Historię niezwykłego
powstańczego kapelana, jezuity Tomasza Rostworowskiego opowiedziała mi Barbara
Gancarczyk. Uzupełniali ją inni Powstańcy, którzy mieli z nim do czynienia,
albo choćby spotkali go w czasie okupacji czy Powstania. Przeczytałam również
wspomnienia spisane przez księdza. Był kapelanem ,nauczycielem, harcerzem.
Człowiekiem wszechstronnie wykształconym. Ukończył Konserwatorium Muzyczne, studiował
historię i filozofię. Bardzo zajmował go los ubogich i osieroconych dzieci. W
czasie okupacji zorganizował stołówkę i świetlicę dla dzieci. W pierwszych
dniach Powstania był wszędzie tam gdzie mógł się przydać. Razem z ludnością
cywilną gasił pożary, nosił wodę, odwiedzał w szpitalach rannych… 9 sierpnia 1944
roku został kapelanem Komendy Głównej AK, Batalionu „Wigry”
i „Gustaw” stacjonowali wtedy na Starówce, gdzie było jeszcze dość spokojnie. Ojciec
Tomasz nie miał wątpliwości, że to „cisza przed burzą”. Chciał, żeby jego
żołnierze zapamiętali ten pierwszy wspólny wieczór. Kwatery mieli w szkole. Zaprosił
wszystkich do sali gimnastycznej na wieczór powitalny, na swój koncert. Zebrało
się sporo osób, ale sala nie była pełna, niektórzy woleli wolny czas
wykorzystać na odpoczynek.Usiadł przy pianinie, zaczął grać i śpiewać „Hymn Polski Podziemnej”.
Zrobiło się zupełnie cicho. Kiedy skończył, w pomieszczeniu było już bardzo
gęsto, przyszli ci, którzy wcześniej zamierzali spać. Potem były pieśni
żołnierskie, harcerskie, patriotyczne. Muzyka i śpiew. Ojciec Tomasz
porwał wszystkich i zdobył ich serca już tego pierwszego wieczoru.
Dziewczęta i chłopcy szczęśliwi, wzruszeni, nie wiedzieli jakie piekło przed
nimi. Piekło przez, które przeszedł z nimi ich kapelan i przyjaciel. Dawał im
wsparcie, wytchnienie i ciągłą siłę do walki. Po koncercie czekali na zrzuty,
cały czas był z nimi ksiądz Rostworowski. Wprowadził taką atmosferę, że wszyscy
zapomnieli, że to wojna. Kilka dni później, ojciec Tomasz odebrał z rąk samego
„Bora” Komorowskiego biało–czerwoną opaskę i beret.
Każdy następny dzień na Starówce był gorszy i cięższy od poprzedniego.
13 sierpnia, po wybuchu transportera ksiądz Rostworowski stał wśród ludzkich szczątek i udzielał ogólnego rozgrzeszenia. Od tej pory już we wszystkie pozostałe dni walk na Starówce żegnał zabitych.
Powstańcze Msze św. odprawiane przez ojca Tomasza, były nie tylko wielkim przeżyciem duchowym, ale niosły ogromny ładunek emocjonalny. Młodzi żołnierze tracący ducha wychodzili z nich silniejsi. We wspomnieniach wracają do dwóch Mszy - z 19 sierpnia, kiedy jeszcze była nadzieja i z 26 sierpnia, kiedy nadziei, było już bardzo niewiele. Pierwsza odprawiana była na Długiej 7, na parterze, w korytarzu. Było dużo osób. Słychać było uderzające pociski „szafy”, ale ksiądz Rostworowski nie przerywał. Przed podniesieniem, dwa piętra wyżej trafił pocisk. Na kilka minut nabożeństwo zostało przerwane, żeby posprzątać gruz z ołtarza i zapalić świece. Spokój ojca Tomasza udzielił się wszystkim. Nikt nie panikował, nie uciekał. Spokojnie posprzątano. Pociski ciągle spadały, przy następnych wybuchach mogli mieć mniej szczęścia, dlatego ksiądz udzielił wszystkim rozgrzeszenia i dalej odprawiał.
Tydzień później Msza św. na Długiej, była odprawiana w szpitalnych piwnicach. W większości uczestnikami byli ranni, leżący dookoła, nieliczni żołnierze, nie będący na polu walki i personel szpitalny. Modlitwy odmawiane, śpiewane pieśni, były pełne smutku, bólu, cierpienia. Kazanie księdza, jak zawsze było krzepiące, pogodne, ale miało przygotować żołnierzy na podjęcie krzyża, w miejsce miecza. Nie było już w nich tej siły z pierwszych dni sierpnia. Doskonale rozumieli, że może to być ich ostatnia Msza.
Kiedy trzeba było opuścić Starówkę i kanałami przejść do Śródmieścia zostawiając rannych, Ojciec Tomasz kategorycznie odmówił. Nie mógł opuścić tych, którzy go potrzebowali najbardziej. Tych, którym 9 sierpnia dał słowo, że dopóki życia mu starczy nie zostawi ich.
Kiedy do szpitala na Długą 7 weszli Niemcy, pertraktował z nimi, przekonywał, że szpital jest cywilny. Usiłował ratować rannych, którzy pozostali w piwnicach bez opieki i w każdej chwili mogli w okrutny sposób zginąć z rąk niemieckich oprawców. Nie zostało nic z jego opanowanie i spokoju, z tej charakterystycznej jego radości i pogody. Słowa dotrzymał! Był z żołnierzami swoich batalionów od pierwszego wieczoru, kiedy wesoło śpiewał z nimi pieśni żołnierskie i harcerskie. Przez wszystkie dni walk był tam gdzie najbardziej go potrzebowano. Odważny i ofiarny żołnierz, wynosił spod kul rannych. Gołymi rękami odrzucał gruz z zasypanych ludzi. W wojskowej panterce gasił pożary. Zawsze troskliwy i oddany. Jego powstańcze modlitwy, zagłuszane wybuchami bomb i rozrywających pociskami dodawały siły. Ciepłym i spokojnym głosem rozmawiał z rannymi, niosąc im ukojenie i pociechę. Kiedy odchodzili trzymał ich za rękę, wyciszał ból tych co zostawali.
Do ostatnich chwil przed egzekucjami próbował z Niemcami pertraktować. Nie zważał na to, że jeżeli nie zastosuje się do ich poleceń, zostanie zastrzelony. Kiedy esesmani weszli do piwnic i usłyszał strzały, na nic nie zważając, wbiegł za nimi do środka. Wszystko już płonęło, a oni strzelali. Nie miał szans, żeby kogokolwiek uratować. Udzielił ogólnego rozgrzeszenia i błogosławieństwa konającym i dopiero wyszedł z piwnicy.
Kiedy opuszczał szpitala przy Długiej, był wrakiem człowieka – roztrzęsiony, załamany i na pół przytomny.
Razem ze wszystkimi był gnany przez Niemców w stronę Placu Zamkowego. Po drodze pomagał rannym, prowadził dwóch mężczyzn. Przy Wąskim Dunaju Ukraińcy pod dowództwem Niemca, dobijali rannych, tutaj zginęli również podopieczni księdza. Na Placu Zamkowym udało mu się odłączyć od grupy i ukryć w schronie przy ulicy Źródlanej. Koczował tam miesiąc, do 3 października.
Każdy następny dzień na Starówce był gorszy i cięższy od poprzedniego.
13 sierpnia, po wybuchu transportera ksiądz Rostworowski stał wśród ludzkich szczątek i udzielał ogólnego rozgrzeszenia. Od tej pory już we wszystkie pozostałe dni walk na Starówce żegnał zabitych.
Powstańcze Msze św. odprawiane przez ojca Tomasza, były nie tylko wielkim przeżyciem duchowym, ale niosły ogromny ładunek emocjonalny. Młodzi żołnierze tracący ducha wychodzili z nich silniejsi. We wspomnieniach wracają do dwóch Mszy - z 19 sierpnia, kiedy jeszcze była nadzieja i z 26 sierpnia, kiedy nadziei, było już bardzo niewiele. Pierwsza odprawiana była na Długiej 7, na parterze, w korytarzu. Było dużo osób. Słychać było uderzające pociski „szafy”, ale ksiądz Rostworowski nie przerywał. Przed podniesieniem, dwa piętra wyżej trafił pocisk. Na kilka minut nabożeństwo zostało przerwane, żeby posprzątać gruz z ołtarza i zapalić świece. Spokój ojca Tomasza udzielił się wszystkim. Nikt nie panikował, nie uciekał. Spokojnie posprzątano. Pociski ciągle spadały, przy następnych wybuchach mogli mieć mniej szczęścia, dlatego ksiądz udzielił wszystkim rozgrzeszenia i dalej odprawiał.
Tydzień później Msza św. na Długiej, była odprawiana w szpitalnych piwnicach. W większości uczestnikami byli ranni, leżący dookoła, nieliczni żołnierze, nie będący na polu walki i personel szpitalny. Modlitwy odmawiane, śpiewane pieśni, były pełne smutku, bólu, cierpienia. Kazanie księdza, jak zawsze było krzepiące, pogodne, ale miało przygotować żołnierzy na podjęcie krzyża, w miejsce miecza. Nie było już w nich tej siły z pierwszych dni sierpnia. Doskonale rozumieli, że może to być ich ostatnia Msza.
Kiedy trzeba było opuścić Starówkę i kanałami przejść do Śródmieścia zostawiając rannych, Ojciec Tomasz kategorycznie odmówił. Nie mógł opuścić tych, którzy go potrzebowali najbardziej. Tych, którym 9 sierpnia dał słowo, że dopóki życia mu starczy nie zostawi ich.
Kiedy do szpitala na Długą 7 weszli Niemcy, pertraktował z nimi, przekonywał, że szpital jest cywilny. Usiłował ratować rannych, którzy pozostali w piwnicach bez opieki i w każdej chwili mogli w okrutny sposób zginąć z rąk niemieckich oprawców. Nie zostało nic z jego opanowanie i spokoju, z tej charakterystycznej jego radości i pogody. Słowa dotrzymał! Był z żołnierzami swoich batalionów od pierwszego wieczoru, kiedy wesoło śpiewał z nimi pieśni żołnierskie i harcerskie. Przez wszystkie dni walk był tam gdzie najbardziej go potrzebowano. Odważny i ofiarny żołnierz, wynosił spod kul rannych. Gołymi rękami odrzucał gruz z zasypanych ludzi. W wojskowej panterce gasił pożary. Zawsze troskliwy i oddany. Jego powstańcze modlitwy, zagłuszane wybuchami bomb i rozrywających pociskami dodawały siły. Ciepłym i spokojnym głosem rozmawiał z rannymi, niosąc im ukojenie i pociechę. Kiedy odchodzili trzymał ich za rękę, wyciszał ból tych co zostawali.
Do ostatnich chwil przed egzekucjami próbował z Niemcami pertraktować. Nie zważał na to, że jeżeli nie zastosuje się do ich poleceń, zostanie zastrzelony. Kiedy esesmani weszli do piwnic i usłyszał strzały, na nic nie zważając, wbiegł za nimi do środka. Wszystko już płonęło, a oni strzelali. Nie miał szans, żeby kogokolwiek uratować. Udzielił ogólnego rozgrzeszenia i błogosławieństwa konającym i dopiero wyszedł z piwnicy.
Kiedy opuszczał szpitala przy Długiej, był wrakiem człowieka – roztrzęsiony, załamany i na pół przytomny.
Razem ze wszystkimi był gnany przez Niemców w stronę Placu Zamkowego. Po drodze pomagał rannym, prowadził dwóch mężczyzn. Przy Wąskim Dunaju Ukraińcy pod dowództwem Niemca, dobijali rannych, tutaj zginęli również podopieczni księdza. Na Placu Zamkowym udało mu się odłączyć od grupy i ukryć w schronie przy ulicy Źródlanej. Koczował tam miesiąc, do 3 października.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz