Legitymacja strażacka Edmunda Baranowskiego
Okupacyjna i powstańcza historia polsko – holenderskich zakładów „Philips”
jest niezwykle piękna, a tak mało znana. Mnie opowiedzieli ją ówcześni
pracownicy – Wisława Skłodowska i Edmund Baranowski.
Zakłady działały od 1922 roku. Doskonale się rozwijały. Powstało kilka ich salonów
wystawienniczo – handlowych, gdzie można było kupić, również na raty,
nowoczesne radioodbiorniki i patefony.
Pracownicy, w większości kobiety, mieli zapewnione pełne świadczenia socjalne,
bezpłatną opiekę zdrowotną, stołówkę. Produkcja była całkowicie zmechanizowana.
W 1939 roku, kiedy do Warszawy wkroczyli Niemcy, przejęli spółkę. Było to
pogwałcenie przepisów prawa międzynarodowego, ponieważ zakład był
eksterytorialny. Zarządcą został major lotnictwa. Jak na czasy wojenne okazał
się człowiekiem przyzwoitym.
Edmund Baranowski rozpoczął pracę w zakładach Philipsa pod koniec kwietnia 1940
roku. Bez większych formalności, po krótkiej rozmowie, został skierowany do
działu produkującego termosy. Zarówno jego kierownicy jak i cała załoga
przyjęła go bardzo serdecznie. W maju 1940 roku po upadku Holandii, zakłady
podporządkowano niemieckiej gospodarce. Zaczęto przede wszystkim produkować stacje
nadawczo-odbiorcze dla łodzi podwodnych. Edmund Branowski zaczął wtedy pracę
przy montażu oporników i innych drobnych elementów. Raz w miesiącu jego majster
dostarczał mu mały słoik z „pastą lutowniczą” i nakazywał trzymać ją głęboko w
szufladzie pod taśmą produkcyjną. Sam wyznaczał dni kiedy pasta miała być
używana. Dopiero po latach dowiedział się, że brał udział w ważnej operacji
sabotażowej. Owa „pasta lutownicza”, to był specjalny preparat chemiczny
przygotowany w zakładach, używany do lutowania małych elementów w aparaturze
radiowej. Na skutek wilgoci i zasolenia na pełnym morzu dochodziło do reakcji chemicznych
i przestawały działać urządzenia radiowe. Wiele niemieckich łodzi podwodnych
nigdy nie wróciło do swoich baz.
W zakładzie również odbywała się produkcja aparatury nadawczo-odbiorczej dla
Podziemnego Państwa Polskiego. Pomimo, że Niemcy wielokrotnie przeprowadzali
kontrole, nigdy na nic nie trafili.
Edmund Baranowski od 1941 roku był członkiem zakładowej straży pożarnej.
Związanych było z tym wiele korzyści. Najważniejsza była nocna przepustka,
pozwalająca poruszać się po mieście w czasie godziny policyjnej, dla
działalności konspiracyjnej było to bezcenne. Bardzo często w trakcie zaplanowanych
ćwiczeń strażackich odbywały się wojskowe szkolenia AK.
Najbardziej zapamiętane przez Edmunda Baranowskiego zadanie, które wykonywał z
drużyną strażacką z „Philipsa” związane jest z walkami w getcie, w kwietniu
1943 roku. W Wielkanoc zakładowa straż
pożarna została wysłana do gaszenia magazynów na terenie getta. Załoga
doskonale się przygotowała. Wzięli kilkanaście bochenków chleba, konserwy,
wielki termos zupy i wszystko to ukryli w samochodzie. Mieli nadzieję, że może
uda się to zostawić głodującym Żydom. Z szuflady samochodu wyjęli część węży i
hydrantów. W ten sposób powstała skrytka, w której mogła ukryć się jednaj osoba.
To co zobaczył w getcie prześladuje go przez całe życie. Widział jak Niemcy
wyganiali z piwnic mężczyzn i na miejscu ich rozstrzeliwali. Kobiety i dzieci gnali na Umschlagplaz i stamtąd wywozili do
Majdanka. Nie mieli możliwości, żeby jedzenie przekazać w konkretne ręce. Zostawili
je w kilku miejscach przy drodze, którą szły kobiety i dzieci. W szufladzie
wozu strażackiego udało się wywieźć 16-letniego chłopca. Miał bardzo semickie
rysy i ogniście czerwone włosy. Wygląd tak rzucał się w oczy, że trudno było uwierzyć
w jego ocalenie. Załoga „Philipsa” jednak go ocaliła. Jeden ze strażaków dał mu
swoje nazwisko, drugi imię i od tej pory nazywał się Andrzej Górski. Został
zatrudniony na wydziale termosów. Zawsze chodził w stroju ochronnym – długim ceratowym
fartuchu i kapturze zasłaniającym włosy i część twarzy. Spał w remizie strażackiej. W zakładzie gdzie pracowało ponad 2 tys.
osób, wszyscy wiedzieli, że chłopak jest Żydem. Nikt nie doniósł o tym Niemcom.
Mieszkał i pracował w „Philipsie" do samego Powstania.
Przez wszystkie lata okupacji, pomimo prężnie działającej konspiracji, ani razu
nie zdarzył się żaden donos. Nikogo na terenie zakładu nie zatrzymano.
Holenderskie kierownictwo nie tylko przymykało
oczy na te działalność, ale wręcz wspierało. Po wybuchu Powstania nie wpuścili
na teren „Philipsa” oddziału SS. Na skutek pertraktacji, Niemcy zgodzili się,
żeby część załogi i niektóre maszyny zostały wywiezione do Austrii.
Kompania „Philips” brała udział w Powstaniu Warszawskim. W czasie II wojny
światowej była to jedyna walcząca jednostka , nosząca nazwę zakładu pracy i
składająca się wyłącznie z jego pracowników.
A gdzie konkretnie byla siedziba zakładów Philipsa. Wiem, że na Woli i żadnych innych szczegółów
OdpowiedzUsuńBudynki przemysłowe znajdowały się między ulicami Grzybowską, Karolkową, Hrubieszowską i Przyokopową. Adres - ulica Karolkowa. Pozdrawiam
UsuńMałgosiu, dzięki za info😊
Usuń