęknionym i zagubionym.
Ktoś ulitował się nad mamą niosącą na rękach Anię. Znaleziono dla niej miejsce na furmance. Pociągnęła za sobą Zbyszka. Było ciasno i niewygodnie, ale nie musieli już iść. Wozy pilnowane były przez żandarmów. Nikt nie mógł oddalić się. Woźnica z litością patrzył na kobietę z dwójką dzieci. Szepnął, żeby uciekła w drodze, jak dojadą do obozu już nie będzie miała takiej szansy.
Robiło się szaro. Mijali gęste zarośla. Dał mamie znak, że pomoże jej. Żołnierzowi dał znak, że musi coś poprawić przy uprzęży. Zatrzymał wóz, eskorta nie spuszczała z niego oczu. Przez chwilę nie zwracali uwagi na siedzących na wozie. Starczyło, żeby kobieta z dziećmi zdążyła zeskoczyć i ukryć się w zaroślach.
Zanim dotarli do niewielkiej wsi, gdzie przygarnięto ich jak rodzinę, pomagało im wiele osób.
- Wy z Warszawy, z Powstania – mówili i otwierały się ludzkie serca.
Od dwóch tygodni mają dach nad głową. Mama pomaga w pracach domowych. Zbyszek chętnie idzie z gospodarzem w pole.
Namiastka normalności nie przywróciła im spokoju. Mamie nie wrócił uśmiech. Ania z krzykiem budzi się każdej nocy.
Zbyszek każdą wolną chwilę obserwuje dymy nad Warszawą. Nie mówią o tym, ale wszyscy tak bardzo martwią się o tatę i Zosię.
Zapadł już zmrok, a Zbyszek ciągle patrzył na płonącą Warszawę
- Kolacja na stole – głos mamy wyrwał go z zadumy. Ona zawsze doskonale wie, gdzie szukać syna
- Czy my jeszcze kiedyś tam wrócimy – przed mamą nie wstydzi się łez.
- Wrócimy synku – starała się, żeby jej głos zabrzmiał pewnie – Wrócimy i będą tam na nas czekali, tato i Zosia. Zamieszkamy w nowym domu. Wszystko będzie nowe, a my będziemy się kochali jak dawniej.
Kolacja była skromna, ale jak często mówiła babcia „sercem okraszona”. Zbyszek patrzył na grube pajdy świeżo upieczonego chleba. Tak bardzo go pragnął w czasie okupacji, jadali chleb kartkowy, czarny i gliniasty. W czasie Powstania chłopcy weszli do magazynów niemieckiej restauracji. W pojemnikach był biały chleb. Już nieświeży, ale i tak bardzo smaczny. Dostał dwie największe kromki. Miał na niego wielki apetyt. Zaniósł mamie i Ani. Okłamał je mówiąc, że sam już jadł.
Po ucieczce z furmanki mijali stacje kolejową. W jej pobliżu handlarka sprzedawała z koszy, świeży, pachnący chleb. Kiedy usłyszał, że ludzie go kupują, był zdziwiony. Zapomniał, że chleb można kupić.
Stał z Anią, patrzyli z otwartymi ustami. Handlarka skinęła na nich: - Wy z Warszawy, z Powstania. Biedaki – podała im chleb. Mama, która podeszła w tym momencie powiedziała: - My nie mamy pieniędzy.
- Co też pani –oburzyła się -  ja nie chcę zapłaty. To dla dzieci, a i pani wybiedzona strasznie.
Chleb… Wielki dar, którym ludzie dzieląc się mówią o swojej miłości. Pocałował kromkę i powiedział: - Chleb to symbol wolności i szczęścia.


czwartek, 26 marca 2020

172. Restauracja "Pod Orłem"




Dzisiaj fragment książki "Sanitariuszka "Dora", o niezwykłej kobiecie, żołnierzu i człowieku - Janinie Rożeckiej "Dorze"


RESTAURACJA POD ORŁEM
Dom Gutowskich przetrwał Powstanie, ale miał mnóstwo „ran”.  Z rodzinnego dobytku niewiele zostało. Kradli Niemcy, Sowieci i rodzimi szabrownicy. Żal było sprzętów, wyposażenia, które Tato wybierał z taką pieczołowitością, ale najbardziej - rodzinnych pamiątek, przechodzących z pokolenia na pokolenie. W piwnicy ocalało tylko nieco zdjęć.
Konieczny był remont , ale nie było na niego pieniędzy. Pensja Janeczki i to co matka zarobiła na dorywczych zajęciach ledwie starczało na bardzo skromne życie. Dziewczyna na miejscu szukała lepiej płatnej pracy - bezskutecznie. Wtedy ktoś ze znajomych powiedział jej o posadzie w Bydgoszczy, w lokalu prowadzonym przez warszawskich restauratorów. Po konsultacji z mamą zgodziła się na jakiś czas wyjechać. Zarobione pieniądze miała przeznaczyć na remont willi.
Właściciele lokalu „Pod Orłem” przyjęli ją bardzo serdecznie, wiedzieli kim jest i przez co przeszła. Przyjęła zaproponowane warunki i tak została kelnerką. Pracowała   od 6 rano do 22. Były dni, kiedy ze zmęczenia padała na twarz. Nie oszczędzała się, ale dzięki temu doskonale zarabiała. Goście bardzo ją lubili i dawali sute napiwki. Zadowoleni właściciele często powierzali jej obsługę wyjątkowych klientów.
To jednak przysparzało Janeczce problemów. Nie była akceptowana przez pozostałych pracowników. Z nikim nie wchodziła w bliższe relacje. Wiedzieli jedynie, że przyjechała z Warszawy i była inna niż oni. Kelnerka znająca języki, grająca na pianinie, ubrana inaczej niż pozostali i do wszystkiego ciesząca się ogromnym szacunkiem i życzliwością właścicieli lokalu budziła zawiść. Janeczka bardzo starała się mieć ze wszystkimi dobre relacje, ale tym pogarszała tylko swoją sytuację. Nie była w stanie dłużej tak funkcjonować.
Poprosiła współpracowników o rozmowę. Nie byli chętni, ale na spotkanie przyszli. Opowiedziała im o sobie, o okupacji, Powstaniu, tułaczce. O utraconej rodzinie, matce pozostawionej w Warszawie i o biedzie, która ją przygnała do Bydgoszczy. Słuchali jej w zupełnej ciszy, w wielu oczach zobaczyła wstyd. Od tego dnia wszystko się zmieniło, mogła liczyć na ich pomoc. Okazywali jej dużo sympatii. Zrozumieli, że chleba im nie zabiera, w restauracji długo nie zostanie. Specjalnie dla niej, każdego dnia orkiestra rozpoczynała wieczór piosenką „Warszawo ma”.
Obsługiwała bardzo różnych klientów, wielu przychodziło systematycznie. Czasem wzbudzali jej wielką sympatię, czasem smutek, żal i współczucie. Zdarzali się tacy, do których czuła ogromną  niechęć.
Ludzie mieli „wypisane” na twarzach swoje wojenne losy.  Każdego dnia przychodził starszy człowiek, nie miała  wątpliwości, że należał do przedwojennej elity. Jadał skromnie i zawsze brakowało mu paru groszy do rachunku. Janeczce było go żal,  dopłacała z własnych pieniędzy , a na talerz wkładała większą porcję. Nigdy nie zdejmowała z palca sygnetu po tacie. Został w domu, gdy Mieczysław Gutowski szedł na wojnę. Matka uznała, że to Janka, jako ta, której ojciec powierzył obowiązek opieki nad rodziną, powinna go nosić. Starszy pan również miał sygnet.
Któregoś dnia płacąc rachunek, spojrzał na nią drwiąco i zapytał:
- Od kiedy to kelnerki noszą sygnety?
Natychmiast zniknęło całe jej współczucie. Przez zaciśnięte usta wycedziła:
- Odtąd kiedy tacy hrabiowie jak pan czekają, żeby kelnerki dopłacały do ich rachunku.
Nie spodziewał się takiej riposty. Nigdy już nie zjawił się w lokalu.
Do restauracji przychodzili również Rosjanie, najczęściej byli to oficerowie. Należeli do najgorszego rodzaju klientów i najwięcej sprawiali kłopotu. Wszyscy kelnerzy bali się i niechętnie obsługiwali ich stoliki. Janeczka nie miała żadnych oporów, dawała sobie radę, chociaż na napiwki liczyć nie mogła. Wśród nich byli i tacy, po których było widać, że przyszli z „workiem” pieniędzy, pili do upadłego, a potem  próbowali wychodzić nie płacąc. Obsługa nie miała odwagi zwracać im uwagi czy upominać się o należność.
Któregoś dnia przyszedł oficer rosyjski, towarzyszyli mu dwaj polscy wojskowi, na ich twarzach widać było strach przed „sojusznikiem”. Po obficie zakrapianej kolacji poprosili o rachunek. Wtedy kompletnie pijany czerwonoarmista zaczął krzyczeć, żeby dać mu jeszcze wódki. Polscy oficerowie milczeli, obsługa sali  udawała, że nic nie widzi i nie słyszy. Janeczka, która ich obsługiwała, widząc, że za chwilę straci przytomność z upojenia, zażądała najpierw zapłaty. Wstał chwiejąc się na nogach, spojrzał na nią przekrwionymi, zamglonymi oczami i wrzasnął:
- Ty niemiecka dziwko.
Tego było dosyć, przemilczałaby „dziwkę”, ale „niemiecka”, tego darować nie mogła. Podała tacę stojącemu obok koledze, dłonie zacisnęła w pięści i ile miała sił zaczęła okładać Rosjanina po jego obrzydliwej, czerwonej gębie. Przewrócił się na stoliki, z których wszystko pospadało i potłukło się. Goście i obsługa zamarli z przerażenia. Koledzy opowiadali, że próbowano  uspokoić ją, ale nie było takiej możliwości.
Ktoś zadzwonił do pobliskiej rosyjskiej komendy z informacją, że ich oficer awanturuje się. W ciągu kilku minut przyszedł patrol. Kiedy  zabierali szamocącego się oficera, ciągle wrzeszczał do niej:
- Ubiju!
Nie mogła tego tak zostawić, poszła razem z nimi. Ludzie patrzyli na nią z przerażeniem.
- Wariatka - szeptali.
Na komendzie nikogo nie pytając o zgodę Janeczka weszła do gabinetu komendanta.  Jej pewność siebie i stanowcze zachowanie tak zaskoczyły funkcjonariuszy, że nie zatrzymali jej.
Radziecki oficer przywitał ją w gustownie urządzonym gabinecie. Miał nienaganne maniery, poruszał się jakby szedł po pałacowych podłogach i grzecznie wysłuchał jej skargi. Potem wiele razy przeprosił. Następnego dnia miała dostarczyć na komendę rachunek za szkody wyrządzone w restauracji, otrzymała zapewnienie, że wszystko zostanie wyrównane.
Właściciele restauracji i znajomi przekonywali ją żeby dała spokój. Że nikt nie ma do niej pretensji o to co się stało, a po co narażać się władzy. Janeczka postawiła jednak na swoim. Rachunek zaniosła.  Za wszystkie szkody zapłacono z nawiązką.
Niestety dla Janeczki zaczął się trudny czas. W lokalu codziennie przesiadywali „smutni panowie”, czuła na każdym kroku ich wzrok. Wreszcie wezwano ją do Urzędu Bezpieczeństwa. Długo wypytywano o Warszawę, okupację i Powstanie. Kłamała, kręciła, robiła z siebie tchórzliwą cwaniaczkę. Wypuścili, ale „ogon” miała już bez przerwy.
Na opuszczenie Bydgoszczy zdecydowała się kiedy ponownie wezwano ją do UB i zaproponowano…  wyjazd do Paryża, gdzie mogłaby  kontynuować studia medyczne. Dziwiła się, skąd oni tyle o niej wiedzieli. Usłyszała, że wbrew temu co mówi, oni doskonale wiedzą jak bardzo jest odważna, a tacy ludzie są „im” potrzebni. Dłużej nie mogła ryzykować i narażać innych.  Pożegnała  ludzi, którzy w trudnym dla niej czasie okazali jej tyle  serca i życzliwości. Właściciele  i pracownicy restauracji żegnali Janeczkę Gutowską ze smutkiem, ale miała świadomość, że i z ogromną ulgą.

środa, 25 marca 2020

171. Rodzina



"Rodzina" to siedemnasty rozdział książki "Życie zapisane w zeszytach. Saga rodu Mocarzy" , to moje ukochane "dziecko". Wszystkie postaci są fikcyjne, ja im dałam życie, cechy charakteru, kierowałam ich losami...



RODZINA
Strach stał się dla nas chlebem powszednim. Wychodząc z domu nie mamy pewności, czy wrócimy. Każdy krok, gest, słowo może okazać się dla okupanta wielką zbrodnią, która zostanie ukarana śmiercią, albo wywózką do Auschwitz. Dobre wiadomości zdarzają się rzadko, ale się zdarzają…
Pierwsza marcowa niedziela była bardzo zimna. Wiał silny, porywisty wiatr i padał deszcz ze śniegiem. Kończył się opał, chłodno było nawet w kuchni. W piecu rozpalaliśmy przed południem, żeby można było ugotować coś ciepłego na obiad i wieczorem, kiedy najczęściej wszyscy byli już w domu. Ciepło dawało namiastkę szczęścia.
Około dziesiątej zadzwonił dzwonek przy furtce. Józiek wyjrzał przez okno.
- To Tereska. Chyba coś stało się u Kucharskich.
Zerwałem się na równe nogi, żeby ją wpuścić. Miała zarzucony na siebie tylko lekki przeciwdeszczowy płaszcz. Kiedy otwierałem furtkę, wszyscy domownicy z przerażeniem czekali w drzwiach.
- Edward. Edziu żyje – krzyczała, płacząc z radości.
Weszliśmy do kuchni, wszyscy po kolei przytulali ją, najmocniej Mania. Nic nie mówiła, ale wiedzieliśmy, że dla niej taka wiadomość to nowy zastrzyk nadziei, że w końcu przyjdzie wiadomość od Tadzika.
- Edzik jest w Anglii. Przekazał mi wiadomość przez znajomego oficera, który w połowie lutego dotarł do Polski. Niewiele mówił, ale mnie to starczyło: - Mam dla pani wiadomość z Londynu od Edwarda: Żyję, jestem z naszymi w Anglii. Czekaj niedługo się zobaczymy. Kocham.
W marcu mieliśmy jeszcze jedną wizytę. Przygotowywałem się do wyjścia na popołudniowy dyżur. W domu była jeszcze Mania, szykowała obiad, placki owsiane.  Dzwonek przy furtce za każdym razem wywołuje nerwowy skurcz, rzadko zdarza się, żeby ktoś przychodził z towarzyską wizytą. Dlatego kiedy się odezwał nerwowo spojrzałem w okno, za moimi plecami stanęła Mania.
- Przecież to Niemiec –syknęła.
Faktycznie za ogrodzeniem stał młody Niemiec w mundurze. Wyglądał jakby szedł na defiladę.
- Widzisz jego buty – zapytała Mania. – Jak on lazł, że w taką pogodę ich nie zabrudził. Można się w nich przeglądać. Nie otwieraj.
- Daj spokój. Idę.
Kiedy tylko mnie zobaczył uśmiechając się całą gębą, odezwał się piękną polszczyzną: - Dzień dobry, nazywam się Julian Klimke, jestem przyjacielem Józefa.
- Boże drogi – pomyślałem – mojego syna? To niemożliwe.
Widząc moje wahanie zaczął wyjaśniać. – Poznaliśmy się wiele lat temu w Wilnie. On spędzał tam wakacje u dziadka, cudownego człowieka…
- Nie żyje – przerwałem mu.
- Bardzo mi przykro.
Pomyślałem: Tym razem to nie wy, a głośno powiedziałem: - Wrażliwy z pana człowiek. Każda śmierć jest tragedią.
Nie zrozumiał mojej intencji.  – Każda, ale bliskim zawsze trudniej się pogodzić.
Zaprosiłem go do środka obawiając się o reakcję Mani. Kątem oka widziałem, że uchyliła okno i wszystko słyszała. Przywitała go chłodno, nie odpowiedziała na jego wyciągniętą dłoń.
- Pamiętam cię, spotkaliśmy się kiedyś w Wilnie. Ty też musisz mnie pamiętać. Jestem Julek, czytałem ci „Króla elfów”.
- Chyba się pan myli, ja nic takiego nie pamiętam. Herbaty, ani kawy nie zaproponuję, w kartkowym jadłospisie nie ma czegoś takiego. Może być rumianek.
- Dziękuję, nie będę sprawiał kłopotu. Wojna jest to trudno oczekiwać, żebyśmy mieli wszystko do czego się przyzwyczailiśmy.
- Nie my tę wojnę zaczęliśmy… - wycedziła.
-Zapraszam pana do pokoju, syn niedługo powinien wrócić – musiałem przerwać tę rozmowę.
Niemiec zainteresował się książkami, pianinem. Obawiałem się, że będę musiał wyjść i zostawić go z Manią. Na szczęście wrócił Józiek. Siostra musiała go wcześniej uprzedzić, nie bardzo wiedział jak ma się zachować. Kiedy gość wziął go w ramiona radośnie witając się z nim, delikatnie uwolnił się, zrobił krok w tył.
- Co cię sprowadza do mnie?
- Stara przyjaźń. Sporo lat minęło, a ja doskonale pamiętam nasze rozmowy. Niewielu spotkałem ludzi, z którymi tak doskonale bym się dogadywał.
Józiek milczał.
- Przyjechałem na kilka dni do Warszawy w ważnych sprawach, za dwa dni wracam do Berlina. Musiałem się z tobą spotkać, ale wrócę na dłużej. Trudno uwierzyć, że nigdy wcześniej nie miałem okazji tutaj przyjechać.
Zostawiłem ich samych, ale ze względu na ograniczone możliwości lokalowe, musiałem zostać w kuchni, gdzie było słychać każde ich słowo. Starałem się uspokoić Manię bojąc się, żeby nie zrobiła czegoś głupiego.
Niemiec mówił dużo, a Józiek uparcie milczał.
- Ja tyle mówię o sobie, a przecież jestem ciekaw co u ciebie.
- Faktycznie kiedyś znałem Julka, studenta literatury germańskiej, ale już go nie ma. Nie rozumiesz, że świat, o którym mówisz już nie istnieje, rozdeptany buciorami takich jak ty. Do Warszawy nie przyjechałeś jako gość. Jakie ty Niemiec możesz mieć tutaj interesy? Chyba lepiej, żebym nie wiedział. Jeżeli faktycznie cokolwiek zostało w tobie z tamtego Julka to wyjdź i nigdy więcej nie wracaj.
- Józek wiem, że ustawiono nas po przeciwnych stronach barykady, bo każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, ale mnie to nie zmieniło.
- Nie mów mi, że każdy ma obowiązek bronić swojego kraju, czy ja odwiedziłem ciebie w Berlinie w polskim mundurze. Naprawdę nie wiesz czy udajesz, ze tacy jak ty we wrześniu strzelali do kobiet i dzieci, a teraz jest jeszcze gorzej.
- Józek co ty mówisz. Nie wiesz w to wszystko, to nieprawda. My jesteśmy tutaj, żeby zaprowadzić porządek. Wojna jest…
- Wyjdź stąd natychmiast. Wynoś się.
Było mi żal mojego syna, ale też tego chłopaka, którego wojna postawiła po stronie barbarzyńców, robiąc z niego również barbarzyńcę.
Józiek umówił się ze znajomym handlarzem co do zakupu cebuli, kapusty, marchwi i fasoli. Zamówiony towar trzeba było odebrać późnym popołudniem z lokalu przy Puławskiej. Wcześniej miał podjechać swoją rikszą do szpitala św. Łazarza po Jaśka, na Mokotów mieli jechać razem. Około siedemnastej sam wrócił do domu, bez warzyw i bez brata. Wbiegł do domu wołając od progu: - Tato coś złego dzieje się w szpitalu św. Łazarza. Nie wpuścili mnie do środka, nikt nie chciał wywołać Jaśka. Obok szpitala stoi kilka samochodów. Lekarze i pacjenci wynoszą sprzęt i rannych na noszach. Jakiś mężczyzna powiedział, że budynki szpitalne zajmują Niemcy.
- Jedziemy na Książęcą, mnie powinni wpuścić, albo przynajmniej dowiem się o co tam chodzi.
Przed szpitalem pozostali prawie sami Niemcy. Niewielka grupa cywilów ładowała skrzynie na samochód, wśród nich był doktor Sławkowicz,  znaliśmy się jeszcze ze szpitala Dzieciątka  Jezus. Od niego dowiedziałem się, że Niemcy wydali nakaz natychmiastowego opuszczenia wszystkich pomieszczeń szpitalnych, uruchamiają tutaj swój szpital wojskowy, dali na to kilkanaście godzin. Kazali zostawić najlepszy sprzęt i aparaty rentgenowskie. To co udało się ocalić personel szpitala z pacjentami przetransportowali na Wolę, do Domu Starców przy Lesznie. Jasiek z pierwszą grupą chorych pojechał, organizować szpital w nowym miejscu.
Józiek zawiózł mnie na Wolę, a sam wrócił do domu, żeby uspokoić Mariankę i dziewczynki.
Jaśka odnalazłem, z dwoma sanitariuszami ustawiali łóżka w prowizorycznych salach. Przyłączyłem się do pracy: pomogłem w obchodzie wieczornym, szorowałem podłogi i przenosiłem rannych do przygotowanych naprędce łóżek. Ze szpitala wyszliśmy tak, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną.  Przez całą drogę Jasiek odezwał się tylko jeden raz. – Tato jak to możliwe, że naród, który zrodził Bacha, Beethovena, Einsteina, Goethego i tylu innych wybitnych i wrażliwych ludzi, mógł być zdolny do takiej nikczemności.
Ledwie zrobiło się cieplej i w powietrzu czuć było wiosnę, Marianka zaczęła prace w ogrodzie. Już drugi rok zamiast pięknych kwiatów rosły tam warzywa.  Każdy centymetr ziemi obsiany i obsadzony bym wszystkim co można była uprawiać, a nadawało się do jedzenia. Własny kawałek ziemi był teraz wielkim majątkiem, przynajmniej w sezonie dawał możliwość urozmaicenia kartkowego jadłospisu. Mimo, że wszyscy mieliśmy stałe zatrudnienie, coraz rzadziej mogliśmy sobie pozwolić na kupowanie jedzenia u handlarzy, ceny rosły prawie każdego dnia. Wiele zawdzięczaliśmy Jóźkowi i jego pracy. W lutym stał się właścicielem rikszy, dawała mu spory dochód i interesujące kontakty, dzięki nim nawet na przednówku, kiedy warzywa osiągały niewyobrażalne ceny, jemu „po znajomości”, zawsze coś udało się nabyć.
Ostatniego czerwca po bardzo upalnym dniu zanosiło się na burzę. Kończyłem dość spokojny dyżur. Przed wyjściem chciałem jeszcze zajrzeć do jednej pacjentki, starszej pani, która spadła z drabiny. Kilka dni przeleżała w domu z otwartym złamaniem, dopiero kiedy zaczęła gorączkować ktoś z sąsiadów przywiózł ją do szpitala. Nie zdążyłem pójść do niej, pielęgniarka Halszka wezwała mnie do nagłego wypadku. W izolatce leżał chłopiec, mógł mieć co najwyżej 12-13 lat. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym miał pewność, że jego ramię zostało rozharatane przez kulę.
Spojrzałem na siostrę. – Ktoś go przyprowadził i zostawił. On sam nic nie mówi, chociaż musi bardzo cierpieć. Nikt oprócz nas o nim nie wie - wyjaśniła.
- Proszę wpisać „rana szarpana po pogryzieniu przez psa”. Z nikim nie wolno o tym rozmawiać. Tylko ja będę się nim zajmował. Musimy koniecznie dowiedzieć się o jego  nazwisko i z kim powinniśmy się skontaktować. Jak tylko minie zagrożenie, trzeba będzie go natychmiast wypisać ze szpitala.
- Tylko, że on tak szybko nie wydobrzeje.
- Proszę się nie martwić, jak nie będzie komplikacji to za dwa, trzy dni można będzie go wypuścić i dalsze leczenie prowadzić w domu. Ja się tym zajmę. Tylko muszę dowiedzieć się kogo zawiadomić.
Chłopak przysłuchiwał się naszej rozmowie.  - Wacek jestem. Widomość proszę przekazać właścicielce baru „U Krychy”. Ona będzie wiedziała co dalej robić.
Mieliśmy z Halszką dużo szczęścia, nikt nie zainteresował się izolatką. Wacek po godzinie był już na sali z innymi pacjentami. Miał zabandażowaną całą rękę i ramię. Dostał środki przeciwbólowe, po których powinien przespać przynajmniej kilka godzin. Uzupełniłem jego kartotekę wpisując fałszywe dane i wcześniejszą godzinę przyjęcia. Wierzyłem, że nikt nie nabierze podejrzeń i nie będzie dociekliwy. Bardzo ociągałem się z wyjściem. Halszka usiadła obok mnie.
- Ja dopiero zaczynam dyżur, będę do rana. Proszę spokojnie iść do domu.
- Wie pani, że z nikim nie wolno o tym rozmawiać.
- Panie doktorze, ja mam syna w wieku Wacka.
Wyszedłem ze szpitala spokojniejszy. Mogłem mieć wątpliwości co do dyskrecji pielęgniarki, ale nie matki.
Halszka odwiedziła właścicielkę baru. Od razu nabrała pewności, że rozmawia z matką Wacka. Kobieta starała się zachować spokój, ale ręce jej drżały, a głos się łamał. Po trzech dniach, chłopca odebrała ze szpitala starsza „siostra”, podała mi adres pod, którym mogę go odwiedzić. Jeszcze w tym samym tygodniu pojechałem sprawdzić jak przebiega rekonwalescencja. Był w doskonałej formie, rana szybko się goiła, a ręka była sprawna, nie został uszkodzony żaden nerw. Do mieszkania, w którym przebywał chłopiec wpuścił mnie mężczyzna w średnim wieku, przestawił się jako Marian Kłos.
- Dla Wacka mogło to się skończyć tragicznie. Nie wiem jak się panu mamy odwdzięczyć. On miał szczęście, że trafił na dobrego lekarza, inni chłopcy mogą mieć mniej szczęścia. Mamy zbyt mało lekarzy… Lekarzy, którzy nie zawahają się ryzykować, narazić swojego życia, żeby ratować młodszych i starszych Wacków. Pan wie o czym mówię? Czy można na pana liczyć?
Chciałem udawać, że wcale nie rozumiem, albo wyrazić nadzieję , że nigdy nie będzie następnego razu… Ale przecież ja też mam dzieci. I wiem, że Mania, Józiek, a pewnie Jasiek i Jadwinia  również… A jak ten następny raz to będzie któreś z nich?
- Tak możecie na mnie liczyć! – zadeklarowałem.
W lipcu ordynator zaprosił mnie na rozmowę. Otwarcie zapytał czy nie poprowadziłbym ćwiczeń ze studentami. Zgodziłem się bez zastanowienia.
- Panie kolego, o nic niech pan nie pyta, nigdy i w żadnych okolicznościach, to co musi pan wiedzieć, to wiedzieć będzie. W odpowiednim czasie dostanie pan wszelkie dyspozycje – powiedział ordynator.
Pierwsze zajęcia ze studentami miałem we wrześniu.
10 listopada przez uliczne megafony podano do publicznej wiadomości rozporządzenie Ludwiga Fischera, gubernatora dystryktu warszawskiego, że każda osoba, która samowolnie opuści getto zostanie ukarana śmiercią, taka sama kara czeka wszystkie osoby pomagające Żydom.
O świcie 11 listopada w wielu miejscach na warszawskich ulicach powiewały biało – czerwone flagi. Niemcy bardzo szybko je uprzątnęli, ale wiele osób zdążyło je zobaczyć.
Następnego dnia wczesnym rankiem do Jadwini przybiegła koleżanka. Chwilę rozmawiały przy furtce. Po czym nasza córka wpadła do domu, złapała płaszcz, ubierała go już po drodze. Bardzo się śpieszyła, nie zareagowała nawet na pytanie Marianki gdzie idzie i kiedy wróci. Po godzinie była z powrotem, ale nie sama. Przyprowadziła dziewczynkę, mrozu  nie było, a dziecko było zawinięte szalem po czubek głowy. Wszystko wyjaśniło się kiedy Jadwinia pomogła jej się rozebrać. Dziewczynka mogła mieć co najwyżej 10 lat. Była okropnie chuda. W jej wielkich ciemnych oczach czaił się strach. Wszyscy stanęliśmy jak skamieniali.
- No i co tak stoicie? - Jadwinia była gotowa do walki. – Dziecka nie widzieliście?
- To przecież żydowskie dziecko – pierwsza przemówiła Marianka. – Czy ty wiesz co robisz? Wiesz, ze podpisujesz wyrok na siebie, rodzeństwo , na nas wszystkich?
- Ona nikogo nie ma. Jak wyjdzie na ulicę… Nasza córka prawie płakała.
- Maniu, daj jej coś jeść i niech odpocznie, my w tym czasie coś ustalimy – powiedziała Marianka nie chcąc kontynuować rozmowy przy dziecku.
Mania, dała jej zupę i zabrała do pokoju. Przezornie zamknęła za sobą drzwi. Nie usłyszała już słów Marianki:
- Ja bardzo jej współczuję, jest mi żal dziecka, ale Jadwinia musi ją stąd zabrać i to tak, żeby nikt ich nie widział. Boże, a jak ktoś już zobaczył i doniesie? Gdyby komuś z was coś się stało to ja oszaleję!
Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie, wpadła w histerię.
- Mamo uspokój się! Chyba pierwszy raz Jasiek podniósł głos na matkę. – Czy ty nie rozumiesz, że ona straciła rodziców. Jest zupełnie sama. Rozumiesz? Sama!
Marianka spuściła głowę. Widziałem jak walczy z samą sobą. - Nie wyrzucę jej przecież na ulicę. Zostanie u nas do czasu jak nie znajdziemy jej bezpiecznego schronienia. Jutro pójdę do sióstr franciszkanek, na pewno pomogą.
Jadwinia nie była zadowolona z decyzji mamy, ale nie odezwała się ani jednym słowem.
Poranne zdarzenie spowodowało, że do szpitala dotarłem godzinę później niż powinienem. Byłem podenerwowany zaistniałą w domu sytuacją, a w pracy czekała na mnie bardzo niemiła niespodzianka. Dostałem wiadomość, że popołudniem będzie wizytacja niemieckiego nadzorcy. Miałem trochę czasu, żeby dokładnie sprawdzić całą dokumentację pacjentów. Wszystko się zgadzało, ale czy takiego samego zdania będzie Niemiec? Tego nie dało się  przewidzieć.
- Antoni zabrali Jakuba – do pokoju wpadł Michał, nasz sanitariusz
- Jakuba zabrali? Kto?
- Gestapo. Dostałem taką informację.
- Co to za informacja? Od kogo? To nie może być prawda
- O pomyłce nie ma mowy. To pewne źródło. Nie ma możliwości pomyłki. Ordynator  jego oddziału miał podejrzenia, że ktoś ze szpitala współpracuje z Niemcami, że może wiedzieć o pochodzeniu Jakuba. Przekonywał go, żeby na jakiś czas wyjechał. Ale on nie chciał się zgodzić. Mówił, że jest lekarzem a nie dezerterem. Ostatecznie zgodził się wyjechać, poszedł do domu, żeby zabrać potrzebne rzeczy. Tam czekało już na niego gestapo.
Zrobiło mi się słabo. Było mi wszystko jedno co zrobi czy powie wizytator, na którego czekaliśmy.
- Michał ty znasz różnych ludzi, proszę pomóż.
- Wiem co czujesz, dla mnie to był wspaniały kolega, dobry lekarz, dla ciebie więcej niż przyjaciel. Naszej rozmowie przysłuchiwała się Halszka.
- Panie doktorze ja wezmę wizytatora na siebie. Zna mnie pan, dam radę. Zastąpi pana doktor Bednarczyk.
- Dziękuję, ale nie. Dam radę.
„Opiekun” pojawił się w szpitalu w asyście dwóch mundurowych. Trochę powęszyli, pozaglądali do sal, popatrzyli na pacjentów i sobie poszli.
Do domu wracałem z mocnym postanowieniem. Wszyscy już wrócili i zajmowali się swoimi sprawami. Jadwinia grała w warcaby z dziewczynką, której imienia nawet nie znałem. - Mała zostaje z nami – zakomunikowałem stanowczo. - Proszę, żeby nie było więcej na ten temat dyskusji. Musimy przeorganizować nasze życie. Stworzyć dla niej i dla nas maksimum bezpieczeństwa. Od dzisiaj należy do rodziny Mocarzy.
- Antoni! – Marianka spojrzała na mnie z wyrzutem.
- Dzisiaj gestapo zabrało Jakuba.
Marianka ciężko osunęła się na krzesło, twarz zakryła dłońmi.
14 listopada 1941 roku

wtorek, 24 marca 2020

170. "Kawałek wolnej Polski"




"Kawałek wolnej Polski" i "Kapitulacja" to dwa rozdziały z książki "A u nas świeci słońce", której bohaterką jest Maria Pajzderska. ! sierpnia 1944 rok i pierwsze dni października 1944 roku...







KAWAŁEK WOLNEJ POLSKI
„Płonące oczy, wypieki na twarzach i paczka w ręku, były naszą legitymacją. Cała drżę, spuszczam wzrok, dla mamy na pożegnanie kilka słów pociechy. Czas nagli, trzeba wyjść, kilka najtrudniejszych kroków. - Mamo… - podnoszę wzrok. Może to ostatni raz… Mimo wszystko przeważa radość i chęć czynu. Nareszcie prawdziwa walka, po tylu długich latach konspiracji. Trudno myśleć o czym innym. Pożegnanie jest ciężkie, ale już po chwili jesteśmy na ulicy. Ostatni etap konspiracji to droga na punkt mobilizacyjny. Nie jestem już Marią Czapską, tylko sanitariuszką »Marysią«. Nareszcie wchodzimy do naszej Wolnej Polski. Chwilowo jest maleńka – czteropiętrowy dom. Wita nas krótkie słowo: »– Czołem!«”.
Nadszedł ten wyczekiwany dzień. Marysia z Danusią po czternastej wybiegły z domu, jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na to, co zastawiały. Marysia w duchu pytała siebie: „– Czy jeszcze tu wrócę?” Nie rozmawiały o tym z Danusią, ale na pewno ona też o tym myślała. Marysia do tego dnia przygotowywała się od początku konspiracji, Danusia –- kilka tygodni. Krótko przed Powstaniem, podobną decyzję podjęła Bożena Kalinowska, koleżanka Basi Mieczkowskiej. Obie dziewczyny nie miały żadnego przygotowania, Marysia podjęła się przeszkolenia ich. Wciągu dwóch tygodni nauczyły się najważniejszych czynności sanitariuszki: bandażowania, zakładania sterylnych opatrunków, robienia zastrzyków, udzielania pierwszej pomocy przy różnych ciężkich obrażeniach.
1 sierpnia ulica wyglądała inaczej niż zwykle. Był rozkaz, żeby jeszcze przez kilka godzin zachowaniem, ubiorem nie zwracać na siebie uwagi, Niemcy nie powinni zorientować się, że młodzi ludzie, których tylu na ulicach, to żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego. Trudno jednak było to ukryć. Pomimo gorącego lata   chłopcy w szerokich płaszczach, mocnych butach, dziewczęta w ciemnych spódnicach. Uśmiechy, płonące oczy, pod pachą powstańczy ekwipunek, to na razie zamiast opaski informacja mówiąca warszawiakom, kim są i dokąd zmierzają. Przechodnie uśmiechali się do nich, chcieli dodać im siły i wiary. Chociaż tego dnia w tych młodych ludziach wiary było tyle, że mogliby obdarować całe miasto. Na miejscu zbiórki spotkały się wszystkie, dziewczyny z patrolu sanitarnego: Danusia Czapska, Bożena Kalinowska, Basia Roszkowska i Marysia Czapska. Powstania nie przeżyła tylko Danusia. Przed godziną „W” nastroje wśród oczekującej młodzieży były doskonałe. Dziewczęta zajadały pyszne pierniczki podarowane przez chłopców. Niektórzy mieli przedwojenne mundury , albo chociaż elementy wojskowej garderoby, które z dumą zakładali. Najwięksi szczęściarze posiadali nawet broń. Do wyznaczonej godziny pozostało jeszcze trochę czasu, kiedy oczekujący usłyszeli strzały dochodzące z ulicy. To spowodowało zaniepokojenie.
„Do pomieszczenia, w którym czekaliśmy na rozpoczęcie Powstania i rozkazy, wszedł dowódca porucznik »Harnaś«. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest podenerwowany. Byłam odpowiedzialna za patrol sanitarny, dlatego polecił mi rozdanie opatrunków osobistych. Podchodziłam do każdego z chłopców, tak dobrze mi znanych, uświadamiając sobie, że ich życie, nie należy już do nich. Oddali je Ojczyźnie. Patrzyłam w ich uśmiechnięte i życzliwe oczy. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl – w każdej chwili mogą zamknąć je na zawsze.  Słowa dowódcy: »Jesteśmy rodziną«  były w tej chwili jedyną prawdą. Patrzyłam na chłopców ustawionych w dwuszeregu i myślałam: »Oby Bóg ich strzegł«”.



 KAPITULACJA

Do Powstania szli z ogromną nadzieją i wiarą w zwycięstwo. Chcieli odpłacić Niemcom za pięć lat okupacyjnego koszmaru. Byli gotowi na największą ofiarę, ale nie na kapitulację.  Marysia tak wspomina te ostatnie najsmutniejsze dni: „Od 1 sierpnia byłam wszędzie tam, gdzie walczyła kompania »Grażyna«: na Marszałkowskiej, Towarowej, Grzybowskiej, w kościele św. Krzyża i gmachu policji. Opatrywałam lżej rannych, dostarczałam ich do szpitali, czasem szłam prosto pod kule, czołgałam się  między rozrywającymi się pociskami i padającymi kulami, byle ratować naszych chłopców. Wiedziałam, że oni też by mnie nie zostawili. Pod koniec września nastroje były dziwne, trudne do opisania, panował stan zawieszenia. Zbliżał się najtragiczniejszy i najsmutniejszy moment Powstania – ogłoszenie kapitulacji. Przecież wiedzieliśmy, że to już koniec, byliśmy strasznie zmęczeni, ale kapitulacja? O tym nie chcieliśmy głośno rozmawiać. Ogłoszono ją 2 października. Nie pamiętam swojej reakcji, reakcji kolegów, wyparłam to z pamięci. Zapadła cisza, straszna i złowroga cisza…”.
Dla wszystkich najgorsza była konieczność opuszczenia Warszawy. Większość Powstańców szła do obozów jenieckich. Chociaż myśl o rozstaniu z kolegami bolała, Marysia zdecydowała się wyjść   z ludnością cywilną, bo tylko tak mogła odnaleźć mamę i Danusię. Wierzyła, że obie przeżyły,  że stan siostry się poprawił i obie na nią czekają. Musiała koniecznie zdobyć ubranie, które upodobniłoby ją do tysięcy warszawiaków i nie sugerowałoby jej udziału w Powstaniu, . Następnego dnia po ogłoszeniu kapitulacji poszła na Wilczą, ale tam już nic nie było. Dom został spalony. Udało jej się wejść do ruin piwnicy, w których  znalazła buty. To nic, że były męskie i zdecydowanie za duże. Basia Roszkowska, która wychodziła z wojskiem, ostatnie godziny w Warszawie spędzała z Marysią. Razem były na Wilczej, potem poszły do jej mieszkania, po cywilne ubranie. 
Z Warszawy Marysia wychodziła z trzema innymi Powstańcami. Dwóch z nich znała. Zawsze w najdramatyczniejszych momentach życia zapada w taki stan, który jakby wyłączał ją z rzeczywistości, więc niewiele rejestrowała z tego, co się  działo dookoła. W takim właśnie stanie była, żegnając ukochane miasto. Dlatego niewiele pamięta: morze ludzi, własne stopy w za dużych męskich butach, w które wlepiła wzrok. Tak bardzo bała się patrzeć na to, co zostawia – ruiny, ruiny… Legitymację powstańczą ukryła w bucie.
Szli w kierunku Dworca Zachodniego. Wsiedli do odkrytych wagonów towarowych. Kiedy pociąg ruszył,   zobaczyła bawiące się dzieci, zieloną trawę, niezniszczone zabudowania. Nie mogła uwierzyć, że istnieje normalny świat. W Ursusie pociąg   zatrzymał się. Stał chwilę, ale to wystarczyło. „Uciekamy!”  – krzyknął jeden z jej towarzyszy. Czy to był cud, czy dalej wola walki o przetrwanie? Udało się Marysi wejść na wysoką burtę wagonu, zeskoczyć na tory i   kamienie, przebiec przez nie, potem peron, szczęśliwym trafem tuż przed nią pojawiła się furtka. Słyszała za sobą strzały, ale dobiegła już do gęstych krzaków, w których mogła się ukryć. Przybiegli również chłopcy. Udało się uciec całej czwórce.
Na odpoczynek nie było czasu, Niemcy mogli ich znaleźć w każdej chwili.  Szli przed siebie., Nie sposób było się nie zorientować, kim są i co tam robią.  Ktoś  zaproponował im, żeby weszli do domu i umyli się. Dostali obiad, domowy obiad – ziemniaki, pomidory i nawet mięso. Znowu zdziwienie – ludzie jadają obiady! Rozstała się z kolegami, chciała dostać się do Komorowa do cioci Zosi. Była przekonana, że tam spotka  mamę i siostrę.
Doszła do kolejki EKD. Stały tam kobiety z koszami pełnymi śliwek i chleba, jej ulubionego nałęczowskiego. To był dla niej nierzeczywisty, piękny sen. Stanęła i z szeroko otwartymi oczyma patrzyła.  Handlarka popatrzyła na nią   i spytała: „Pewno jesteś z Warszawy, z Powstania? Chcesz chleb?”.Marysia zdziwiła się, że chleb tak normalnie można kupić. Sprzedająca pokiwała głową i nie chcąc zapłaty, dała jej bochenek świeżutkiego chleba. Najlepszego, jaki kiedykolwiek jadła.
Kolejką dojechała do Komorowa, dotarła do cioci Zosi i, od niej   dowiedziała się, że mama i siostra są w szpitalu.  Zaraz do nich poszła. Najpierw spotkała mamę. Kiedy weszła  do pokoju i zobaczyła siostrę, zrozumiała, że to już koniec. Była przecież sanitariuszką, widziała umierających ludzi. Kilka godzin później Danusia już nie żyła.  
„Ona czekała na mnie. Nie chciała, żeby mama została sama. Wierzyła, że ja wrócę. Rzeczywiście mama ani jednego dnia nie była bez żadnej z córek. Ze śmiercią Danusi zakończyły się moje dni Powstania.”

poniedziałek, 23 marca 2020

169. Miłość z nieba










Dzisiaj jeszcze jedno opowiadanie z książki "W blasku twoich oczu"


Miłość z nieba
Zosia włożyła do torebki małe pudełeczko ze srebrnym pierścionkiem i krótki list w zielonej kopercie. Rękawiczką wytarła mokre od łez oczy. Zanim dojdzie do domu musi się uspokoić. Ela, jej młodsza siostra  nie może widzieć jej cierpienia. Nie może dowiedzieć się , że tak mocno pokochała, że spełniły się jej najtragiczniejsze proroctwa…
Zosia miała 11 lat, a Ela 5 kiedy ich matka, zapalona narciarka, po powrocie z Zakopanego, ciężko zachorowała na zapalenie płuc. Zmarła po tygodniu walki o życie. Ojciec robił wszystko, żeby jego córeczki miały dobre dzieciństwo. Pomagały mu w tym ciocie i babcia, ale Zosia nigdy już nie była tak szczęśliwa jak dawniej. Czuła się odpowiedzialna za młodszą siostrę, czasem nawet próbowała zastąpić jej matkę. Kiedy Ela podrosła, zaczęła buntować się przeciwko zachowaniu Zosi. Kiedyś nawet wyrzuciła ją ze swojego pokoju wrzeszcząc:
- Przestań tak się zachowywać. Nie masz prawa mi zabraniać. Nie jesteś moją matką.
Zosi zrobiło się bardzo przykro, ale wtedy zrozumiała, że powinna nad nią czuwać, a nie wiecznie pouczać.
Latem 1939 roku babcia zdecydowała się na trzy tygodnie pojechać do Paryża. Mieszkała tam jej siostra. Obawiała się, że gdy wybuchnie wojna to nieprędko znowu będą mogły się spotkać, a obie miały już swoje lata. Napaść Niemiec na Polskę odcięła jej drogę powrotu  do domu. Pod koniec sierpnia tata dostał powołanie do wojska.
Zosia miała wtedy 19 lat, tato poprosił ją, żeby do jego, albo babci powrotu, zajęła się domem i młodszą siostrą.
- Zosieńko wiem, że obarczam cię ogromnym obowiązkiem. Jest mi z tego powodu bardzo ciężko, ale nie mam wyjścia. Jesteś nie tylko dużo starsza od Elutki, ale zdecydowanie rozsądniejsza i spokojniejsza.
W sejfie zostawił jej sporo pieniędzy i kosztowności, w tym biżuterię mamy.
– Nawet gdyby wojna potrwała dłużej, to głodne nie będziecie.
Wyszedł i wszelki ślad po nim zaginął. Wbrew przewidywaniom taty, pieniędzy starczyło ledwie do wiosny, a tego co należało do mamy za nic nie chciała sprzedawać.
Zosia znalazła pracę w dużej piekarni, zajmowała się buchalterią. Zarabiała, a do tego każdego dnia dostawała bochenek białego chleba, a raz w miesiącu nawet kawałek ciasta. Była pracowita i bardzo gospodarna dzięki temu żyło im się, jak na okupacyjne warunki, całkiem przyzwoicie.
Najtrudniej było zapanować nad Elą, nie miała z nią łatwego życia. Trochę uspokoiła się po rozpoczęciu nauki na tajnych kompletach, więcej czasu spędzała w domu na nauce.
Kiedyś Zosia wróciła wcześniej do domu. Już pod drzwiami usłyszała głośną rozmowę dochodzącą z mieszkania. Zdenerwowana cicho otworzyła drzwi, tyle razy prosiła siostrę, żeby pod jej nieobecność nikogo nie zapraszała. Głosy dochodziły z pokoju Eli. Stanęła pod drzwiami…
- Pamiętajcie, do akcji można przystąpić jak będzie zupełnie ciemno. Musicie chodzić dwójkami. Bez żadnej brawury. Oszczędzajcie farbę.
Zosia poczuła jak słabnie. Po plecach popłynęły jej strugi potu. Weszła do kuchni, nie zdjęła nawet płaszcza, usiadła na taborecie i zapłakała.
Nie miała pojęcia jak długo tak siedziała. Usłyszała zamykanie drzwi i śmiech Eli, która chwilę później wbiegła do kuchni, żeby coś zjeść. Na widok Zosi stanęła przerażona:
- Co ty tu robisz?
- Zdaje się, że jestem we własnym domu. To ja ciebie pytam co ci ludzie robili w naszym domu? Co ty wyprawiasz? Rozum ci odebrało…?
- Uspokój się! Mam 14 lat, jestem dorosła i nie zamierzam z założonymi rękoma czekać, gdy inni narażają życie. Bo chyba nie wierzysz, że Niemcy ot tak sobie wyjadą z Warszawy…?
Zosia zamiast nakrzyczeć na siostrę, kategorycznie jej zabronić, zawstydziła się. Pomyślała, że ta smarkula ma po stokroć więcej odwagi niż ona.
Przytuliła ją mocno i tylko szepnęła jej do ucha:
- Uważaj na siebie – chociaż dobrze wiedziała, że to tylko słowa.
Miesiąc później Zosia rozpoczęła szkolenie sanitarne. Do konspiracji wstąpiła chcąc lepiej zrozumieć siostrę, ale szybko działalność pochłonęła ją bez reszty. Od pamiętnego popołudnia przestała ciągle pouczać siostrę. Częściej rozmawiały o przeczytanych książkach, o podróżach jakie odbędą po wojnie. Częściej się do siebie uśmiechały.
Ela bardzo szybko dojrzała. Zaprzyjaźniła się z Mietkiem, kolegą z kompletów. Za każdym razem kiedy mówiła o nim, a mówić mogła nieprzerwanie, Zosia widziała blask w jej oczach. Zdecydowała się porozmawiać z siostrą:
- Elu wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza… Chciałabym ochronić cię przed całym złem tego świata…
- O co ci znowu chodzi?
- Dobrze, bez żadnych wstępów. Chodzi mi o Mietka. Ty się zakochałaś, a to nie są czasy na miłość. Wiesz przecież, że dzisiaj człowiek jest, a jutro… Co ja mówię, za godzinę, za chwilę go nie ma. Zostaje potem straszny ból, tęsknota…
Ela zrobiła się czerwona z wściekłości:
- Ty się nigdy nie zmienisz. Funkcjonujesz jak maszyna.Ty nie wiesz co to miłość. Nie zrozumiesz mnie, a ja nawet nie będę próbowała się tłumaczyć. Żal mi ciebie…
Wybiegła z mieszkania tak jak stała. Zosia zawołała za nią:
- Zimno jest, weź kurtkę.
Późną jesienią 1942 roku „Stary”, kolega z konspiracji przyprowadził do mieszkania Zosi młodego mężczyznę. Przedstawił go jako swojego znajomego, krawca z Lubelszczyzny, który poszukuje pokoju do wynajęcia. Dziewczyna  lokatora nie poszukiwała, ale zrozumiała, że odmówić nie może. Mężczyzna wyglądał i poruszał się jak zawodowy oficer, a nie krawiec, który od wielogodzinnego siedzenia przy maszynie powinien być przygarbiony. Henryk, bo takie imię miał lokator, zajął najmniejszy pokój. Często wychodził, zdarzało się, że nie wracał na noc, czasem nie było go nawet kilka dni. W jego pokoju stała maszyna do szycia, porozrzucane były ścinki materiałów i nici. Zosia nigdy jednak nie słyszała, żeby szył. Jego obecność w mieszkaniu była prawie niezauważalna. Nie przeszkadzał ani jej, ani Eli. Każdego miesiąca płacił wcześniej ustalony czynsz, czasem przynosił coś do jedzenia, raz nawet była to najprawdziwsza kawa, jednak nigdy nie skorzystał z zaproszenia zjedzenia wspólnego posiłku z gospodyniami.
Zbliżały się czwarte okupacyjne Święta Bożego Narodzenia, dziewczęta spędzały je same. Zosia bardzo starała się, żeby choć trochę przypominały te przedwojenne, przygotowywane przez babcię. Ela cieszyła się jak dziecko, złość na siostrę, po awanturze o Mietka, dawno minęła. Przygotowując gołąbki z kapusty i ziemniaków żartowały, że w czasie okupacji zmieniły się kryteria genialności. Geniuszem jest prawie każda gospodyni domowa, która z kapusty, fasoli, ziemniaków, marchwi, brukwi, odrobiny mąki i jednego jajka potrafi przygotować prawdziwe przyjęcie. Zamilkły na dźwięk klucza w drzwiach. Wrócił ich lokator. Zajrzał do kuchni, powiedział „dzień dobry”, uśmiechnął się i już chciał wychodzić, zatrzymała go Ela.
– Jak pan spędza Wigilię?
Zdziwił się:
- Wigilię?  U siebie… to znaczy w pokoju…
- Nie wiem jak u pana, ale u nas w ten dzień każdy, nawet zupełnie obcy przybysz staje się domownikiem, siada do wspólnego stołu. Nikt nie może być sam. Zapraszamy pana na Wigilię – spojrzała na siostrę. Prawda?
- Ależ tak oczywiście. Zapraszamy.
- Skoro panie zapraszają, to odmówić nie mogę ani nie chcę. Z wielką radością przyjmuję zaproszenie.
Zosia zauważyła, że ma bardzo ładny uśmiech.
W Wigilię Henryk wrócił do domu wczesnym popołudniem. Przyniósł dwa duże śledzie, czekoladę i opakowanie cukru. Ela widząc te rarytasy zapiszczała z radości:
- To dopiero będą święta. Pomoże pan mi z choinką?
- Tylko zostawię kurtkę i zaraz stawiam się do pracy -  z ciekawością patrzył na trzy gałązki świerku, które miały być choinką.
Wieczór spędzili we wspaniałej atmosferze. Podzielili się opłatkiem, zjedli kolację, śpiewali kolędy i długo w noc rozmawiali. Zapomnieli na kilka godzin o wojnie, okupacji, strachu i tęsknocie za tymi, których losy były niewiadome.
Zosia nie mogła spać w nocy, przewracała się z boku na bok. Bolała ją głowa, a pomimo tego czuła się szczęśliwa. Rano wstała z podkrążonymi oczyma. Ela zapytała ją czy może źle się czuję. Zmieszana odpowiedziała, że zupełnie nie. Siostra popatrzyła na nią i głośno się zaśmiała.
Od Świąt Henryk powoli stawał się częścią rodziny. Wychodząc mówił kiedy wróci, często jadał z nimi posiłki, uszczelnił okna, naprawił drzwi od szafy… Kilka razy zaprosił Zosię na spacer. Opowiadał trochę o swojej rodzinie, trochę o Krakowie, z którego pochodził, ale nigdy o sobie.
- Nic nie wiem o tobie.  Co robiłeś przed wojną, czy naprawdę jesteś krawcem…? Przecież nie pytam o rzeczy, o których mówić nie możesz.
Chwilę szli w milczeniu, po czym zatrzymał się i patrząc jej prosto w oczy powiedział:
- Zosieńko, kiedyś opowiem ci wszystko, ale teraz proszę więcej nie pytaj.
Późną wiosną Henryk zaproponował Zosi spacer. Zgodziła się, chociaż było zimno i padał deszcz. Rozmowa nie kleiła się, miała wrażenie, że wcale jej nie słucha. Objął ją mocno, drżała trochę z zimna, trochę ze zdenerwowania. Wyczuwała, że ma jej do powiedzenia coś ważnego. Nie myliła się:
- Muszę wyjechać na kilka dni, może trochę dłużej. Proszę nie martw się o mnie. Gdybym nie wrócił… Chcę, żebyś wiedziała, ze jesteś dla mnie najważniejsza.
- Wrócisz! Prawda, że wrócisz? – Zosia nie była w stanie mówić, głos jej drżał.
– Ja, ja…
- Wiem! Ja też cię kocham!  - dokończył za nią.
Stali przytuleni do siebie na zupełnie pustej ulicy. Coraz mocniej padający deszcz był jedynym świadkiem ich wyznań, ich wielkiej miłości.
Wrócił po tygodniu. Szczuplejszy, zmęczony z zabandażowaną ręką.Ale wrócił i to było najważniejsze.
W październiku 1943 roku każde wyjście z domu mogło być ostatnim. Na ulicach odbywały się polowania na ludzi. Niespodziewanie zajeżdżały niemieckie samochody, wyskakiwali z nich żołnierze uzbrojeni po zęby, otaczali jakiś rejon i zgarniali wszystkich, którzy tam się znajdowali . Większość z nich ginęła potem rozstrzelana w ulicznych egzekucjach.
Zosia drżała o siostrę, która całe dnie krążyła po mieście, na szczęście zawsze wracała przed godziną policyjna. W połowie miesiąca łapanki odbyły się w kilku częściach miasta. Późnym popołudniem zadzwoniła Ela z informacją, że jest na Mokotowie i zostanie tam do jutra, woli nie kusić losu. Na noc nie wrócił również Henryk, nie miała od niego żadnej wiadomości. Dziwnie spokojna była przekonana, że wróci, albo odezwie się następnego dnia. Czekała. Rano zadzwoniła do piekarni, powiedziała kierownikowi, że jest chora i nie może przyjść do pracy.
Przed południem zadzwonił dzwonek u drzwi, pobiegła otworzyć przekonana, że to Henryk. To był łącznik z wiadomością, żeby natychmiast zgłosiła się na Marszałkowskiej, w lokalu gdzie kilka razy odbywały się szkolenia. Napisała na kartce: „Niedługo wracam”,założyła płaszcz i wybiegła na ulicę. Świeciło ostre, jesienne słońce, ale Zosi zrobiło się bardzo zimno, drżała. Miała złe przeczucia.
W mieszkaniu przywitał ją „Stary”.Miał bardzo napięte mięśnie twarzy, drgała mu powieka, nie potrafił ukryć zdenerwowania. Pomógł jej zdjąć płaszcz i poprowadził do krzesła:
- Proszę, usiądź.
Zosia posłusznie usiadła, chwilę w milczeniu patrzyli na siebie, jakby oboje chcieli odwlec moment rozpoczęcia rozmowy. Wreszcie „Stary” wyjął z szuflady małe pudełeczko i zieloną kopertę. Przysunął krzesło i usiadł naprzeciw Zosi.
– Ponad miesiąc temu dostałem to od Jana, czyli „Henryka”. Poprosił, żebym oddał ci to do rąk własnych gdyby coś mu się stało. Spełniam jego prośbę…
Podał Zosi, ale ona nie wyciągnęła ręki, spuściła głowę, jeszcze próbowała wyżebrać coś od złego losu:
- Dlaczego mi to dajesz? Skąd masz pewność, że… nie, nie! Henryk wróci. Zdarzało mu się wyjeżdżać...
- Zosiu tak mi przykro. Zatrzymali go wczoraj w czasie łapanki. Wieczorem wszystkich rozstrzelali. Nie ma żadnej wątpliwości, był wśród nich „Henryk”. Nie mieli pojęcia kim był. A był skoczkiem z Anglii, jednym z najlepszych. Niezwykle dzielny.
Bez słowa podniosła się, wyjęła z ręki „Starego” pudełeczko i list w zielonej kopercie,  wyszła bez pożegnania.  Piętro niżej, usiadła na schodach. Najpierw otworzyła pudełeczko, na czerwonym aksamicie leżał niewielki srebrny pierścionek. Z koperty wyjęła zapisaną kartkę: „ Najdroższa Zosieńko. Czytasz moje słowa, a to oznacza, że musiałem odejść. Nie śmierć jest straszna, ale Twój smutek i łzy. Pewnie już wiesz, że daleką pokonałem drogę, żeby Cię odnaleźć. Czasu nie mieliśmy zbyt wiele, ale to był najpiękniejszy czas. Tu na ziemi byłaś największym darem, który otrzymałem. Kocham Cię i nic tego nie zmieni. Jan – Henryk”. Przytuliła się do zimnej ściany, była jednym wielkim cierpieniem. Poderwała się słysząc kroki na schodach. Pudełeczko i list wrzuciła do torebki. Rękawiczką otarła oczy. Zanim dojdzie do domu musi się uspokoić.  Ela nie może widzieć jej cierpienia. Nie może dowiedzieć się , że Zosia tak mocno  pokochała, że spełniły się najtragiczniejsze proroctwa…
Dochodząc do domu zmieniła zdanie, Ela musi dowiedzieć  się, że ona pokochała , że teraz płacze z miłości.
Nie zdążyła otworzyć drzwi, zrobiła to Ela. Potem wprowadziła ją do mieszkania i wzięła w ramiona:
- Zosiu ja wszystko wiem. Wiedziałam już wczoraj, dlatego nie wróciłam do domu. Nie dałabym rady spojrzeć ci w oczy… Przepraszam, powinnam to zrobić. To był wspaniały człowiek i żołnierz. Miałam z nim zajęcia z łączności. Nie chciał, żebyś o tym wiedziała.To z troski o ciebie. Zosiu on na skrzydłach przyleciał do ciebie. To była miłość z nieba…

niedziela, 22 marca 2020

168. "Ślubna sukienka"






Przeżywamy bardzo trudny okres. Pewnie nie tylko mnie dopada smutek, przygnębienie, strach o najbliższych i o przyszłość.  Wiele osób włącza się w pomoc potrzebującym, bardzo często są to młodzi ludzie, to jest powód do optymizmu, w dużej mierze od nich zależy nasza przyszłość. Chciałabym w jakiś sposób włączyć się w to wspólne działanie, od dzisiaj każdego dnia będę wstawiała fragmenty moich książek. Może komuś umili to czas, pozwoli choćby na chwilę zapomnieć o przykrej codzienność. Dzisiaj opowiadanie z książki "W blasku twoich oczu". Dobrej lektury i ZDROWIA!



Ślubna sukienka
Marcelina jeszcze raz uścisnęła Maję, pomachała ręką na pożegnanie. Kiedy wnuczka zamknęła za sobą furtkę szybko wróciła do salonu. Podniosła brzeg obrusa i wyjęła zdjęcie, ukryte tam kilka minut temu. Był na nim chłopak w sportowym stroju, w ręku trzymał piłkę. Na odwrocie dedykacja: „Marcelce, najpiękniejszej z dziewczyn – Olek”.
- Zawsze miał rozwiane włosy i piękny, tajemniczy uśmiech – westchnęła. – Co za nonsens, mam 78 lat i dawno już za mną miłosne uniesienia. Dlaczego ukryłam to zdjęcie przed Majką? Dlaczego tak bardzo drżą mi ręce i czuję się tak jakbym zrobiła coś złego?
Zamknęła oczy, myślami wróciła do roku 1949…
Olka poznała kilka dni po swoich zaręczynach z Janem. Gdyby nie tych kilka dni, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Wcale nie znaczy, że lepiej, ale na pewno inaczej.
Jan poprosił ją o rękę, zgodziła się. Czy go kochała…? Miała 20 lat i nic nie wiedziała o miłości, bo niby skąd. Owszem naczytała się o niej, ale sama nigdy nie była zakochana, co najwyżej podkochiwała się w kolegach.
Jan miał 25 lat, był troskliwy, solidny, dobrze wychowany i jak mawiała jej mama „pachniał jeszcze dawną Polską”. Pochodził z majętnej rodziny szlacheckiej, jego dziadkowie byli właścicielami kilku wielkich majątków ziemskich i cukrowni. Ojciec był bardzo wykształconym człowiekiem, studiował na najlepszych uczelniach europejskich, przed wojną pracował w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Matka była absolwentką wydziału sztuki uniwersytetu w Lozannie. Jan uczył się w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Księcia Józefa Poniatowskiego.Po zdaniu matury miał wyjechać na studia do Paryża. Wszystkie plany pokrzyżowała wojna.
W czasie okupacji ojciec Jana był poszukiwany przez Niemców, musiał się ukrywać. Cała rodzina związana była z konspiracją. Po wojnie, to co nie uległo zniszczeniu zabrali im komuniści. Udało się zachować niewielki podwarszawski dom letniskowy, w którym zamieszkali. Ocalało też kilka wartościowych obrazów, srebrna zastawa i biżuteria matki, wszystko w czasie okupacji ukryte u krewnych na wsi, w stodole. Po wojnie żyli bardzo skromnie, ale nie biednie.
Matka Marceliny, żeby utrzymać siebie i córkę, studentkę medycyny, musiała bardzo ciężko pracować. Przed wojną powodziło im się całkiem dobrze, ojciec był urzędnikiem w magistracie, dziadkowie mieli piekarnię i cukiernię. Ojciec zginął w Powstaniu, w drugim tygodniu walk. Kamienica, w której mieszkali została doszczętnie zniszczona. Częściowo ocalała piekarnia, dziadek ją odbudował i uruchomił. Działała kilka miesięcy,  nowa władza uznała, że w czasach kiedy ludzie głodują jeden człowiek nie może mieć tyle chleba dla siebie. Urzędnicy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że zaopatruje w chleb mieszkańców całej okolicy.  Śmierć syna, a potem strata piekarni zupełnie załamała dziadka, zmarł na zawał serca. Babcia odeszła dwa miesiące po nim. Marcelina została tylko z matką, nie miały domu, ani środków do życia. Z pomocą przyszła daleka krewna. Jej męża skierowano do pracy w Szczecinie, zamieszkali tam w dużym, przydzielonym przez władzę domu. Kuzynka niechętnie wyjeżdżała, była przekonana, że do Warszawy wróci. Poprosiła matkę Marceliny, żeby zaopiekowała się ich niewielkim mieszkankiem i pomogła jej znaleźć pracę, polecając ją znajomemu restauratorowi. Matka początkowo pracowała w kuchni, a potem w biurze, zajmowała się zaopatrzeniem. Nauczyła się też szyć, a że zawsze miała duże zdolności manualne i dobry gust, potrafiła z  byle firanki uszyć piękną kreację, której nie powstydziłaby się żadna dama. Ze starych męskich płaszczy wyczarowywała modne damskie palta. Nigdy nie brakowało jej klientek, zachwycone polecały ją swoim znajomym.
Dla Marceliny, matka szyła zawsze skromne ubrania, bez najmniejszej fantazji, jej zdaniem strój dobrze ułożonej panienki  powinien być skromny, nigdy frywolny. Wszystko zmieniło się po zaręczynach z Janem, zaczęła szyć córce sukienki z francuskich  żurnali, a kiedy ta dziwiła się, matka wzruszała tylko ramionami:
- Teraz to już nie dla siebie się ubierasz. Mężczyzna, zwłaszcza taki jak Jan ma oko wrażliwe na piękno.
Kiedyś z paczek UNRY przyniosła kilka pięknych, jedwabnych szali i uszyła z nich sukienkę. Marcelina przymierzyła i zaniemówiła, czegoś tak pięknego jeszcze nie widziała. Starała się przekonać matkę, żeby ją sprzedała, ale ta nawet słuchać nie chciała:
- Co ty za brednie opowiadasz? Jan będzie zachwycony.
Od kiedy Marcelina zaręczyła się, matka jakby kompletnie oszalała. Ciągle powtarzała: Jan to, Jan tamto. Zachowywała się tak jakby to ona się zaręczyła.
W pamięci Marceliny niewiele zostało wspomnień z okresu narzeczeństwa. Jana poznała u koleżanki, najpierw zwróciła uwagę na jego kurtkę, najprawdziwszą, amerykańską, wojskową „emkę”. Większość chłopców chodziła w podobnych, ale ta była inna… a może wyjątkowo dobrze leżała na Janie? Niewiele pamięta też z tego co działo się od pierwszego spotkania do zaręczyn. Na pewno nie było wielkich uniesień czy romantycznych chwil. Raz pożyczył od kolegi motocykl i zabrał ją na wycieczkę. Zatrzymali się nad stawem, rosło tam mnóstwo fiołków, narwał dla niej i podał tak jak podaje się kromkę chleba. Fakt, że bez chleba trudniej żyć niż bez fiołków, ale…
Olek kiedyś kupił jej maleńki bukiecik stokrotek. Kropił deszcz, a on z tym bukiecikiem przed nią padł na kolana. Zasuszone leżały w szufladzie, dopóki kompletnie się nie rozpadły ze starości, czasem je dotykała. Leciutko i była nawet pewna, że czuje ich zapach.
Poznała go w szpitalu. Odbywała staż na chirurgii, przyszedł odwiedzić swojego przyjaciela. Ktoś  z personelu powiedział jej, że to piłkarze Polonii Warszawa. Tego ze złamaną ręką przywieźli kilka dni temu, ten drugi odwiedzał go każdego dnia. Ten odwiedzający zawsze kiedy ją widział uśmiechał się od ucha do ucha.Najpierw ją to peszyło, a potem zaczęło bawić. Nigdy nie odezwał się do niej ani jednym słowem. W dzień kiedy jego przyjaciel miał wyjść ze szpitala zjawił się w pokoju lekarzy, była akurat sama. Na jego widok wstała od biurka myśląc, że potrzebuje pomocy:
- Już idę, czy mogę w czymś pomóc?
Stanął w drzwiach zagradzając jej drogę wyjścia. Patrzył na nią jakoś tak, że aż zadrżała.
– Jaki on ładny –pomyślała.
- Zapraszam panią na lody… nie lubi pani lodów – nie czekał na odpowiedź – to na kawę, ciastko, spacer, karuzelę czy na co tylko ma pani ochotę. Mój przyjaciel dzisiaj wychodzi, aż chce mi się powiedzieć, że niestety wychodzi. Nie będę miał pretekstu, żeby panią odwiedzać. Co tam, przecież można bez pretekstu. To na co pani ma ochotę?
Marcelina patrzyła na niego z szeroko otwartymi oczami. Nie miała pojęcia o co mu chodzi, ale nie przeszkadzało jej to. 
– Czy pan zawsze tak dużo mówi? – spytała uśmiechając się.
- Zawsze jak na czymś mi zależy. To gdzie idziemy? – nie rezygnował.
- Nigdzie – chciała, żeby jej głos był stanowczy, ale nie udało się. Powinna mu powiedzieć, żeby dał jej spokój, bo jest zaręczona. 
- Pani Marcelinko, jestem sportowcem, my nigdy się nie poddajemy. Naszym celem jest zwycięstwo – ukłonił się i wyszedł.
Następnego dnia czekał na nią pod szpitalem i znowu zaproponował spacer. Rozsądek  mówił,  że nie powinna nawet z nim rozmawiać, ale serce tak mocno biło, że zagłuszyło głos rozsądku. Tłumaczyła się sama przed sobą, że to ten jeden jedyny raz. Spacer i wspólnie wypita kawa nie jest niczym złym. Powie mu, że jest zaręczona i bardzo szczęśliwa… Nie powiedziała. Spacerowali, rozmawiali, wypili kawę, zjedli pyszny sernik i umówili się na następny dzień. Widywali się prawie każdego dnia, kilka razy chcąc być z nią spóźnił się na trening. Kiedyś miał więcej czasu, chciał odprowadzić ją do domu. Wzbraniała się, przecież mogła zobaczyć ich matka. Wymyśliła jakąś historię, chyba mało wiarygodną, bo zaśmiał się i powiedział:
- Dobrze, innym razem odprowadzę cię, a dzisiaj muszę dostać coś w zamian – objął ją mocno i pocałował w usta.
Marcelina poczuła jak świat zaczyna wirować.
– Czy tak smakuje miłość?
Matka zauważyła, że coś dziwnego dzieje się z córką. Przy kolacji zapytała:
– Chora jesteś? Może przemęczona? Twoja bladość mnie niepokoi…
- Nic mamo, ostatnio mam więcej pracy i nauki – starała się nie patrzeć matce w oczy
- Wiem, przecież wracasz do domu tak późno.
Nie spała prawie całą noc, płakała. Wiedziała, że postępuje nieuczciwie zarówno w stosunku do Jana jak i do Olka. Co powinna zrobić? Z nikim nie może o tym porozmawiać. Kocha Olka, ale mama jej tego nigdy nie wybaczy…
Zdecydowała się porozmawiać z mamą, powiedzieć jej prawdę. Kocha Olka i z nim chce spędzić resztę życia, Janowi odda pierścionek. Matka  przerwała jej w pół słowa, nie chciała słuchać tego co Marcelina ma do powiedzenia:
- Dziewczyno ty rozum straciłaś! Co ty wyprawiasz, Jan za tobą szaleje nieba by ci przychylił, a ty tak nikczemnie go potraktowałaś. Ja nawet nie chcę myśleć co by się stało gdyby on o tym się dowiedział… Moja wina, na zbyt wiele ci pozwalałam, dmuchałam i chuchałam i za to taka niewdzięczność. Dość! Mówię dość tych flirtów, nawet nie próbuj mnie przekonywać, że to miłość – matka zaśmiała się okrutnie. – Miłość sobie wymyśliła… Więcej się z nim nie spotkasz! Rozumiesz! Pomyśl o swoim ojcu!
Marcelina nie przekonywała, nie tłumaczyła się. Wiedziała, że gdyby żył tato stanąłby po jej stronie, zrozumiałby. Mama nic nie rozumiała i nigdy nie zrozumie…
Wbrew matce jeszcze raz spotkała się z Olkiem, nie mogła tak bez słowa zniknąć z jego życia. Czekał na nią pod szpitalem. Tak jak zawsze stał z rozłożonymi ramionami, tylko tym razem Marcelina nie biegła do niego.  Nie przywitała się, kiedy chciał wziąć ją za rękę, odsunęła się:
- Olek proszę, żebyś więcej tutaj nie przychodził. Więcej się nie zobaczymy. Jestem zaręczona. Przepraszam, powinnam ci powiedzieć o tym, nie miałam prawa spotykać się z tobą.
- Zaraz, zaraz, chwilę – pierwszy raz widziała go zdenerwowanego, a może zasmuconego – to znaczy, że bawiłaś się moim uczuciem. Co chciałaś osiągnąć…?
- Olek zrozum ja cię kocham, ale poznaliśmy się za późno – płakała – Nie mogę złamać danego słowa.
- To kochasz mnie i narzeczonego? -  domagał się wyjaśnień.
- Ja nie wiem – chwilę zawahała się. – Ciebie kocham, to wiem na pewno.
- Marcelina krzywdzisz wiele osób wychodząc za mąż za człowieka, którego nie kochasz – ręką uniósł jej brodę i zmusił, żeby spojrzała mu w oczy. – Bo go nie kochasz? Prawda?
- Proszę nie męcz mnie, ja i bez tego straszliwie cierpię – wyrwała się i zaczęła biec przed siebie.
Olek stał w miejscu, tylko krzyknął za nią:
- Kooocham cię!
Każdego dnia wychodząc ze szpitala na próżno rozglądała się czy gdzieś na nią nie czeka. Wmawiała sobie, że tak to musiało się skończyć, zwyczajny flirt, nic więcej… Czasem tylko wyjmowała jego jedyne zdjęcie, które jej podarował i delikatnie dotykała je ustami.
W dniu ślubu  posłaniec przyniósł ogromny bukiet czerwonych róż.Nie było przy nich żadnego bileciku, ale Marcelina wiedziała kto je przysłał. Długo trzymała je w rękach, jakby raz na zawsze chciała pożegnać się z ofiarodawcą. Matka czujnie ją obserwowała, ale na temat róż nie powiedziała słowa, ani w dniu ślubu, ani nigdy potem.
Życie rządzi się swoimi prawami, nie bawi się w sentymenty, a czas goi rany nawet te najcięższe.Blizny jednak pozostają na zawsze.
Marcelinie życie oszczędziło dużych tragedii. Razem z Janem stworzyli spokojny i szczęśliwy dom, wychowali trójkę dzieci, doczekali się pięciorga wnucząt. Jan zawsze był i ciągle jest solidnym filarem ich rodziny. Przestała się zastanawiać czy ich małżeństwo było wynikiem miłości czy rozsądku. Dzisiaj bez niego nie wyobraża sobie życia. Nigdy nie powiedziała mu, że była o krok od zerwania zaręczyn. Nie powiedziała o tym nikomu, matka była jedyną osobą znającą jej tajemnicę, ale zabrała ją ze sobą do grobu.
Ich najstarsza wnuczka Majka za tydzień wychodzi za mąż. Jest tak bardzo zakochana i wierzy, że zawsze tak będzie. Jakiś czas temu zadzwoniła do Marceliny z bardzo dziwną prośbą:
- Babciu ja muszę iść do ślubu w twojej sukni. Ona jest piękna i przynosi szczęście. Tyle lat jesteście z dziadkiem razem i ciągle tak bardzo się kochacie.
Nie pomogły tłumaczenia, że suknia w szczęściu nie przeszkodzi, ale i nie pomoże, a ta ma ponad pół wieku, czas zrobił swoje, pożółkła, fason niemodny…
Majka uparła się, że musi być koniecznie ta, żadna inna. Kasia, jej matka, a synowa Marceliny zdecydowała, że w końcu to wielki dzień panny młodej i skoro tak chce, to tak będzie. Sukienka przeszła gruntowną renowację, po której wyglądała jak nowa. Dziadkowie byli pierwszymi osobami, które zobaczyły w niej Majkę. Wyglądała  zachwycająco. Jan ledwie powstrzymał łzy, objął Marcelinę i powiedział:
- Majeczko, jaka ty jesteś podobna do babci. Wiesz, w dniu naszego ślubu patrząc na nią dziękowałem Bogu za swoje szczęście.
 -  Bardzo chciałabym wyglądać tak jak babcia – westchnęła Majka. – Babciu jutro wpadnę do ciebie, musimy obejrzeć wasze zdjęcia.
Następnego dnia Marcelina wyciągnęła albumy ze zdjęciami. W jednym z nich były te z ich ślubu. Na stół wypadło kilka luźno włożonych, na wierzchu leżało zdjęcie Olka.  Majka rozemocjonowana oglądaniem starych fotografii nie zwróciła uwagi na to, że babcia jedną z nich wsunęła pod obrus.
Po wyjściu wnuczki długo wspominała, momentami wydawało jej się, że ma dwadzieścia lat. Serce biło jej tak mocno. Zastanawiała się czy kochała dwóch mężczyzn, czy może tylko Jana, a Olek to było marzenie…? Dzisiaj nie była sobie w stanie na to odpowiedzieć. Cokolwiek to było nie zniknęło.Posiwiało, pokrył to kurz, ale ciągle jest w stanie wywołać drganie serca.
Marcelina wierzchem dłoni otarła łzy, uchyliła szufladę biurka i na jej dnie, pod mnóstwem szpargałów ukryła zdjęcie Olka.