poniedziałek, 1 sierpnia 2016

87. Powstańczy kalendarz. 1 sierpnia 1944 rok.

 Janina Gutowska Rożecka ps. Dora
 Maria Czapska Pajzderska ps. Marysia
Janina Janowska Mańkowska


Zniszczona będzie Warszawa, stolica i serce tego 16-17 milionowego narodu, który od siedmiuset lat blokuje wschód, a od bitwy pod Grunwaldem stale zagradza nam drogę.
                                                                                                      Heinrich Himmler

O godz. 17.00 wybuchło Powstanie Warszawskie. Do pierwszych walk doszło już około 14.00 na Żoliborzy, a około 16.00 na Woli i w Śródmieściu.
W pierwszych godzinach Powstańcy zdobyli hotel „Victoria” przy ulicy Jasnej i budynek „Prudentialu” Towarzystwa Ubezpieczeniowego. Na tym najwyższy warszawskim budynku zawisła biało-czerwona flaga.
Niestety nie udało się zdobyć wielu ważnych obiektów. Straty po stronie polskiej to ponad 2 tys. zabitych osób.
 Janina Gutowska Rożecka
Stawiłam się 1 sierpnia na odprawie. Poinformowano nas, że o godzinie 17:00 wybuchnie Powstanie. Punkt koncentracji „Baszty” będzie na Mokotowie i tam mamy się zameldować. Musiałam jeszcze wrócić do domu na Żoliborz, przebrać się i zabrać torbę ze środkami opatrunkowymi. Mieliśmy być tak ubrani, żeby było trochę po wojskowemu, ale nie rzucało się w oczy. Dojechałam do Konwiktorskiej, na wiadukcie Niemcy zatrzymali tramwaj. Wszystkim kazali wysiąść z rękoma w górze. Kobiety i dzieci mogły iść dalej, mężczyzn nie przepuszczano. Okazało się, że na Żoliborzu doszło do strzelaniny, co wyostrzyło czujność Niemców. Nasi chłopcy wynosili broń z magazynu przy Suzina, doszli do Słowackiego i tam próbował ich zatrzymać niemiecki patrol.
Pieszo dotarłam do domu, przebrałam się, wzięłam torbę, ale wyjść już nie mogłam - wszędzie byli Niemcy. Ewakuowali szpital mieszczący się w „Poniatówce”. Walili do naszych drzwi wrzeszcząc, że jeżeli ktoś się ruszy, zabiją wszystkich.

Maria Czapska Pajzderska.
 1 sierpnia rano 1944 roku, wiedziałam już o mobilizacji. Nastąpił wreszcie ten bardzo oczekiwany dzień. Walka! Dzień zapłaty za pięć lat okrucieństw i upodlenia. Każda minuta oczekiwania wydawała się wiecznością. Sprawdzałam czy wszystkie potrzebne rzeczy są już w chlebaku. Pakowałam biały fartuch tak, żeby paczka, w której będę go niosła, nie budziła żadnych podejrzeń. Wszyscy szykujący się tego ranka do Powstania czynili  podobne przygotowania. Niemcy nie powinni zorientować się, że ci młodzi ludzie, niosący paczki i bardzo się spieszący, to żołnierze Podziemnego Państwa Polskiego. Zdążają do punktów mobilizacyjnych. Taki mają rozkaz! Tak chcą! 
Od rana z niecierpliwością  zerkałam na ulicę, czekałam na łącznika. W głowie kotłowały się najróżniejsze myśli. Czy Warszawiacy już wiedzą? Na ulicy był prawie normalny ruch. Wreszcie o godz. 13:00 zjawił się łącznik „Niesiołowski” z rozkazem stawienia się o godz. 15:00 w fabryce tekstyliów, róg Marszałkowskiej i Sienkiewicza, pierwsze piętro. Tam mieliśmy otrzymać dalsze rozkazy. Ręce, w których był już cały potrzebny ekwipunek, drżały z podniecenia. Najtrudniejszy moment – pożegnanie z mamą. Słowa pociechy i zapewnienia. O czym można było zapewniać?  Teraz już prawie nic nie zależało od nas. Obie  z siostrą przed samym wyjściem  jeszcze raz popatrzyłyśmy na wszystko co zostawiałyśmy. Może to ostatni raz. Pożegnanie było ciężkie i smutne, ale kiedy po 14:00 wybiegłyśmy na ulicę, czułyśmy już tylko radość  i ogromne podniecenie. Ostatni odcinek do pokonania do punku mobilizacyjnego to ostatni etap konspiracji. Później  wolna, walcząca Polska.
Już nie dało się ukryć, że coś się szykuje. Wszędzie młodzi ludzie. Tajemnicze uśmiechy, płonące oczy, pod pachą powstańczy ekwipunek, to na razie zamiast opaski, informacja mówiąca Warszawiakom, kim są.  Idąc na miejsce zbiórki, nie byłam już Marysią Czapska, ale sanitariuszką Marysią. Co wtedy myślałam? Co czułam? Chyba to co wszyscy młodzi ludzie zdążający do swoich oddziałów. Wreszcie wolna Polska. Chwilowo maleńka – czteropiętrowy dom, cały front budynku nasz. Siedzieliśmy w małym pokoiku: ja, Danusia, Basia Roszkowska i Bożena Kalinowska. Zjadałyśmy resztę pysznych pierniczków, które podarowali nam koledzy. Chłopcy przebrali się w mundury, szczęśliwcy posiadający broń wzięli ze sobą. Przez gwar ulicy dochodziły do nas strzały i wybuchy granatów. Byliśmy zaniepokojeni. Przecież jeszcze nie wybiła godzina. Przyszedł dowódca porucznik „Harnaś”, był podenerwowany i poważny. Wcześniejszy wybuch Powstania, mógł pokrzyżować wszystkie plany. Polecił mi – patrolowej patrolu sanitarnego – rozdanie opatrunków osobistych. Kiedy patrzyłam na tych, dobrze znanych chłopców, uświadamiam sobie, że ich życie, nie należy już do nich. Oddali je Ojczyźnie. Te uśmiechnięte, miłe oczy, mogą się w każdej chwili, zamknąć na zawsze. Słowa dowódcy: „ jesteśmy rodziną”, były w tej chwili jedyną prawdą. Patrzyłam na chłopców ustawionych w dwuszeregu i myślałam: „oby Bóg ich strzegł”.
 Słyszałam coraz więcej strzałów, później już była regularna strzelanina. Zaczęło się! Pierwsi ranni wśród cywilów. Trzeba było dotrzeć na ulicę Moniuszki. Dołem się nie dało, był zbyt silny ostrzał. Kilkunastoletni chłopiec, który poinformował nas o rannych, był również przewodnikiem. Prowadził nas dachami budynków. Stromo, ślisko, piwnice, skoki z budynku na budynek. Trzeba było biec boso, bo buty ślizgały się po dachu. Wreszcie dotarłyśmy na miejsce, była to restauracja „Adria”. Ludzie nie wiedzieli co się dzieje, przerażeni, myśleli, że to przypadkowa strzelanina. Białe fartuchy sanitariuszek i opaski, wszystko wyjaśniły. Poszkodowany, miał niegroźną ranę. Wystarczył opatrunek i informacja jak postępować, jeżeli będzie możliwość, trzeba dostarczyć rannego do szpitala, żeby obejrzał ranę lekarz. Obie z Basią czujemy się bardzo ważne i pomocne. Około 19:00 wróciłyśmy do oddziału, tutaj już czekało więcej pracy – kilku lekko rannych. Minęły pierwsze dwie godziny Powstania. Opatrzeni pierwsi ranni, miałyśmy najpotrzebniejsze środki opatrunkowe, lekarstwa i tyle wiary, że damy radę. Wytrzymamy!
Janina Mańkowska
1 sierpnia 1944 roku, to był ciepły, letni wtorek. Nawet dziesięcioletnie dziecko (tyle miałam wówczas lat) nie mogło nie zauważyć, że coś się szykuje. Na ulicach było więcej niż zwykle, młodych ludzi w sportowych ubraniach, z przewieszonymi przez ramię torbami, czasem z paczkami pod pachą. Wyczuwało się ogólne podniecenie i zamieszanie.
Mieszkaliśmy na obrzeżach miasta, mieliśmy tylko kawałek drogi do gospodarstw ogrodników, dlatego łatwiej można było u nas kupić warzywa, niż w śródmiejskich dzielnicach. W takim celu przyjechała tego dnia do nas znajoma mamy ze Starego Miasta.  Irenka o powrocie zachowywała się normalnie, a przecież miała już dokładną informację dotyczącą zbiórki. Około 14.00 spakowała brezentową torbę, pożegnała  się i wyszła na zajęcia wakacyjnego kursu maszynopisania. Nikt z domowników nie podejrzewał, że tym razem nie powiedziała prawdy i udała się w zupełnie inne miejsce – na zbiórkę swojego oddziału.
Mama odprowadziła znajomą na przystanek tramwajowy. W domu zostaliśmy sami, tylko ja  i Jurek. Na ulicach panowało coraz większe zamieszanie. Gdzieś w oddali słyszeliśmy strzały. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy powrotu mamy. Kiedy wreszcie znalazła się w domu, była rozdygotana, zdenerwowana i ledwie mówiła. Tym razem nie ukrywała przed nami prawdy, opowiedziała o zdarzeniu, którego była świadkiem. Znajoma wsiadła do tramwaju, dochodziła 15.30. Obok mamy przejechał samochód, który kawałek dalej został zatrzymany przez Niemców. Wyskoczyło z niego dwóch uzbrojonych mężczyzn i wywiązała się strzelanina. Auto odjechało, a uczestnicy potyczki zniknęli  między pobliskimi zabudowaniami. Ludzie idący ulicą – a było ich wielu – padli na chodnik twarzami w dół. Wśród nich była nasza mama. Leżąc obserwowała przebieg wydarzeń. Widziała jak Niemcy zatrzymali przypadkowych ośmiu mężczyzn. Przed lufami karabinów doprowadzili ich pod parkan przy ulicy Sowińskiego 28 i tam rozstrzelali. Mamie udało się przeczołgać do sąsiedniego budynku, gdzie mieszkali dobrzy znajomi naszej rodziny. Razem z nimi z okna obserwowała sytuację na ulicy. Kiedy Niemcy odeszli z miejsca egzekucji, mama zdecydował wrócić do domu. Musiała przejść obok miejsca gdzie kilka chwil wcześniej stracono przechodniów. Na dachu budynku, w którym mama przed momentem znalazła schronienie, Niemcy ustawili karabin maszynowy i ostrzeliwali okolicę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz