Pisałam o Miłościach, które powiedziały sobie „tak”.
O takich, które rozdzieliła śmierć albo zły los. Dzisiaj o Miłości dopiero
rodzącej się , której nie było dane rozkwitnąć. Była fascynacją, przyjaźnią,
zauroczeniem. Niosła chęć pomocy, ratowania i poświęcenia samej siebie.
1 sierpnia „Anna” Wisława Samulska dostała informację od łączniczki, że o 13.00 ma zgłosić się w szpitalu Karola i Marii na Woli. Personel szpitala pierwszą odprawę miał na kilka godzin przed rozpoczęciem walk. Spotkali się wszyscy w przylegającym do szpitala ogrodzie. Było tak pięknie, śpiewały ptaki. Byli w dobrych nastrojach. Nie znali jeszcze godziny wybuchu Powstania, ale czekali na ten moment. Pierwszych rannych dostarczono zaraz po 17.00, potem przybywało ich coraz więcej. Przywieziono również Andrzeja Orłowa z VII Pułku Ułanów Lubelskich „Jeleń”. Ranny w kręgosłup w pierwszej godzinie walk, w czasie obrony fabryki Kamlera. Był sparaliżowany, w ciele pozostał odłamek. Konieczna była operacja, ale warunki szpitala polowego nie pozwalały na to. „Anna” zaopiekowała się Andrzejem, wcześniej nigdy się nie spotkali, nie znali się.
W nocy z 5 na 6 sierpnia zaczął się palić znajdujący naprzeciwko szpital św. Łazarza. Nie było żadnej możliwości, żeby im pomóc. Wczesnym świtem, w niedzielę 6 sierpnia, do szpitala Karola i Marii weszli Niemcy i kolaborujące z nimi oddziały rosyjsko –ukraińskie. Nakazano natychmiastową ewakuację szpitala. Zagrozili, że każdy kto zostanie będzie rozstrzelany. Ponad dwudziestu rannych było w bardzo ciężkim stanie, nie można było ich przenosić. Trzeba było ich zostawić. „Anna” ani przez chwilę nie miała wątpliwości. Zdecydowała, że zostaje z nimi. Nie chciała opuszczać Andrzeja, którym opiekowała się od początku. Kiedy na salę weszli Niemcy siedziała obok niego, wcześniej ukryła opaskę. Zdziwieni oprawcy zapytali co tutaj robi, zamiast niej odpowiedział Andrzej: „To moja siostra. Opiekuje się mną. Jestem pianistą, rannym od bomby”. Była jedyną zdrową osobą, Niemcy kazali jej sprzątać. Kiedy znikała na chwilę z oczu swojego podopiecznego, natychmiast ją wołał. Bardzo się o nią bał, a ona bała się o niego. Wieczorem zaczął palić się dach. Siedziała z rannymi wpatrując się w zegar wiszący nad stolikiem pielęgniarek. Była bezsilna, nic nie mogła zrobić. Przygotowywała się na śmierć w płomieniach. Nie miała wątpliwości, że to koniec dla wszystkich. Sama nie wiedziała co ją skłoniło, żeby walczyć do końca. Chociaż słaba i wątła, ale z pomocą jednego z rannych - który zdecydował iść z „Anną” - i zupełnie przypadkowych ludzi, udało się włożyć Andrzeja na dziecięcy wózek operacyjny. Był tak krótki, że zwisały mu nogi. Pokonali schody, trawnik, żywopłot. Z zupełnie niewiadomych powodów kilka razy pomogli im Niemcy. Jeden z nich patrząc jak drobniutka dziewczyna pcha wózek z jednym rannym, a drugi o niego się opiera zawołał za nimi: „Niech wam Bóg błogosławi”. Szli przez płonącą Wolę. Po gruzach, resztkach barykad, między płomieniami. Nakryła Andrzeja swoim fartuchem, żeby nie parzyły go płomienie. Woli już nie było, wszystko płonęło. Szli na oślep. Kilka razy strzelali do nich, ale kule szczęśliwie omijały ich. Ostatkiem sił dotarli do miejsca gdzie widać było flagę Czerwonego Krzyża. Okazało się, że dotarli do ewakuowanego szpitala Karola i Marii, jej szpitala. Koleżanki zaopiekowały się rannymi. Personel zdecydował natychmiast pójść na ratunek pozostałym rannym. „Anna” chciała iść z nimi, ale nie pozwolono jej, ze zmęczenia traciła przytomność. Kiedy dotarli na miejsce, nikt już nie żył. Wszyscy spłonęli.
„Anna” nie odstępowała Andrzeja, był coraz słabszy. Krótko przed śmiercią zdecydował przyjąć chrzest, wcześniej był wyznania prawosławnego. Chciał, żeby to ona była jego matką chrzestną. Ostanie dni jego życia, bardzo dużo rozmawiali. Marzył, żeby leżeć na trawie i oddychać czystym powietrzem… Zmarł 26 sierpnia. Zawinęła go w prześcieradło, przyczepiła butelkę z wszystkimi danymi i pogrzebała go przed szpitalem.
Po zakończeniu wojny odnalazła jego rodzinę i z ich pomocą, po ekshumacji, wynajętą furmanką przewiozła jego ciało na cmentarz na Powązkach.
1 sierpnia „Anna” Wisława Samulska dostała informację od łączniczki, że o 13.00 ma zgłosić się w szpitalu Karola i Marii na Woli. Personel szpitala pierwszą odprawę miał na kilka godzin przed rozpoczęciem walk. Spotkali się wszyscy w przylegającym do szpitala ogrodzie. Było tak pięknie, śpiewały ptaki. Byli w dobrych nastrojach. Nie znali jeszcze godziny wybuchu Powstania, ale czekali na ten moment. Pierwszych rannych dostarczono zaraz po 17.00, potem przybywało ich coraz więcej. Przywieziono również Andrzeja Orłowa z VII Pułku Ułanów Lubelskich „Jeleń”. Ranny w kręgosłup w pierwszej godzinie walk, w czasie obrony fabryki Kamlera. Był sparaliżowany, w ciele pozostał odłamek. Konieczna była operacja, ale warunki szpitala polowego nie pozwalały na to. „Anna” zaopiekowała się Andrzejem, wcześniej nigdy się nie spotkali, nie znali się.
W nocy z 5 na 6 sierpnia zaczął się palić znajdujący naprzeciwko szpital św. Łazarza. Nie było żadnej możliwości, żeby im pomóc. Wczesnym świtem, w niedzielę 6 sierpnia, do szpitala Karola i Marii weszli Niemcy i kolaborujące z nimi oddziały rosyjsko –ukraińskie. Nakazano natychmiastową ewakuację szpitala. Zagrozili, że każdy kto zostanie będzie rozstrzelany. Ponad dwudziestu rannych było w bardzo ciężkim stanie, nie można było ich przenosić. Trzeba było ich zostawić. „Anna” ani przez chwilę nie miała wątpliwości. Zdecydowała, że zostaje z nimi. Nie chciała opuszczać Andrzeja, którym opiekowała się od początku. Kiedy na salę weszli Niemcy siedziała obok niego, wcześniej ukryła opaskę. Zdziwieni oprawcy zapytali co tutaj robi, zamiast niej odpowiedział Andrzej: „To moja siostra. Opiekuje się mną. Jestem pianistą, rannym od bomby”. Była jedyną zdrową osobą, Niemcy kazali jej sprzątać. Kiedy znikała na chwilę z oczu swojego podopiecznego, natychmiast ją wołał. Bardzo się o nią bał, a ona bała się o niego. Wieczorem zaczął palić się dach. Siedziała z rannymi wpatrując się w zegar wiszący nad stolikiem pielęgniarek. Była bezsilna, nic nie mogła zrobić. Przygotowywała się na śmierć w płomieniach. Nie miała wątpliwości, że to koniec dla wszystkich. Sama nie wiedziała co ją skłoniło, żeby walczyć do końca. Chociaż słaba i wątła, ale z pomocą jednego z rannych - który zdecydował iść z „Anną” - i zupełnie przypadkowych ludzi, udało się włożyć Andrzeja na dziecięcy wózek operacyjny. Był tak krótki, że zwisały mu nogi. Pokonali schody, trawnik, żywopłot. Z zupełnie niewiadomych powodów kilka razy pomogli im Niemcy. Jeden z nich patrząc jak drobniutka dziewczyna pcha wózek z jednym rannym, a drugi o niego się opiera zawołał za nimi: „Niech wam Bóg błogosławi”. Szli przez płonącą Wolę. Po gruzach, resztkach barykad, między płomieniami. Nakryła Andrzeja swoim fartuchem, żeby nie parzyły go płomienie. Woli już nie było, wszystko płonęło. Szli na oślep. Kilka razy strzelali do nich, ale kule szczęśliwie omijały ich. Ostatkiem sił dotarli do miejsca gdzie widać było flagę Czerwonego Krzyża. Okazało się, że dotarli do ewakuowanego szpitala Karola i Marii, jej szpitala. Koleżanki zaopiekowały się rannymi. Personel zdecydował natychmiast pójść na ratunek pozostałym rannym. „Anna” chciała iść z nimi, ale nie pozwolono jej, ze zmęczenia traciła przytomność. Kiedy dotarli na miejsce, nikt już nie żył. Wszyscy spłonęli.
„Anna” nie odstępowała Andrzeja, był coraz słabszy. Krótko przed śmiercią zdecydował przyjąć chrzest, wcześniej był wyznania prawosławnego. Chciał, żeby to ona była jego matką chrzestną. Ostanie dni jego życia, bardzo dużo rozmawiali. Marzył, żeby leżeć na trawie i oddychać czystym powietrzem… Zmarł 26 sierpnia. Zawinęła go w prześcieradło, przyczepiła butelkę z wszystkimi danymi i pogrzebała go przed szpitalem.
Po zakończeniu wojny odnalazła jego rodzinę i z ich pomocą, po ekshumacji, wynajętą furmanką przewiozła jego ciało na cmentarz na Powązkach.
Losy Wisławy Samulskiej Skłodowskiej „Anny” wkrótce
w książce „Pod okupacją i w Powstaniu. Wspomnienia konspiracyjne”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz