środa, 13 kwietnia 2016

16. Matczyna siła



Najpierw odpowiem na pytanie, które zadano mi w mailu – skąd biorę opowiadane historie. Wszystko o czym piszę usłyszałam od osób, które to przeżyły albo były świadkami. Każdy bohater moich opowiadań jest mi znany i wiele razy z nimi rozmawiałam.  Dużo obszerniej opisuję ich okupacyjno – powstańcze życie w moich książkach.

KOBIETY zwykło się uważać za dużo słabsze od mężczyzn, mniej odporne na stres i trudne sytuacje.Opowiem kilka historii kobiet, które do wybuchu wojny żyły spokojnie, najczęściej dostatnio. U boku był zawsze silny mężczyzna – ojciec, brat, mąż.  We wrześniu 1939 roku, wiele z nich musiało zacząć radzić sobie, chronić słabszych członków rodziny. Często były zapleczem walczącej armii – prowadziły kuchnie polowe, punkty sanitarne, pracowały w szpitalach, opiekowały się sierotami. W czasie okupacji prowadziły domy, wychowywały dzieci, działały w konspiracji i bywały jedynymi żywicielami.  W Powstaniu walczyły, ratowały, gotowały, grzebały zabitych. Tracąc własne dzieci, zastępowały matki innym… Bezimienne, poranione fizycznie i psychicznie nie przestawały być dzielne, odważne, piękne, niosące bezinteresowną miłość. Opisanymi historiami udowodnię, że napisane wyżej słowa, to nie patos, ale życie!
Aleksandra Stańska przed wojną nie pracowała zawodowo. Zajmowała się domem i wychowaniem trzech córek – Basi, Janki i Stachny. Mieszkali na Marymoncie. Razem z mężem stworzyli dom pełen miłości i ciepła.
We wrześniu 1939 roku mąż został powołany do wojska. Pod koniec września przyszła wiadomość, że zginął, na szczęście okazała się nieprawdziwa. W czasie okupacji żyli jak wiele warszawskich rodzin – każdy dzień był walką o przetrwanie. Brakowało wielu rzeczy, ale nigdy miłości.
Po wybuchu Powstania nie opuścili domu. Dzieci nie wiedziały czy ojciec był związany z konspiracją, wiele wskazywało, że był zaangażowany.
20 sierpnia Niemcy ogłosili, że ludność cywilna z Marymontu będzie ewakuowana. Wszyscy mieli się zebrać w wyznaczonym miejscu i być wywiezieni do Pruszkowa. Ze znajomych rodzin, tylko jedna zdecydowała się na wyjście.
25 sierpnia późnym wieczorem Niemcy podpalili dom, w którym mieszkali Stańscy.  Wszyscy mieszkańcy uciekli  i schronili  kilka ulic dalej, w domu z ogrodem.
Warunki były bardzo ciężkie, ale starali się jakoś funkcjonować. 14 września Aleksandra umyła dziewczynkom włosy, nie zaplotła, żeby zupełnie wyschły.  Około 11.00 Niemcy zaatakowali. W ogrodzie był przygotowany „schron”, głęboki rów nakryty plandekami i gałęziami. Wszyscy się tam ukryli, ale natychmiast ich namierzono.  Z jednej strony rowu stanął Niemiec z karabinem maszynowym, z drugiej z miotaczem ognia skierowanym do środka kryjówki. Aleksandra bez sekundy wahania własnym ciałem zasłoniła dzieci. Płonęła żywcem. Miała popalone dłonie i nogi od kolan do kostek, dziewczynki miały zupełnie spalone włosy. Oprawcy nie spodziewali się, że ktoś będzie próbował uciekać, dlatego dzieciom, które pierwsze to zrobiły, udało się.  Następna pobiegła Basia Stańska. Najpierw Aleksandra zobaczyła jak jej córka upadła, a potem usłyszała jej błagalny krzyk: - Mamo, moja noga. Po chwili dziewczynka dostała w głowę. Zginęła skulona, na siedząco. Pozostali próbujący ucieczki ginęli.  Płomień z miotacza poleciał na Niemca, w „schronie” zrobiło się cicho. Przerażeni, zrozpaczeni ludzie przestali krzyczeć. Niemcy odeszli. Większość ocalałych osób wykorzystało ciszę i wyszli z kryjówki. Rodzina Stańskich została, to ich ocaliło. Próbowali się ratować dopiero nocą.  W ogrodzie leżały ciała sąsiadów. Niemcy zabili wszystkich. Stefan Stański zaprowadził żonę i córki do swojego znajomego. W jego domu były dwie piwnice. Wcześniej zdobył olej lniany,  zalał nim i zabandażował  nogi żony. Sześć osób zeszło do piwnicy. Stański pożegnał się z rodziną i wyszedł, żeby dokładnie zamaskować wejście. Ukrywali się tam do 19 listopada. Było prawie zupełnie ciemno, bez możliwości poruszania. Jedli suchary i mąkę wymieszaną z wodą. Aleksandra bardzo cierpiała, nogi ropiały i bolały. Przez ponad dwa miesiące nie zdejmowała bandaży. Kiedy wreszcie wyszli, resztkami sił dotarła z dziewczynkami na miejsce śmierci najstarszej córki.  Chciała ją pogrzebać. W listopadzie 1944 roku były już duże mrozy. Z daleka zobaczyła ciało Basi, ciągle w takiej samej pozycji jak zginęła, było zamrożone. Nie można było ruszyć. Przez jakiś czas koczowały w Warszawie, potem wywiezione do Grodziska. Matka trafiła do szpitala, dziewczynki były w schronisku. Już17 stycznia 1945 roku wróciła do Warszawy, żeby pogrzebać ciało córki. Wtedy też znalazła zabitego przez Niemców męża. Uratował sześć osób, ale sam zginął.  Pomimo ogromnej tragedii musiała żyć, sama wychować córki i na nie zapracować. Z pomocą przyszedł wtedy wysoki funkcjonariusz UB, dawny przyjaciel męża. Był jednym z uwolnionych więźniów  podczas  Akcji pod Arsenałem. Rodzina Stańskich  bardzo długo go ukrywała. Pomagając wdowie chciał odwdzięczyć się. Zatrudnił ją w Biurze Przepustek UB. Pracowała krótko. Ktoś „życzliwy” zobaczył ją na procesji w Boże Ciało. Nawet nie mogła wyjąć rzeczy ze swojego biurka. Dostała wilczy bilet, w Warszawie  nie było dla niej pracy. Ciężar utrzymania okaleczonej rodziny spadł na 14 letnią córkę Janinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz