Jan i Czesława Janowscy
Warszawiacy po Powstaniu musieli opuścić miasto. Żołnierze trafili do obozów jenieckich, ludność cywilna najczęściej do obozów pracy albo obozów koncentracyjnych. Wielu z tych tułaczy nie doczekało zakończenia wojny. Po pięciu latach wojny i okupacji ocaleni usłyszeli upragnioną wiadomość – Koniec wojny. Niemcy podpisali akt kapitulacyjny.
Jak przyjęli tę wiadomość?
Edmund Baranowski był w obozie jenieckim w Markt – Pongau. 2 maja zniknęła niemiecka straż. Zostali sami jeńcy, nikt ich nie pilnował. Niemcy uciekając zostawili zaopatrzone magazyny, zostały wagony z suchym prowiantem. Jeńcy powołali władze obozowe i cierpliwie czekali na amerykańskich wyzwolicieli. Odwiedzili ich przedstawiciele Czerwonego Krzyża, gościnnie wpadli amerykańscy żołnierze, ale oficjalnie obóz nie został przejęty. Edmund Baranowski razem z trzema kolegami postanowili pożytecznie spędzić czas oczekiwania. Wybrali się na wycieczkę do odległego o 40 km Salzburga. Podwiózł ich amerykański patrol. Droga szybko im minęła, Wiesiek przekonywał całą drogę Andrzeja, żeby ten sprzedał mu swój zegarek, który nie tylko pięknie się prezentował, ale był doskonałej jakości, gwarantował to wykonawca, firma Minerwa. Utarczki kolegów przerwał nadlatujący amerykański samolot, z którego zrzucono mnóstwo ulotek. Informowano w kilku językach, również w języku polskim, że w Berlinie został podpisany akt kapitulacji Niemiec. Już od wielu dni było wiadomo, że to koniec wojny, ale oficjalne potwierdzenie wywołało radość ogromną. Andrzej zaproponował Wieśkowi, że odda mu zegarek za darmo, jeżeli ten położy się na środku skrzyżowania i przez pięć minut będzie na głos czytał treść ulotki. Oczywiście pokusa była tak wielka, że Wiesiek się zgodził. Młodych Polaków otoczył tłum gapiów, wstrzymano trolejbusy. Natychmiast zjawił się amerykański patrol, zanosiło się na kłopoty. Andrzej wyjaśnił, że to chodzi o zakład. Z wielkim zrozumieniem podeszli do sprawy Amerykanie. Stanęli w tłumie, żeby poznać ostateczny rezultat zakładu. Oczywiście przy takim wsparciu Wiesiek wygrał, a Andrzej wcale nie żałował, że stracił zegarek.
Andrzej Gładkowski miał 14 lat, po Powstaniu Warszawskim wywieziony został na roboty do obozu pracy we Frankfurcie nad Odrą. Pracował jako robotnik w okolicznych gospodarstwach. W lutym 1945 roku nie miał już wątpliwości, że koniec III Rzeszy już jest bardzo bliski. Patrzył na tłumy uchodźców, dokarmianych przez okoliczne gospodynie. Przypominał sobie jak byli traktowani wypędzeni z domów Warszawiacy… Nie był w stanie wykrzesać z siebie odrobiny litości. Nie ukrywa, że odczuwał satysfakcję i przysłowiową radość z cudzego nieszczęścia. Gospodarz, u którego pracował zapytał go, czy cieszy się, że nadchodzą Rosjanie? Mógł już pozwolić sobie na słowa prawdy, dlatego bez wahania powiedział: - Rosjanie są takimi samymi naszymi wrogami jak Niemcy.
W okolicy nie toczyły się żadne ciężkie walki. Któregoś dnia usłyszał, że już blisko są Rosjanie. To był koniec niewoli niemieckiej… Następnego dnia do miasteczka weszli Rosjanie. Andrzej Gładkowski obserwował jak podpalali domy, żeby… ogrzać sobie ręce. Dla polskich robotników byli nastawieni przyjaźnie. Pytali czy Niemcy byli dla nich dobrzy, bo jak nie to… wyciągali szable i przykładali do gardeł. Polacy nie skarżyli się, to uratowało życie wielu Niemcom. Czerwonoarmiści pili wódkę na umór i wtedy bezpieczniej było nie zbliżać się. Andrzej Gładkowski odnalazł matkę i razem postanowili jak najszybciej wrócić do Polski. Do gruzów Warszawy dotarli w maju 1945 roku, kiedy światu obwieszczono zakończenie wojny.
Janina z Janowskich Mańkowska w maju 1945 roku była już z rodzeństwem i matką w mieszkaniu przy ulicy Sowińskiego. Wracali sąsiedzi, ale nie wszyscy, było już wiadomo, że Rzezi Woli wielu nie przeżyło. Próbowali budować wszystko od początku. Wiadomość o zakończeniu wojny była przypieczętowaniem pewności, że piekło już nie powróci. Na gruzach ludzie świętowali i cieszyli się. Ciągle wielu czekało na najmniejszą choćby wiadomość o swoich bliskich. Niepełna rodzina Janowskich czekała na wiadomość od ojca. To było kilka dni po podpisaniu kapitulacji przez Niemców. Wszyscy byli w mieszkaniu, były już wstawione okna i drzwi, które wolno się otworzyły czyimś pchnięciem… Stał w nich Jan Janowski, miał na głowie tyrolski kapelusik, a w ręku mały kuferek. Było idealnie cicho. Wszyscy jakby byli sparaliżowani. Stał na środku mieszkania, popatrzył na twarze najbliższych. Byli wszyscy. Postawił kuferek, na nim kapelusik. Padł na kolana przed obrazem Matki Boskiej i długo się modlił. Kiedy wstał cały budynek słyszał ich radość… Był śmiech, płacz, krzyki i wiwaty…
Wojna się skończyła. Jutro opowiem o powrotach do Warszawy i pierwszych dniach w Nieśmiertelnym Mieście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz