Batalion "Wigry" walczył w sierpniu 1944 roku na Starówce. Zdjęcie z 1977 roku, "Wigierczycy" przed katedrą św. Jana Chrzciciela.
(…) I wiedz, że w sercu twoim bije
uparte serce tego miasta.
Choćby zawiodła wszelka pomoc,
choć przyjdą dni głodu i moru;
ostatniej stawki nie przegramy
- stawki naszego honoru!
Stanisław Marczak - Oborski ps. Dziennikarz
20 sierpnia 1944 rok, niedziela
Sytuacja na Starówce z każdą godziną jest cięższa. Powstańcy walczą po kilka dni bez chwili snu. Zaczyna brakować żywności.
Rozpoczęło się ostateczne natarcie na budynek Dyrekcji Telefonów tzw. PAST-y przy ulicy Zielnej. Była to kolejna, tym razem udana próba opanowania budynku, który pozostał w rękach Powstańców do kapitulacji.
Barbara Matys Wysiadecka ps. Bomba
W plecaku, podobnie jak reszta naszego oddziału, miałam plastik, lont i spłonki. Nieśliśmy też deski, na których miał być ustawiony ładunek. W patrolu minerskim byłam ja, Wanda Maciejowska „Iza” i Irena Grabowska „Hanka”. Naszym dowódcą był kapitan Jerzy Skupieński „Jotes”. Szła z nami grupa szturmowa z „Koszty”. Dowodził nimi Stefan Mich „Kmita”. Na Zielną doszliśmy po 23.00.
Ładunek założyliśmy w mieszkaniu na trzecim piętrze. Ściana przylegająca do PAST-y znajdowała się w dziecinnym pokoju. Wszędzie były porozrzucane zabawki. Mieszkanie zajmowała starsza pani. Dowódca poinformował ją o tym, co za chwilę się stanie. Wiadomość przyjęła bardzo spokojnie. Razem z innymi mieszkańcami budynku zeszła do piwnicy.
Wybuch miny był ogromny. Prawie natychmiast z powstałej ciemnej czeluści, poleciały na nas kule. Byliśmy w potrzasku, z jednej strony strzelali do nas Niemcy, z drugiej coraz większy ogień, powstały po wybuchu.
„Włodek”, który był w niemieckim zdobycznym mundurze, poderwał się i rzucił przed siebie granat. Na chwilę zrobiło się cicho.
Nasz patrol minerski po odpaleniu ładunku miał natychmiast się wycofać. Stało się to trudne. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie iść. Dokoła labirynty pomieszczeń, za nami coraz większy ogień i niemiłosiernie duszący dym. Chcąc wydostać się musieliśmy wysadzić jeszcze jedną ścianę. Na szczęście miałam w plecaku resztki plastiku. Chciałam odpalić, ale „Jotes” nie pozwolił. Sam poszedł. Wybuch odrzucił go i uszkodził mu ramię. Zaopiekował się nim „Kmita”. Droga wyjścia prowadziła dwa piętra w dół. Skakaliśmy po kolei. Na dole byli nasi chłopcy. Kiedy zobaczyli skaczących ludzi, chcieli strzelać, przekonani, że to Niemcy. Mnie w locie rozplótł się warkocz i powstał blond spadochron. Po fryzurze poznali, że to kobieta. Usłyszeli też nasze krzyki: „Nie strzelać”.
Moja rola się skończyła. Zostałam wycofana na Boduena, gdzie mieliśmy kwatery. Wyglądałam strasznie – zupełnie potargane włosy z powbijanymi kawałkami drewienek. Brudna i osmolona.
Barbara Piotrowska Gancarczyk ps. Pająk
Po 24 godzinach służby na barykadach, poszłyśmy na „odpoczynek” na Długą. Nie położyłyśmy się, trzeba było zmienić na dyżurze pielęgniarki ze szpitala. Pracowały bez najmniejszego wytchnienia i odpoczynku. Zostałam z Basią Wasielewską przydzielona do dużej sali na parterze, w której było kilkudziesięciu rannych. Leżeli gęsto na łóżkach i między łóżkami. Na kocach, materacach, noszach. Brak światła powodował, że poruszanie się w takiej ciasnocie było bardzo trudne. Większość z pacjentów, to bardzo ciężko ranni, z wysoką temperaturą, majaczący, spragnieni picia. Dostałyśmy dla nich niepełną szklankę czarnej kawy. Dzieliłyśmy najbardziej spragnionych, po małej łyżeczce. Na zmianę z Basią, wychodziłyśmy na korytarz, żeby usiąść na krzesełku i chwilkę odpocząć. Bardzo niespokojna była ta noc. Umierający niemłody mężczyzna z przestrzelonym gardłem, przytomny, ale straszliwie cierpiący, dusił się cały czas. Była przy nim żona, bezustannie podnosiła go, odwracała, rannemu wydawało się, że zmiana pozycji ciała, zmniejszy jego cierpienie. Kobieta umęczona już nie do zniesienia, wpadła w histerię, krzyczała na męża, miała żal do umierającego, musiałyśmy ją uspokajać. Młody chłopak z amputowaną nogą krzyczał i jęczał, nie pozwalając innym rannym spać. A czasu na sen nie było wiele. Niemcy zaprzestawali bombardowań i ostrzeliwania na krótko. Rozpoczynali między piątą a szóstą rano i wtedy zaczynało się piekło.
Po 24 godzinach służby na barykadach, poszłyśmy na „odpoczynek” na Długą. Nie położyłyśmy się, trzeba było zmienić na dyżurze pielęgniarki ze szpitala. Pracowały bez najmniejszego wytchnienia i odpoczynku. Zostałam z Basią Wasielewską przydzielona do dużej sali na parterze, w której było kilkudziesięciu rannych. Leżeli gęsto na łóżkach i między łóżkami. Na kocach, materacach, noszach. Brak światła powodował, że poruszanie się w takiej ciasnocie było bardzo trudne. Większość z pacjentów, to bardzo ciężko ranni, z wysoką temperaturą, majaczący, spragnieni picia. Dostałyśmy dla nich niepełną szklankę czarnej kawy. Dzieliłyśmy najbardziej spragnionych, po małej łyżeczce. Na zmianę z Basią, wychodziłyśmy na korytarz, żeby usiąść na krzesełku i chwilkę odpocząć. Bardzo niespokojna była ta noc. Umierający niemłody mężczyzna z przestrzelonym gardłem, przytomny, ale straszliwie cierpiący, dusił się cały czas. Była przy nim żona, bezustannie podnosiła go, odwracała, rannemu wydawało się, że zmiana pozycji ciała, zmniejszy jego cierpienie. Kobieta umęczona już nie do zniesienia, wpadła w histerię, krzyczała na męża, miała żal do umierającego, musiałyśmy ją uspokajać. Młody chłopak z amputowaną nogą krzyczał i jęczał, nie pozwalając innym rannym spać. A czasu na sen nie było wiele. Niemcy zaprzestawali bombardowań i ostrzeliwania na krótko. Rozpoczynali między piątą a szóstą rano i wtedy zaczynało się piekło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz