Teodozja uratowana przez panie Gutowskie
Pomagali czy prześladowali?
Ukrywali czy donosili? Zbieram materiały do książki na temat stosunków polsko –
żydowskich w latach 1939 – 45. Nie będę
oceniała, podsumowywała. Oddam głos ludziom, których temat dotyczy. To bardzo
niewielki fragment, szkic.
Urszula Kurkowska chodziła do
gimnazjum Królowej Jadwigi. Dyrektorka szkoły była bardzo surową i nielubianą
osobą. Kiedy rozpoczęła się okupacja jej stosunek do wszystkich uczniów, bardzo
się zmienił. W szkole były dziewczęta pochodzenia żydowskiego, z jej inicjatywy
wszystkie zostały otoczone opieką i większość udało się ocalić przed
zamknięciem w getcie. Pomoc otrzymał również nauczyciel matematyki pan
Davidson. Po wojnie Urszula Kurkowska Katarzyńska dowiedziała, że większość
koleżanek, które dostały pomoc od polskich rodzin, ocalało.
Siostra Urszulanka Jadwiga Wysocka wspominając okres
okupacji, opowiedziała o swojej ciotce . Była to pani w podeszłym wieku, bardzo
słaba, w złym stanie zdrowia. Rodzice Jadwigi Wysockiej starali się pomagać jej
we wszystkim. Mieszkała w sąsiedniej kamienicy, więc nie było żadnego problemu,
żeby codziennie ją doglądać, zanosić jedzenie. Zmarła dzień po Wielkanocy 1942
roku. Jej siostrzenica, matka Jadwigi przed pogrzebem robiła porządki w domu
ciotki. W spiżarni znalazła garnki z bigosem, wędliny, mięsa, ciasta. Zupełnie
nie rozumiała skąd się to wszystko wzięło i kto to przygotował i dla kogo. Wyjaśniło się w dniu pogrzebu. Kiedy wynoszono
trumnę z domu, zjawiły się żydowskie dzieci i straszliwie płakały. Pytane co
tutaj robią i dlaczego tak straszliwie lamentują, wyksztusiły z siebie, że umarła
ich jedyna żywicielka. Kazano im przyjść następnego dnia. Dostały wszystko co
było przygotowane. Rodzina nie miała ani przez chwilę wątpliwości, że jedzenie
musi trafić do tych, dla których było przygotowane. Nigdy nie dowiedzieli się
kto pomagał ciotce w przygotowaniu takiej ilości jedzenia. Siostra Jadwiga była
dzieckiem, ale doskonale pamięta, że za pomoc Żydom, nawet za nieprzekazanie
informacji, ze ktoś inny pomaga, Niemcy karali śmiercią. Mimo tego ludzie wspierali potrzebujących,
nawet ci, którzy bardzo się bali, starali się ukradkiem podać choćby kawałek
chleba. Przedwojenne animozje i konflikty przestały mieć znaczenie, chociaż
zdarzały się przypadki donoszenia, zarówno na Żydów jak i Polaków. Zawsze
zdarzają się tacy, którzy niegodni są nazywać się ludźmi.
Sławomir Pocztarski zanim złożył przyrzeczenie harcerskie musiał przejść okres próbny. Dowieść swojej odwagi i bezinteresowności, że jest godny zaufania. Nie dostał konkretnych zadań, sam musiał wykazać się pomysłowością. Jeszcze nie miał skończonych 13 lat, chciał najbardziej sobie udowodnić, że jestem odważny. Wiedział jak straszliwy głód panuje w getcie. Na targowisku przy Potockiej zbierał odpady z warzyw, czasem prosił o resztki warzyw. Najwięcej było liści z kapusty. Wszystko pakował do worków. Wsiadał do tramwaju, który jechał z Żoliborza do Centrum i przejeżdżał przez getto. Za każdym razem kiedy dojeżdżał do bramy getta widział napis: „ Kto udzieli Żydom pomocy będzie rozstrzelany”. W najbardziej bezpiecznym miejscu, gdzie było najmniej niemieckich patroli, otwierał drzwi od strony torów i z pomostu tramwaju, wyrzucał worek. Konduktor jeżdżący na tej trasie, zaobserwował jego działania. Zaczął mu pomagać. Dawał znak kiedy może wyrzucić. Powiedział mu, że w razie niemieckiej kontroli, zaświadczy, że go zna. Wie, że chłopak hoduje króliki i to dla nich te resztki warzyw. To co widział w getcie nie da się zapomnieć i nawet po latach trudno mu o tym opowiadać. Na worki czekały najczęściej dzieci. Były straszliwie, wręcz niewyobrażalnie wychudzone. Wszędzie leżało mnóstwo trupów. Ludzie wisieli na latarniach.
Janina Gutowska
Rożecka w 1988 roku została uhonorowana tytułem Sprawiedliwy wśród Narodów.
W czasie okupacji pracowała w Ośrodku Zdrowia. Skierowano ją i kilku chłopców do przeprowadzania dezynfekcji w getcie, gdzie zaczął panować tyfus. Dawało jej to wyjątkowo mocne papiery. Niemcy tak bardzo bali się tyfusu, że jak tylko orientowali się co robią młodzi ludzie, omijali ich wielkim kołem, bez sprawdzania dokumentów. Dzięki temu pod ubraniem i w workach ze środkami dezynfekującymi mogli przenosić do getta jedzenie. Rodziny dzieliły się swoimi skromnymi zasobami, bo tam ludzie potrzebowali bardziej. To co widziała w getcie było wielkim szokiem, nie sposób o tym zapomnieć. Zagęszczenie było nieprawdopodobne, nienaturalny ruch, biegający ludzie, sprzedający dosłownie wszystko, żebrzący. Na ulicach leżały dzieci, umierające i już nieżywe. Po dwóch miesiącach getto zostało zamknięte, przestali ich wpuszczać i możliwość jakiejkolwiek pomocy skończyła się.
Janeczka wychodząc ostatni raz z getta nie wiedziała, że to nie koniec pomocy Żydom, niesionej przez nią i jej rodzinę.
W drugim roku okupacji znajoma z Łodzi przyprowadziła do domu Gutowskich, Teodozję Guzy. Jej mąż był w oflagu, a ona musiała się ukrywać. Mieszkały wtedy same kobiety ( matka i dwie córki) oraz ukrywający się cichociemny. Bez wahania zgodziły się, chociaż już wtedy wiedziały, że lokatorka jest Żydówką, wyszła z getta. Była nieprawdopodobnie zastraszona - bała się własnego cienia, nie wychodziła nawet na balkon, ani do ogrodu.
Nie minęło wiele czasu, kiedy poproszono kobiety, żeby przez tydzień ukryły żydowską rodzinę. Rodziców i siedmioletniego syna. Ukrywanie tylu Żydów było niebezpieczne. Po sąsiedzku mieścił się szpital niemiecki. Jednak po naradzie wszystkich, zdecydowano, że rodzina może zostać. Chłopiec miał bardzo charakterystyczne rysy. W uzgodnionym terminie zabrano rodziców, po chłopca miał się ktoś zgłosić. Transport się nie udał, zostali zatrzymani przez Niemców. Mieszkańcy domu przy Felińskiego nie mieli wątpliwości - chłopak zostaje u nich. Miał siedem lat, był niebywale inteligentny, płynnie czytał. Nauczony nie opowiadać o sobie, na każde pytanie, nawet o imię, odpowiadał, że nie wie albo nie pamięta. Był bardzo grzeczny, posłuszny, jedyna jego psota przez lat mieszkania z nami to obcięcie kotu wąsów. Interesował się lotnictwem, zadawał mnóstwo pytań na ten temat. Kiedyś powiedział, że jak dorośnie, to zostanie lotnikiem. Janeczce zrobiło się smutno, zastanawiała się, czy przeżyje. Przeżył i w Izraelu został lotnikiem. Ale zanim do tego doszło była walka o jego przetrwanie. Janeczka pojechała pod Warszawę do znajomego księdza, który wystawił metrykę chrztu na nazwisko Piotr Chrzanowski. Od tej pory został Piotrkiem. Miał swój pokoik na piętrze, wychodził tylko wieczorem do ogrodu. Na wypadek niespodziewanego przyjścia Niemców miał przygotowaną skrytkę na strychu.
Janeczka i jej siostra poszły do Powstania, matka została na Felińskiego, pilnowała, żeby Piotrkowi i Todzi nic się nie stało. Strach był szczególnie o chłopca, nie było możliwości ukryć jego pochodzenia. Po kapitulacji z wrzaskiem wpadli Niemcy i dali dziesięć minut na zabranie się z domu. Pani Gutowska nie myślała co zabrać na drogę, ale jak uchronić Piotrka. Zabandażowała mu całą głowę, widoczny był kawałek oka. Bandaż zbrudziła czerwoną pomadką . Wzięła dziecko za rękę i ruszyła z ludnością cywilną. Wiedziała, że ryzyko jest wielkie, zarówno dla niego jak i dla niej. Jeżeli Niemcy zorientują się, że to Żyd, zginą oboje. Szli z grupą kobiet z dziećmi, Todzia zawsze w zasięgu oczu. Trafili do Pruszkowa, do obozu. Wiele jeszcze musieli przejść zanim skończyła się wojna i wrócili do Warszawy. Dotarła również Janeczka. Wtedy pierwszy raz chłopiec powiedział jak się nazywa – Henryk Teicher. Zgłoszono go do Gminy Żydowskiej i po dwóch tygodniach zgłosiła się rodzina, siostra matki. Piotrek ( na zawsze został Piotrkiem) nie chciał jechać z odnalezioną rodziną. Pokochał nową rodzinę, a ona jego. Jednak nie mieli żadnego prawa do niego. Wyjechał do Izraela, ale na zawsze pozostali rodziną. Janeczka Rożecka powiedziała mi – my nie ratowaliśmy Żydów, ale ludzi!
W czasie okupacji pracowała w Ośrodku Zdrowia. Skierowano ją i kilku chłopców do przeprowadzania dezynfekcji w getcie, gdzie zaczął panować tyfus. Dawało jej to wyjątkowo mocne papiery. Niemcy tak bardzo bali się tyfusu, że jak tylko orientowali się co robią młodzi ludzie, omijali ich wielkim kołem, bez sprawdzania dokumentów. Dzięki temu pod ubraniem i w workach ze środkami dezynfekującymi mogli przenosić do getta jedzenie. Rodziny dzieliły się swoimi skromnymi zasobami, bo tam ludzie potrzebowali bardziej. To co widziała w getcie było wielkim szokiem, nie sposób o tym zapomnieć. Zagęszczenie było nieprawdopodobne, nienaturalny ruch, biegający ludzie, sprzedający dosłownie wszystko, żebrzący. Na ulicach leżały dzieci, umierające i już nieżywe. Po dwóch miesiącach getto zostało zamknięte, przestali ich wpuszczać i możliwość jakiejkolwiek pomocy skończyła się.
Janeczka wychodząc ostatni raz z getta nie wiedziała, że to nie koniec pomocy Żydom, niesionej przez nią i jej rodzinę.
W drugim roku okupacji znajoma z Łodzi przyprowadziła do domu Gutowskich, Teodozję Guzy. Jej mąż był w oflagu, a ona musiała się ukrywać. Mieszkały wtedy same kobiety ( matka i dwie córki) oraz ukrywający się cichociemny. Bez wahania zgodziły się, chociaż już wtedy wiedziały, że lokatorka jest Żydówką, wyszła z getta. Była nieprawdopodobnie zastraszona - bała się własnego cienia, nie wychodziła nawet na balkon, ani do ogrodu.
Nie minęło wiele czasu, kiedy poproszono kobiety, żeby przez tydzień ukryły żydowską rodzinę. Rodziców i siedmioletniego syna. Ukrywanie tylu Żydów było niebezpieczne. Po sąsiedzku mieścił się szpital niemiecki. Jednak po naradzie wszystkich, zdecydowano, że rodzina może zostać. Chłopiec miał bardzo charakterystyczne rysy. W uzgodnionym terminie zabrano rodziców, po chłopca miał się ktoś zgłosić. Transport się nie udał, zostali zatrzymani przez Niemców. Mieszkańcy domu przy Felińskiego nie mieli wątpliwości - chłopak zostaje u nich. Miał siedem lat, był niebywale inteligentny, płynnie czytał. Nauczony nie opowiadać o sobie, na każde pytanie, nawet o imię, odpowiadał, że nie wie albo nie pamięta. Był bardzo grzeczny, posłuszny, jedyna jego psota przez lat mieszkania z nami to obcięcie kotu wąsów. Interesował się lotnictwem, zadawał mnóstwo pytań na ten temat. Kiedyś powiedział, że jak dorośnie, to zostanie lotnikiem. Janeczce zrobiło się smutno, zastanawiała się, czy przeżyje. Przeżył i w Izraelu został lotnikiem. Ale zanim do tego doszło była walka o jego przetrwanie. Janeczka pojechała pod Warszawę do znajomego księdza, który wystawił metrykę chrztu na nazwisko Piotr Chrzanowski. Od tej pory został Piotrkiem. Miał swój pokoik na piętrze, wychodził tylko wieczorem do ogrodu. Na wypadek niespodziewanego przyjścia Niemców miał przygotowaną skrytkę na strychu.
Janeczka i jej siostra poszły do Powstania, matka została na Felińskiego, pilnowała, żeby Piotrkowi i Todzi nic się nie stało. Strach był szczególnie o chłopca, nie było możliwości ukryć jego pochodzenia. Po kapitulacji z wrzaskiem wpadli Niemcy i dali dziesięć minut na zabranie się z domu. Pani Gutowska nie myślała co zabrać na drogę, ale jak uchronić Piotrka. Zabandażowała mu całą głowę, widoczny był kawałek oka. Bandaż zbrudziła czerwoną pomadką . Wzięła dziecko za rękę i ruszyła z ludnością cywilną. Wiedziała, że ryzyko jest wielkie, zarówno dla niego jak i dla niej. Jeżeli Niemcy zorientują się, że to Żyd, zginą oboje. Szli z grupą kobiet z dziećmi, Todzia zawsze w zasięgu oczu. Trafili do Pruszkowa, do obozu. Wiele jeszcze musieli przejść zanim skończyła się wojna i wrócili do Warszawy. Dotarła również Janeczka. Wtedy pierwszy raz chłopiec powiedział jak się nazywa – Henryk Teicher. Zgłoszono go do Gminy Żydowskiej i po dwóch tygodniach zgłosiła się rodzina, siostra matki. Piotrek ( na zawsze został Piotrkiem) nie chciał jechać z odnalezioną rodziną. Pokochał nową rodzinę, a ona jego. Jednak nie mieli żadnego prawa do niego. Wyjechał do Izraela, ale na zawsze pozostali rodziną. Janeczka Rożecka powiedziała mi – my nie ratowaliśmy Żydów, ale ludzi!
Andrzej
Gładkowski mieszkał przy Bonifraterskiej, jego dom graniczył z gettem. Ojciec kazał mu rzucać za mur chleb i
cukierki. Wiedział, że musi bardzo uważać, jeżeli zobaczą Niemcy, albo ktoś
doniesie, zginą wszyscy mieszkańcy domu. Wiele osób pomagało. Niektórym
sąsiadom nie podobało się to, bardzo się bali, ale nikt nigdy nie doniósł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz