Janina Gutowska ps. Dora
Janina i Jerzy Jabłońscy, rok 2016
W wyniku
akcji zbiorowej ludność cywilna ofiarowała na rzecz oddziałów AK: 3594 sztuk
różnej odzieży oraz 2391 kg środków żywności. Przy dzisiejszym wyczerpaniu
wszelkich zapasów, wynik ten jest bardzo dobry i stanowi wyraz ofiarności społecznej.
ppłk „Żywiciel”
ppłk „Żywiciel”
21 września 1944 rok, czwartek
W zajętej kamiennicy przy Wilanowskiej 5 Niemcy wieszają 12 schwytanych tam mężczyzn, w tym kapelana księdza „Karola”.
W zajętej kamiennicy przy Wilanowskiej 5 Niemcy wieszają 12 schwytanych tam mężczyzn, w tym kapelana księdza „Karola”.
W podziemiach budynku mordują 122
rannych, wśród których znajdował się m.in. kapitan „Topolnicki” Jan
Misiurewicz, dowódca kompanii w brygadzie „Broda 53”. 17 rannych ratuje
opiekująca się nimi lekarka – doktor „Konstancja” Irena Konopacka-Semadeni].
Ostatnie zrzuty z samolotów aliantów nad Warszawą, Kampinosem i Lasem Kabackim.
Ostatnie zrzuty z samolotów aliantów nad Warszawą, Kampinosem i Lasem Kabackim.
Jerzy
Jabłoński ps. Pestka
Zaczynało wszystkiego brakować. Nam marzyła się broń. Z głodem próbowaliśmy
sobie dawać radę. Gorzej, że głodowała również ludność cywilna. 21 września,
kukuruźniki zrzucały zaopatrzenie, jak my na to czekaliśmy. Niestety spadały
paki, worki bez żadnych spadochronów. Najczęściej po zderzeniu z ziemią rozbijały
się kompletnie.
Dzielna była ta warszawska ludność. To ich dotykały największe tragedie, a nie złorzeczyli, jeszcze wzajemnie sobie pomagali. Owszem, zdarzały się wypadki, kiedy ktoś nie wytrzymywał, ale przecież to były tysiące ludzi. Każdy ma inny charakter i inaczej zachowuje się wobec tragedii. Ludzie wiedzieli i pamiętali o tym co było przez pięć lat okupacji.
Antidotum na te wszystkie tragedie była modlitwa. Na każdym podwórku, przy Wiejskiej, Wilczej. Kruczej, Hożej… tam gdzie byłem, stały kapliczki. Odprawiane były Msze, wszyscy wspólnie odmawiali różaniec, śpiewali pieśni religijne. Dla ludzi to było takie ważne, że nikt im nie broni modlić się, że żołnierze się do nich dołączają.
Dzielna była ta warszawska ludność. To ich dotykały największe tragedie, a nie złorzeczyli, jeszcze wzajemnie sobie pomagali. Owszem, zdarzały się wypadki, kiedy ktoś nie wytrzymywał, ale przecież to były tysiące ludzi. Każdy ma inny charakter i inaczej zachowuje się wobec tragedii. Ludzie wiedzieli i pamiętali o tym co było przez pięć lat okupacji.
Antidotum na te wszystkie tragedie była modlitwa. Na każdym podwórku, przy Wiejskiej, Wilczej. Kruczej, Hożej… tam gdzie byłem, stały kapliczki. Odprawiane były Msze, wszyscy wspólnie odmawiali różaniec, śpiewali pieśni religijne. Dla ludzi to było takie ważne, że nikt im nie broni modlić się, że żołnierze się do nich dołączają.
Janina
Gutowska Rożecka ps. Dora
Coraz częściej słyszeliśmy nadlatujące samoloty, a potem huk spadających bomb. Do szpitala przynoszono ciężko rannych, których dosięgnęły pociski karabinów maszynowych, umieszczonych na pokładach nisko lecących samolotów.
Kiedy w pierwszych dniach Powstania ewakuowaliśmy szpital z „Poniatówki” na Śmiałą, do willi ministra Kościałkowicza, czuliśmy się bezpiecznie. Warunki do pracy też były lepsze niż w wielu innych szpitalach. Na sali operacyjnej mieliśmy oświetlenie od reflektorów samochodowych. Nie wyróżnialiśmy żadnego z pacjentów, wszyscy byli otoczeni taką samą opieką. Leczyliśmy rannego Niemca, chłopaka z AL., byli z NSZ, z AK i ludność cywilna. Coraz częściej pracowaliśmy bez wytchnienia, rannych przybywało coraz więcej.
Wreszcie zdarzył się trochę spokojniejszy wieczór. Marzyłam o krótkim śnie - dwie, trzy godziny postawiłby mnie na nogi. Nie zdążyłam usiąść, kiedy zawołał mnie doktor „Raczek” Ludwik Zaturski. Często się z nim sprzeczałam, ale szanowałam go ogromnie. Był niezwykłym człowiekiem i lekarzem. Zdarzało się, że swoją krew przetaczał rannym. Uśmiechnęłam się na wspomnienie jego sarkastycznych uwag pod adresem kobiet pielęgniarek. Ponad półtora miesiąca spędzone pod jednym dachem, walka o każdego pacjenta… „Raczek” nie był moim szefem, ale najserdeczniejszym przyjacielem. Tego wieczoru poprosił nas wszystkich, cały nieduży zespół. Nie mieliśmy żadnej wątpliwości, że dobrych wiadomości nam nie przekaże.
Coraz częściej słyszeliśmy nadlatujące samoloty, a potem huk spadających bomb. Do szpitala przynoszono ciężko rannych, których dosięgnęły pociski karabinów maszynowych, umieszczonych na pokładach nisko lecących samolotów.
Kiedy w pierwszych dniach Powstania ewakuowaliśmy szpital z „Poniatówki” na Śmiałą, do willi ministra Kościałkowicza, czuliśmy się bezpiecznie. Warunki do pracy też były lepsze niż w wielu innych szpitalach. Na sali operacyjnej mieliśmy oświetlenie od reflektorów samochodowych. Nie wyróżnialiśmy żadnego z pacjentów, wszyscy byli otoczeni taką samą opieką. Leczyliśmy rannego Niemca, chłopaka z AL., byli z NSZ, z AK i ludność cywilna. Coraz częściej pracowaliśmy bez wytchnienia, rannych przybywało coraz więcej.
Wreszcie zdarzył się trochę spokojniejszy wieczór. Marzyłam o krótkim śnie - dwie, trzy godziny postawiłby mnie na nogi. Nie zdążyłam usiąść, kiedy zawołał mnie doktor „Raczek” Ludwik Zaturski. Często się z nim sprzeczałam, ale szanowałam go ogromnie. Był niezwykłym człowiekiem i lekarzem. Zdarzało się, że swoją krew przetaczał rannym. Uśmiechnęłam się na wspomnienie jego sarkastycznych uwag pod adresem kobiet pielęgniarek. Ponad półtora miesiąca spędzone pod jednym dachem, walka o każdego pacjenta… „Raczek” nie był moim szefem, ale najserdeczniejszym przyjacielem. Tego wieczoru poprosił nas wszystkich, cały nieduży zespół. Nie mieliśmy żadnej wątpliwości, że dobrych wiadomości nam nie przekaże.
Poinformował nas, że następnego dnia zaczynamy ewakuację szpitala.
Musimy liczyć się z tym, że potrwa to kilka dni. Dużo rannych, a mało
personelu. Nie mamy wyjścia, dużo bezpieczniej będzie w murowanym forcie, w Parku Żeromskiego. Chciał
już wyjść, ale zatrzymał się na chwilę. Damy radę – powiedział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz