niedziela, 12 listopada 2017

164."Piszę dla pokrzepienia serc" - wspomnienie o Henryku Sienkiewiczu

W listopadowe dni wspominamy tych, którzy po 123 latach niewoli wywalczyli nam wolność. Ja przypominam i składam hołd Henrykowi Sienkiewiczowi, który walczył nie szablą a piórem.  Pisał „dla pokrzepienia serc”, nie pozwolił, żeby upadał duch narodu.
Chylę głowę przed tymi, którzy zaszczepili we mnie miłość do Ziemi Ojczystej. Do polskiej historii, literatury, do Sienkiewicza…
Jego ostatnie słowa: „Nie zobaczę już wolnej Polski…”. Odszedł 15 listopada 1916 roku w Vevey koło Lozanny. Rok wcześniej założył tam razem z Ignacym Paderewskim Szwajcarski Komitet Generalny Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce.
Pięknie przeżył 70 lat. Był wrażliwym człowiekiem, wielkim pisarzem. Laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, którą otrzymał w 1905 roku za całokształt twórczości.
 „Drugie dno” przyznania nagrody poznała jego wnuczka, Maria Korniłowiczówna w latach 60 –tych, wiele lat po śmierci pisarza.  Akademia Szwedzka i Fundacja Nobla  w Kolekcji Laureatów Nobla, przeznaczonej dla bibliofilów,  wydały jego książkę „Qvo vadis”.  Piękne wydanie, znakomity papier, rzucająca się w oczy czcionka i tyle dobrego… Bibliofilskie wydanie zostało skrócone dwu i półkrotnie, nigdzie nie zostało zaznaczone, że to dowolny skrót, bez zgody autora i spadkobierców.  Wnuczka pisarza tak pisze o tym wydaniu:” Od klasycznego komiksu książka różni się gatunkiem papieru i tym, że ilustracji – nader zresztą szpetnych – jest niewiele i nie są wrysowane w tekst, a zupełnie dowolnie”. Za to dzieło Sienkiewicza poprzedzone jest bardzo długim wstępem:”… przypominającym drukowany w ‘Przekroju’, humor z zeszytów szkolnych…” , w którym napisano nowy życiorys Sienkiewicza,  niewiele mającym wspólnego z jego rzeczywistym życiem, sporo tam niechęci do Polski i Polaków. W 1976 roku Muzeum Adama Mickiewicza w Warszawie wystąpiło do Akademii Szwedzkiej z listem uprzejmym, ale dość ostrym, prosząc o wyjaśnienie. Po kilku miesiącach przyszła lakoniczna odpowiedź bez żadnego konkretu i słowa przeprosin, zawierała informację, że owszem książka została wydana.
Zanim nazwisko Henryka Sienkiewicza stało się znane i powszechnie cenione, poznał co to bieda i porażka. Urodzony w zubożałej rodzinie ziemiańskiej sam musiał zdobywać fundusze na naukę. Bieda zmusiła go do pierwszych, nie zawsze udanych prób literackich. Doceniony został dopiero w „Przeglądzie Tygodniowym”, gdzie dał się poznać jako utalentowany reporter i felietonista.
Czuły na kobiece wdzięki mawiał:” Kobiecie można wybaczyć wszystko poza brakiem urody”. Był trzykrotnie  żonaty. Miłością jego życia była pierwsza żona Maria z Szetkiewiczów.  W czwartym roku małżeństwa zmarła na gruźlicę, z którą walczyła przez wiele lat. Skonała na jego rękach. Osierociła dwoje dzieci: Henryka Jozefa i Jadwigę.
Sienkiewicz szukając zapomnienia jeździł po świecie. Ukończył „Potop”, rozpoczęty jeszcze za życia Maryni. Potem był „Pan Wołodyjowski”. Wiele razy wątpił w sens swojej pracy: „Zawód pisarski ma swoje kolce, o których czytelnikom nawet się nie śniło”. Czytelnik z pewnością rzadko myślał o „kolcach”. Jego dzieła były dla  Polaków powiewem tak upragnionej wolności, dodawały siły i budziły nadzieję.  Sienkiewicz  miał tysiące dowodów jak bardzo był kochany i wielbiony…
 Sienkiewiczowi pomimo sporego dorobku literackiego, ciągle brakowało pieniędzy.  Niespodziewanie anonimowy wielbiciel przesłał mu czek na 15 tysięcy rubli, a na nim podpis: „Nic to – Michał Wołodyjowski”. Majątek ogromny, który wprawił pisarza w zakłopotanie. Całą sumę przekazał Polskiej Akademii Umiejętności, na stypendia dla młodych literatów zmagających się z gruźlicą. Powstało w ten sposób stypendium im. Marii Sienkiewiczowej, korzystali z niego m.in.: Konopnicka, Przybyszewski, Wyspiański, Przerwa – Tetmajer i wielu, wielu innych.
Henryk Sienkiewicz mógł zostać spadkobiercą potomka polskiej, ale zniemczonej od pokoleń rodziny. Bogacz ogromny, właściciel wielkiego majątku, nie znał zupełnie polskiego.
Przeczytał po niemiecku „Krzyżaków” i wtedy rozbudziła się w nim świadomość narodowa. Zażyczył sobie, żeby na jego pogrzebie zagrano „Jeszcze Polska nie zginęła”. W testamencie zapisał synowi cały majątek, pod warunkiem, że ten nauczy się polskiego, pozna polską literaturę, historię i zda egzaminy przed polskim profesorem. Nigdy nie wstąpi do pruskiej armii, publicznie ogłosi, że jest wrogiem Hakaty i nie ożeni się z Niemką. Jeżeli nie wywiąże się z warunków postawionych przez ojca, majątek przechodzi w ręce Sienkiewicza. Wdowa przedstawiła pisarzowi jakąś łzawą historię, w której ona i jej syn mieli być ofiarami niepełnosprawnego na umyśle wariata. Według jej słów syn odziedziczył po ojcu niedorozwój umysłowy, dlatego nie miał możliwości nauki polskiego. Sienkiewicz nie chcąc ograbić nieszczęśliwej wdowy, zrzekł się spadku pod warunkiem wpłacenia przez nią  niewielkiej kwoty na rzecz polskich sierot. Dopiero po latach poznał prawdę – zmarły był do końca swoich dni sprawny umysłowo. Kobieta wiedząc, że ich syn chce iść w ślady ojca i wrócić do korzeni, postarała się, żeby uznano go za wariata i umieszczono w zakładzie. W ten sposób  zgarnęła cały majątek.
Henryk Sienkiewicz chorował ciężko na serce. Sytuacja polityczna jaka wytworzyła się po1914 roku, wywołała w nim mnóstwo emocji.  Wróciła w nim wiara w odzyskanie niepodległości. Wiele działał, zabierał głos, który miał dotrzeć do kraju i w miejsca gdzie zapadają ważne decyzje. Każde działanie kosztowało go mnóstwo emocji. Planował, że na Boże Narodzenie 1916 roku wróci do kraju…
Nie wrócił. Przy jego trumnie  nakrytej całunem z białym orłem na czerwonym tle stali w jednym rzędzie przedstawiciele wszystkich krajów pozostających ze sobą w stanie wojny, również Niemiec i Rosji.
 Zwłoki Henryka Sienkiewicza sprowadzono do Polski w 1924 roku. Ze Szwajcarii trumna jechała specjalnym pociągiem. W Czechosłowacji witana była przez prezydenta Masaryka. Na polskiej granicy czekały nieprzebrane tłumy ludzi. Tak było na całej trasie przejazdu, na każdej stacji, witany w kraju przez dygnitarzy, ale i prostych ludzi.  Największe przywitanie zgotowała mu Częstochowa.
 27 października w samo południe trumna została złożona w podziemiach katedry św. Jana w Warszawie, w tym czasie cała Polska na dwie minuty pogrążyła się w ciszy. Ksiądz Antoni Szlagowski powiedział: " Za to więc, żeś te ziarna prawdy i piękna przynosił narodowi swemu, żeś do muzyki świata dodał dźwięk jeden, którego nie było, niech Twe ostateczne ‘Quo vadis’, stanie się Bożym zrządzeniem, wielkim gościńcem z zórz, wiodącym Cię ku żywotowi wiecznemu".

W 1944 roku, w czasie Powstania katedra została zupełnie zniszczona, pozostały gruzy. Cudem uchowały się podziemia z sarkofagiem Henryka Sienkiewicza, zniszczyli go szabrownicy. W listopadzie 1945 roku do Warszawy wróciła córka pisarza, dostała pozwolenie na wejście do podziemi. Płyta zasłaniająca wejście była zbyt ciężka jak na kobiece siły. Pomógł jej młody milicjant, po czym dyskretnie wycofał się, żeby w spokoju mogła pomodlić się i pobyć z ojcem. Po wyjściu z podziemi, chcąc podziękować milicjantowi, próbowała wsunąć mu w rękę parę groszy. Tak wspomina ten moment: „W mizernej twarzy zobaczyłam oczy pełne łez i wzruszenia. Cofnął rękę i powiedział, że Sienkiewicz to jego ukochany pisarz. Wiele razy już próbowano kwestionować wielkość Henryka Sienkiewicza. Próbowano umniejszyć jego autorytet. Sam noblista zdawał sobie z tego sprawę tak mówił o swojej popularności: „Wiedziałem, że jedni będą za mną nad miarę – drudzy nad miarę przeciw mnie, ale gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Zresztą i jam żołnierz swego rodzaju”. Wnuczka Jadwiga Korniłowiczówna: „Jego książki były, są i będą. Usunięcie ich z polskiej kultury okazało się niewykonalne”. Pewnie Michał Wołodyjowski podsumowałby: ”Nic to Panie Sienkiewicz , nic to”. Pokolenia wiernych czytelników nie pozwolą odejść w zapomnienie!


piątek, 24 lutego 2017

163. Warszawskie życiorysy. Była żywą tarczą...

 Może w jednej z takich mogił spoczywa mąż Halszki
Grobowiec rodziny Korzeniowskich, tutaj w 1989 roku została pochowana Maria Elżbieta Bylińska

Halszka popychana lufą niemieckiego karabinu, razem z grupą kobiet gnana była w stronę Alej Ujazdowskich. Jeszcze widziała męża. Odwracała głowę, żeby napatrzeć się, zapamiętać te ostatnie sekundy. Nie miała wątpliwości, że już nigdy się nie zobaczą. Wrzaski niemieckich żołdaków i lament kobiet nie zagłuszył jego słów. Słyszała dokładnie, zdołał przekrzyczeć cały ten tragiczny zgiełk. Ostatni raz wyznał jej miłość: Pamiętaj, że miłość jest silniejsza niż śmierć.
Maria Elżbieta Korzeniowska była córką Józefa Korzeniowskiego, wnuka pisarza również Józefa Korzeniowskiego. Ojciec jej był historykiem, delegatem na konferencję pokojową w Rydze. Zmarł tam nagle, w trakcie przemówienia. Jej młodszy brat na wieść o śmierci ojca popełnił samobójstwo. Śmierć dwóch najbliższych mężczyzn pozostawiła na zawsze w sercu Halszki- bo takiego używała imienia – ogromny ból. Była bardzo zwiana z matką, ale chciała   ułożyć sobie życie, być szczęśliwą. W Krakowie skończyła historię sztuki, specjalizowała się w rzeźbie,  sama również rzeźbiła. Wyszła za mąż za Dunin – Markiewicza. Urodziła syna. Nie pisane jej było jednak szczęście. Małżeństwo się rozpadło. Halszka wróciła do Warszawy. Na początku lat 30-tych poznała Jerzego Łodzia- Bylińskiego, dziennikarza związanego ze służbami wywiadowczymi. Wreszcie Halszka była szczęśliwa. Wyszła powtórnie za mąż. Wspólnie wychowywali jej syna z pierwszego małżeństwa. Latem 1939 roku kiedy było już wiadomo, że wojna wybuchnie, Łodzia – Byliński dostał propozycję wyjazdu z rodziną do Szwecji. Ze względu na swoją działalność w Polsce mógł być zagrożony. Halszka zaproponowała, żeby mąż wyjechał sam, jak tylko wojna skończy się, zaraz wróci do kraju. Nie zgodził. Mieli być przecież zawsze razem. Został z rodziną.
Wrzesień przeżyli w Warszawie. Od początku okupacji działali w konspiracji. Ich związek był coraz silniejszy, trudności dnia codziennego i zagrożenie jakie niosła ich działalność, jeszcze bardziej cementowały ich miłość.
Mieszkali na Mokotowie i tam walczyli w czasie Powstania. Pod koniec sierpnia rejon, w którym się znajdowali został otoczony przez Niemców. Niektórym Powstańcom udało się wydostać. Halszka, jej mąż i jeszcze siedem osób, ukryli się w piwnicy niewielkiego sklepu spożywczego. Niemcy ostrzeliwali budynek, w okolicy rozrywały się pociski, ale do środka nie weszli. Widać niewielka budowla, częściowo zniszczona, zamknięta, a w środku  kompletna cisza, nie warta była uwagi Niemców. Ukrywającym się nie brakowało jedzenia, ale coraz bardziej dokuczał im chłód. Po kilku dniach, nie było już słychać żołnierzy, w okolicy umilkły wystrzały. To upewniło ich, że walki przeniosły się w inny rejon. Kolejarz mieszkający w okolicy, postanowił pójść do domu po ciepłą odzież dla wszystkich. Kiedy tylko wyszedł został zatrzymany. Niemcy weszli do piwnicy i wyciągnęli wszystkich Powstańców. Bijąc, kopiąc i popychając pognali ich w stronę Alei Szucha.  Rozdzielono kobiety i mężczyzn. Dołączając do spotkanych po drodze kilkudziesięcioosobowych grup. Jeszcze mogli na siebie popatrzeć, posłać ostanie spojrzenie.
Mężczyzn zabrano w Aleje Szucha. Halszka nie poznała dalszych losów męża. Po wojnie szukała. Ktoś widział, słyszał… Żadnej pewności. Nawet nadziei na grób.
Ona razem z kobietami została pognana w stronę Alej Ujazdowskich. Powiązano je sznurami, po dwanaście. Szły po dwóch stronach niemieckich czołgów. Na Wilczej była duża powstańcza barykada. Niemcy nie mogli jej zdobyć, one miały być żywymi tarczami.  Wtedy przekonała się jak silny jest człowiek.  Po tym wszystkim co przeżyła i przeżywała, ciągle była w niej wola życia. Myślała o czternastoletnim synu i matce, którzy zostali sami. Kiedy czołgi podjeżdżały do barykady, zobaczyła przerażenie Powstańców. Puścili zasłonę dymną. Nie wiedzieć jaką siłą udało jej się odplątać i przeskoczyć barykadę. Niewielu kobietom się to udało.
Żyła i musiała dalej walczyć, ale wcześniej przedostała się do domu. Zastała tylko ciężko chorą  matkę. Syn poszedł do Powstania. Na własnych plecach przeniosła ją do szpitala polowego przy Placu Zbawiciela. Kilka dni później gołymi rękoma wykopała matce grób, ze znalezionych patyków zrobiła krzyż. Dokładnie zapamiętała miejsce i poszła walczyć.
Halszka Bylińska i jej syn Janek przeżyli Powstanie.
Losy tej niezwykłej kobiety poznałam dzięki jej przyjaciółce, sanitariuszce „Annie”, Wisławie Skłodowskiej.


poniedziałek, 20 lutego 2017

162.Niewypowiedziane słowa...

Zdążyć przed zachodem słońca...

Podczas przeglądania starych książek, zachowanych tylko ze względów sentymentalnych, trafiłam na „Przewodnik po Kujawach i Pałukach”, wydany w latach 70-tych. Ta niewielka, skromna publikacja przywołała najpiękniejsze wspomnienia, spotęgowane jeszcze  przechowywanymi w niej zasuszonymi kwiatami. Zza zniszczonej obwoluty wysunęła się pożółkła koperta z  wykaligrafowanym moim nazwiskiem i dawnym adresem. Po znaczku została plama i pieczątka z datą nadania – 13.09.2001 rok, Włocławek. Na odwrocie nadawca – Helena Cieślak.  W środku krótki list. Jedyny jaki do mnie napisała. Była nauczycielką geografii w Liceum im. Mikołaja Kopernika we Włocławku, a ja uczennicą pasjonującą się geografią. Pani Helena poprzez turystykę zachęcała do poznawania ojczystego kraju. Nigdy mnie nie uczyła, spotkałyśmy się na zajęciach Szkolnego Koła PTTK. Szybko zorientowała się, że „odbieramy na tych samych falach”. Rozkochała mnie w krajoznawstwie. Podsuwała książki, albumy, zachęcała do poznawania legend, zwyczajów, kuchni regionalnej. Miałam siedemnaście lat, kiedy za jej namową ukończyłam kurs i zostałam najmłodszym przewodnikiem po Kujawach i Pałukach. To ona przekonała mnie i przygotowała do udziału w  Konkursie Krasomówczym Przewodników PTTK. Kiedy dotarłam do ogólnopolskiego finału w Golubiu – Dobrzyniu pojechała ze mną i kibicowała z całego serca. Zdałam maturę, nasze drogi rozeszły się. Geografię zastąpiły nowe, ciekawsze pasje. Z Heleną Cieślak skontaktowałam się pod koniec lat 90-tych. Czasem do siebie dzwoniłyśmy. Dużo i chętnie opowiadała o Ogólnopolskim Konkursie Krajoznawczym, którego była inicjatorką i autorką regulaminu. Czasem żartując miała żal, że nie poświęciłam się geografii. Jesienią 2010 roku zadzwoniła mówiąc, że na dłużej wybiera się do Warszawy, może wreszcie uda nam się spotkać. Dla mnie ta jesień była tragiczna. Nie zadzwoniła ponownie. Wiedziała co mnie spotkało i pewnie liczyła, że w odpowiednim momencie odezwę się sama. 2 kwietnia 2011roku Pani Helena Cieślak zmarła. Nie zdążyłyśmy się spotkać. Nigdy nie powiedziałam jej jak ważną osobą była w moim życiu. Ona pierwsza nauczyła mnie, że trzeba mieć pasje i rozwijać je. Przekonała, że zanim zacznę podróżować po świcie muszę poznać własny kraj.
Trzymając w ręku jej list, myślałam o ludziach, którzy odeszli, a ja nie zdążyłam im powiedzieć jak dla mnie byli ważni, jak zmienili moje życie i ile wnieśli dobra.
Jerzego Janowskiego poznałam w Muzeum Powstania Warszawskiego. Nasza znajomość zaczęła się od rozmów o okupacji i Powstaniu. Przeżył Rzeź Woli, potrafił i chciał o tych opowiadać. We wrześniu 2014 roku, kończyłam pisać swoją pierwszą książkę. Pan Jerzy, który był jednym z bohaterów zaprosił mnie na spacer po swojej Woli, ale ja nie miałam czasu. Musiałam odbyć jeszcze kilka spotkać przed wyjazdem na późne wakacje. Bardzo mu zależało, a ja tłumaczyłam, że pójdziemy zaraz po moim powrocie z Włoch: „Panie Jerzy to będzie piękny spacer. Jesień u nas taka piękna. Do zobaczenia…” To była ostatnia nasza rozmowa. Jerzy Janowski zmarł w czasie mojej nieobecności. Nie zdążyliśmy pójść na spacer i nie powiedziałam mu: ”Przyjacielu”.
Gosia chodziła ze mną do liceum. Bardzo się przyjaźniłyśmy. Po skończeniu szkoły najpierw spotykałyśmy się dość często, dzwoniłyśmy do siebie. Z każdym rokiem mniej było spotkań i rozmów. Gosia chorowała, miała coraz większe problemy z nerkami. Spotkałyśmy się w kawiarence Empiku. Opowiadała trochę o sobie, pracy, chorobie… Mnie się śpieszyło. Wyściskałam ją i powiedziałam: „Będzie dobrze. Musi być”. Gosia miała mieć przeszczep nerki. Nie doczekała… Pożegnałam ją najgłupszym frazesem – będzie dobrze. Czy wiedziała, że to co nas łączyło w szkole było dla mnie bardzo ważne i pozostanie na zawsze w moim sercu?
 Nie zdążyłam pożegnać się z Dziadziusiem i powiedzieć  mu, że był najważniejszą osobą w moim życiu. Wizytę przełożyłam na niedzielę, a on zmarł w sobotnią noc.
Słowa, których nie powiedziałam Rodzicom… Pierwszej przyjaciółce Teresie…
 Panu Marianowi Gałęzowskiemu, w czasie naszej ostatniej rozmowy przerwanej w pół słowa, bo poczuł się gorzej. „To nic dokończymy jak poczuje się Pan lepiej…” Nie dokończyliśmy!
Codziennie wypowiadamy dziesiątki słów złych, które ranią. Obojętnie przechodzimy obok cierpienia. Nie wysilamy się z nadmiarem słów dobrych i czułych w stosunku do tych, których kochamy. Przecież oni wiedzą! „Skromnie” dziękujemy i okazujemy sympatię, żeby nie poczytano nam tego za oznakę słabości. Odwiedzamy tych, których wypada albo jest to dla nas korzystne. Bliscy przecież rozumieją, zaczekają! Tak, oni będą czekali. Zawsze wybaczą i usprawiedliwią.  Jest jeszcze ślepy los i czas…? W szufladzie pozostaną niewysłane listy, a niewypowiedziane słowa będą ciążyły przez resztę życia.

środa, 15 lutego 2017

161."Wymykała się stereotypom i łamała konwenanse" - wspomnienie o Róży Nowotnej Walcowej w 95 rocznicę urodzin.

 Ostatnie urodziny Pani Róży, 15 lutego 2015 roku. Spośród wszystkich pięknych zdjęć Pani Róży najbardziej zachwycają mnie te z kwiatami!
 Zdjęcie Róży z czasów okupacji
 Róża w dzieciństwie
90 urodziny Pani Róży

Przypada dzisiaj 95 rocznica urodzin Róży Nowotnej Walcowej. Nigdy nie poznałam jej osobiście. Spisane wspomnienia Róży i jej męża Jana, ich najbliższej rodziny, nagrania rozmów, dokumenty i zdjęcia, udostępniły mi jej córka Anna Ciosek i wnuczka Ewa Ciosek.
Pradziadowie Róży wywodzili się z Litwy. Dziadek po powstaniu styczniowym, żeby uniknąć represji musiał opuścić rodzinne strony. Zmienił nazwisko na Nowotny, tak nazywał się jego rządca. Osiadł w okolicach Tarnowa i tam urodził się Gustaw, ojciec Róży, późniejszy wybitny lekarz. Zajmował się nowatorskimi metodami leczenia gruźlicy. Fama głosiła, że Michał Choromański napisał „Zazdrość i medycynę” po pobycie na oddziale doktora Gustawa Nowotnego, a doktor Tamten miał jego cechy i charakter.
Róża urodziła się 15 lutego 1922 roku w Zakopanem. Na chrzcie nadano jej imiona Róża Maria. Pomimo, że w dokumentach zapisano omyłkowo Maria Róża, zawsze posługiwała się imieniem Róża. Jej ojcem chrzestnym był generał Józef Haller. Przyjaciel rodziny i partner od kart jej babki.
Chętnie we wspomnieniach wracała do miejsc związanych z jej dzieciństwem. Zakopane, gdzie jej ojciec mieszkał i pracował w tamtejszym szpitalu. Kraków mieszkała tam z mamą. Trzylatków koło Grójca,  majątek ciotki, w którym spędzała wakacje.
Dużo starszy od niej brat Gustaw rozmiłował ją w górskich wędrówkach. Pierwszy raz poszła z nim na szlak mając osiem lat. W 1939 roku, w wieku 17 lat zdała maturę. Chciała pójść w ślady ojca i brata i tak jak oni zostać lekarzem. Jednak nie dostała rodzicielskiej zgody. Ojciec znając codzienność tego zawodu uważał, że dla kobiety to zbyt ciężka praca. Uległa rodzinie i po wakacjach miała rozpocząć studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim.
Wszelkie plany zmieniła wojna i paradoksalnie pozwoliła realizować marzenia Róży. W 1941 roku została studentką tajnej medycyny. Jeszcze zdążyła napisać o tym ojcu. Gustaw Nowotny poszukiwany przez Niemców, został zatrzymany i wywieziony do Dachau, tam zginął. Róża napisała, że to on w niej rozbudził tę pasję, potem chciał, żeby zajmowała się domem i podlewała kwiatki, a ona jednak pójdzie za swoimi marzeniami. Zrozumiał i  pogodził się z tym.
Na studiach poznała Jana Walca, swojego przyszłego męża. W Powstaniu oboje pełnili służbę w szpitalu przy ulicy Poznańskiej, przeniesionym ze Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi. Jak wszyscy Powstańcy, przeżywała momenty tragiczne, jak choćby pierwsza śmierć kolegi Andrzeja, młodego sanitariusza i jego pogrzeb. Kiedy przybywało rannych pracowała bez wytchnienia i podobnie jak cały personel ze zmęczenia padała na twarz. Były też momenty wzruszeń, jak choćby pierwsze nabożeństwo powstańcze odprawiane na terenie mleczarni i wspólnie zaśpiewany hymn „Boże coś Polskę”. Wytchnieniem był czasem koncert Fogga przy Kruczej.
Róża zapamiętała wizytę Anny Żeromskiej, żony Stefana i ich córki Moniki, z którą dobrze się znały. Starsza z pań miała na sobie zupełnie porwane ubranie. Róża znalazła jakieś swoje rzeczy i oddała kobiecie. Zanim się zorientowała, pani Anna pocałowała ją w rękę.
W czasie Powstania Róża przeżyła swój wielki i ważny dzień. 12 sierpnia 1944 roku w kaplicy Sióstr Rodziny Maryi przy Hożej odbył się jej ślub z Janem Walcem.
Po kapitulacji nie było czasu na rozpacz. Trzeba było zadbać o pacjentów, przygotować do ewakuacji, zniszczyć dokumenty, które nie powinny dostać się w ręce Niemców. Na samym końcu szpital opuszczał personel. W drodze do Brwinowa nie obyło się bez problemów. Po tylu dniach Powstania, przeżyciach związanych z kapitulacją i ewakuacją, trudno było o optymizm. Właśnie wtedy dotarła wiadomość, że jej brat Gustaw został ojcem. Życie toczyło się dalej…
W maju 1945 roku razem z mężem wróciła do Warszawy. Kontynuowała studia medyczne, które ukończyła w 1947 roku. Swoją pierwszą pracę podjęła w Klinice Chorób Wewnętrznych Szpitala Dzieciątka Jezus.  Do 90 roku życia czynnie pracowała w zawodzie. Była cenionym i szanowanym lekarzem, dobrym i skromnym człowiekiem. Aktywnie działała w opozycji demokratycznej. Jak powiedziała jej wnuczka Ewa: „Wymykała się stereotypom i łamała konwenanse”. Zmarła 12 lipca 2015 roku.
 Pamiętajmy o Pani Marii Róży Nowotnej Walcowej. Tacy ludzie muszą pozostać w naszej pamięci!


wtorek, 14 lutego 2017

160. Z młodej piersi się wyrwało...

 Halina i Edmund Baranowscy
Róża i Jan Walcowie
 Halina i Tadeusz Jędrzejewscy
 Andrzej Malinowski
 Dedykacja Andrzeja "Włodka" na zdjęciu podarowanym Uli Kurkowskiej
Marysia Czapska i Łukasz Tański

14 lutego obchodzimy 75 rocznicę powstania Armii Krajowej. Pamiętamy o żołnierzach tej największej podziemnej armii okupowanej Europy, o ich bohaterstwie i ofiarach. Często byli to młodzi ludzie, którym wojna i okupacja zabrała możliwość normalnego życia. Zamiast szaleństw młodości była konspiracja, tajne komplety, akcje, ćwiczenia wojskowe. Czasem, zupełnie przypadkiem, na konspiracyjnym spotkaniu czy tajnych kompletach chłopak spojrzał dziewczynie w oczy i usłyszał bicie jej serca. Odprowadził ją, a ona ze strachem myślała, czy on zdąży dotrzeć do domu przed godziną policyjną. Tak rodziła się miłość, która dodawała siły, pozwalała przetrwać najtrudniejsze momenty. Była maleńką krainą szczęśliwości. Zakochani wierzyli, że będą żyli długo i szczęśliwie. Doczekają końca okupacji, Powstania. Los pisał różne scenariusze. Niejednokrotnie były to tragedie, w których miłość przegrywała…

Okupacja trwała już czwarty rok. Szalał niemiecki terror. Nie trzeba było wychodzić z domu, żeby zostać zatrzymanym, a potem zamordowanym w ulicznej egzekucji. Każda minuta życia mogła być tą ostatnią. Ula Kurkowska jakby nie widziała tego co dzieje się dookoła. Tak bardzo chciało jej się żyć i uśmiechać. Była zakochana i kochana. Andrzej Malinowski „Włodek”  był z „Zośki”. Imponował jej inteligencją i wiedzą. Studiował tajną medycynę. Zawsze mieli o czym rozmawiać. Lubiła go słuchać i na niego patrzeć, był taki przystojny. Chcieli być razem na zawsze. Mieli tyle wspólnych planów. Zaręczyli się. Włodek kupił obrączki w sklepie u Kuleszy. Podobało im się ogłoszenie przeczytane w gazecie: „Obrączki od Kuleszy gwarantują długie życie w małżeństwie”.
13 lipca 1944 roku „Włodek” jechał konspiracyjnym samochodem. Prowadził go jego podwładny. Zatrzymała ich niemiecka żandarmeria. Przy sprawdzaniu dokumentów kierowca omyłkowo podał informację, która ich zdekonspirowała. Jedynym ratunkiem dla nich mogła być ucieczka. Kierowcy udało się zgubić pościg. Włodka dosięgły kule. Jeszcze chwilę uciekał, ale nie dał rady. Ścigający żandarmi dobili go. Świadek całej tragedii opowiedział Uli, że zanim go dopadli zniszczył i zjadł papiery, które miał przy sobie. Wiedziała, że było tam również jej zdjęcie. Być może niszcząc je uratował Uli życie. Przez zakład fotograficzny, którego adres był na odwrocie, mogli dotrzeć do niej.
Idąc do Powstania wzięła najdroższe pamiątki po Włodku. Zdjęcie z dedykacją, kosmyk włosów z zakrzepłą krwią i listy. Wchodząc do kanałów musiała zostawić swój niewielki bagaż. Do kieszeni panterki włożyła małą paczuszkę z tym, co zostało po Włodku. Przeszły z nią cały powstańczy szlak. Są z nią do dzisiaj, na palcu ma obrączkę podarowaną przez Włodka, a on ciągle  żyje w jej sercu.
Marysia Czapska leżała z postrzałową raną nogi. Wystrzelił sten pokazywany jej przez Janka Sima. Długo była unieruchomiona. Każdego dnia przychodził Łukasz Tański. Robił jej śniadanie, czytał książki, dużo rozmawiali. Zawsze był kiedy go potrzebowała. Czy to była przyjaźń, czy początek miłości? Nie było im dane przekonać się. Łukasz wynajmował mieszkanie przy ulicy Zajączka. Weszli tam Niemcy. Znaleźli dwie kenkarty – prawdziwą i fałszywą. Zabrali go na Pawiak. Krótko przed Powstaniem zapakowali razem z innymi więźniami do pociągu towarowego. Drzwi zaryglowali. Podpalili na bocznicy w okolicach Skierniewic. Marysia nie chce do tego wracać. Po tylu latach trudno zastanawiać się czy to była przyjaźń czy miłość. Ciągle boli…
Róża Nowotna i Janek Walc poznali się na tajnej medycynie. Zaczęło się od wspólnej pasji i przyjaźni. Pod koniec okupacji byli już parą. Myśleli o wspólnej przyszłości, ale odkładali to na lepsze czasy. W Powstaniu pełnili służbę w tym samym szpitalu przy Poznańskiej. W pierwszych dniach walk, kiedy śmierć zaczynała zbierać pierwsze żniwo, brat Róży Gustaw i komendant szpitala, chcąc zmienić powszechnie panujący nastrój przygnębienia,  postanowili zorganizować młodym ślub.
Problemem były nie tylko warunki powstańcze, ale religia. Róża była wyznania rzymsko – katolickiego, a Janek kalwińskiego. Sprawdziło się powiedzenie: „Dla prawdziwej miłości przeszkód nie ma”. Udało się znaleźć duchownego, który miał prawo wydać odpowiednie pozwolenie. Lokatorka sąsiadującego ze szpitalem domu udostępniła im łazienkę, mogli się umyć.
12 sierpnia 1944 roku w kaplicy Sióstr Rodziny Maryi przy Hożej, odbył się pierwszy powstańczy ślub w Śródmieściu. Panna Młoda miała żółtą bluzkę uszytą przed Powstaniem z materiału spadochronowego i ciemną spódnicę. Obrączki mieli z łożysk karabinu maszynowego. Róża dostała ogromny bukiet dalii przyniesiony z pobliskiego ogrodu pomologicznego. Wieczorem było prawdziwe przyjęcie. Zaprzyjaźnione siostry zakonne przygotowały kanapki, na każdej był plasterek kiełbasy i pomidora. Toast za zdrowie Młodej Pary wznoszono lampką wina, które podarowała komenda.
Wiele razy było tragicznie, ocierali się o śmierć, ale doczekali końca wojny. Potem też nie zawsze było łatwo i szczęśliwie, ale we wspólnej miłości przeżyli do 1982 roku, do śmierci Jana.
Halina Dudzik „Sławka” była w patrolu sanitarnym dowódcy batalionu „Miotła”  kapitana Franciszka Mazurkiewicza ps. „Niebora”. 8 sierpnia Powstańcy odpoczywali w fabryce skór Pfeiffera przy ulicy Okopowej. Sławka razem z innymi siedziała na skórach, rozmawiali, ktoś śpiewał, próbowali zapomnieć choć na chwilę o tym co już zdążyli przeżyć i co jeszcze ich czekało. Podszedł do niej „Wszebor” Tadeusz Jędrzejewski i zapytał czy nie chciałaby się napić wody. Zdziwiła się, dookoła były tylko beczki z chemikaliami. Poprosiła, bo pić jej się chciało. Po chwili wrócił niosąc naczynie z mętną i dziwnie pachnącą wodą. Wypiła, nie chciała robić mu przykrości. Bardzo długo rozmawiali o wszystkim, byle nie o wojnie. Na pudełkach od zapałek zapisali swoje numery telefonów. Na wypadek gdyby ich drogi się rozeszły. Od tego dnia byli przyjaciółmi. Wiele razem przeszli w Powstaniu. Po kapitulacji ich drogi rozeszły się. Oddzielono kobiety od mężczyzn. Będąc w obozie systematycznie korespondowali. Wyczekiwała każdego listu od niego. Zrozumiała, że przyjaźń zmieniła się w miłość. Jego obóz wyzwolili Rosjanie, wrócił do Polski. Ona wyjechała do Anglii, tam miała układać sobie życie. Jednak kiedy odnalazł ją list „Wszebora”, zdecydowała się wrócić do kraju.
W 1947 roku wzięli ślub. Przeżyli razem 45 lat. Tadeusz Jędrzejewski zmarł w 1992 roku.
Edmund  i Halina Baranowscy w tym roku będą obchodzili 70 rocznicę ślubu.
Halinkę poznał dzięki swojej koleżance z oddziału, łączniczce Basi. Po przejściu kanałami ze Starówki do Śródmieścia dziewczyna dostała zgodę dowództwa na odwiedzenie rodzinnego domu przy Mokotowskiej. Za przyzwoleniem zabrała ze sobą czwórkę przyjaciół, był z nimi „Jur” Edmund Baranowski. Akurat z dyżuru w szpitalu wróciła młodsza siostra Basi, Halinka. W 1945 roku, po powrocie z obozu, dość szybko wybrał się na Mokotowską. Poszedł z Halinką na spacer. Jak wspomina Edmund Baranowski zaczął się najpiękniejszy okres w jego życiu, a jego najcenniejszą zdobyczą wojenną jest Halinka. Ślub wzięli w 1947 roku.



poniedziałek, 6 lutego 2017

159. Plany i marzenia Witolda Kieżuna w jego 95 Urodziny

Ze spotkania z Profesorem w przededniu jego 95 Urodzin
 Witold Kieżun z żoną Danutą, sanitariuszką "Jolą"
Witold Kieżun na spotkaniu z Janem Pawłem II
6 lutego 1922 roku, w rodzinie znanego wileńskiego lekarza Witolda Kieżuna, urodził się drugi syn, również  Witold. W dzieciństwie dość ciężko chorował. Opiekowała się nim matka Leokadia. Chociaż z wykształcenia była dentystką, zrezygnowała z pracy, żeby zająć się wychowaniem młodszego syna i wspierać męża, który z ogromnym oddaniem wykonywał swój zawód. Powszechnie było wiadomo, że od osób ubogich nigdy nie brał zapłaty. Mały Wituś zamiast bajek słuchał opowieści matki o jej działalności w ruchu niepodległościowym. Kiedy wymawiała słowo „Polska”, to brzmiało jak największa świętość. Pierwszą lekcją patriotyzmu był wierszyk „Kto ty jesteś?”. Nauczono go, że prawdziwą wartość w życiu człowieka ma to co go kształtuje, wzbogaca jego osobowość i charakter: wiara,  muzyka, literatura, sztuka.  Profesor Kieżun chętnie opowiada prawdziwą anegdotkę ze swojego życia: „W naszym domu była pomoc domowa, młoda, 18-letnia dziewczyna z białoruskiej wsi. Przyjaźniła się ze służącą z sąsiedztwa, kiedyś usłyszałem jak jej opowiada: - Nasz panicz to dobry chłopak, ale strasznie durnowaty. Czyta książkę i się śmieje, za chwilę znowu płacze”. Tak reagował na bardzo wcześnie przeczytaną „Trylogię”.
W 1931 roku niespodziewanie zmarł jego starszy brat. Dla ojca była to tak wielka tragedia, że serce nie wytrzymało, odszedł kilka miesięcy później. Młodszemu synowi w posagu zostawił przesłanie: „Pamiętaj, prawdziwy mężczyzna nigdy nie łamie przysięgi”. Leokadia Kieżun została sama z synem. Była silną kobietą, musiała walczyć o godziwe życie dla nich. Wyjechali do Warszawy, zamieszkali na Żoliborzu, ona wróciła do wyuczonego zawodu.
W 1932 roku Witold rozpoczął naukę w Państwowym Gimnazjum im. księcia Józefa Poniatowskiego. Angażował się bardzo aktywnie w życie szkoły, miał swoich przyjaciół i fascynacje. Jednak zawsze największym przyjacielem i podporą była Matka. Do dzisiaj wspomina ją ze wzruszeniem. Najbardziej jest jej wdzięczny, że wychowała go w wierze. Modlitwa nie tylko wzmacniała jego kręgosłup moralny, ale w ciężkich chwilach – których w jego życiu nie brakowało – pozwalała przetrwać.
Witold Kieżun w 1939 roku zdał maturę. Miał mnóstwo planów i marzeń na całe długie życie…
Wczesnym rankiem, 1 września 1939 roku zbudził go alarm przeciwlotniczy. Warszawiacy byli przyzwyczajeni do porannych próbnych alarmów. Wyszedł na balkon i od policjanta dowiedział się, że właśnie zaczęła się wojna. Musiał zmienić wszystkie palny, marzenia odłożyć na później. Po apelu pułkownika Umiastowskiego, razem z kolegami wyszedł z Warszawy. Podróżował samochodem, rowerem, szedł pieszo. Na drogach widział piekło trudne do opisania. Pierwszy raz zetknął się z bestialstwem niemieckich lotników atakujących kolumny uciekającej ludności cywilnej. Umęczony, rozżalony, pragnący robić cokolwiek pożytecznego wracał do Warszawy. Dostał się do niemieckiej niewoli. Udało mu się uciec. Do domu dotarł już po kapitulacji. Przywitała go matka, była zdrowa i cała. Mieszkanie częściowo było zniszczone. Najbardziej ucierpiał gabinet ze sprzętem dentystycznym, źródło ich dochodu. Zaczęła się okupacja, ale Witold znowu miał palny i marzenia…
Nauczył się szklić okna. Z kolegami założyli małe przedsiębiorstwo reklamujące się: „Szybko i tanio, szklenie okien”.
Za zarobione pieniądze wyremontował mieszkanie i kupił sprzęt do gabinetu. Ciągle pracował zarobkowo, ale głowę miał już zaprzątniętą czym innym. Od X 1939 roku zaczął działać w konspiracji. Pierwsze zadanie, które miał wykonać dotyczyło odnalezienia w okolicach Cytadeli, broni ukrytej po podpisaniu kapitulacji. Najtrudniejszy rozkaz jaki dostał, to wykonanie wyroku na konfidencie. Wykonać musiał, ale bardzo ciężko to odchorował. Swoim dowódcom zakomunikował, że podejmie się każdego najtrudniejszego i najbardziej niebezpiecznego zadania, może ryzykować życiem, byle nie musiał strzelać do bezbronnego, nawet jak jest to zdrajca.
Wszyscy czasem się bali, on też. Siły i odwagi dodawała chęć odwetu za tych wszystkich zabitych, zakatowanych, za codzienne upokorzenia, za pozbawienie polskiej nauki i kultury, religii.
Wreszcie 1 sierpnia 1944 roku nadszedł dzień zapłaty za pięć lat upokorzenia, terroru, za zabrane lata młodości, za zniszczone marzenia.
Witold Kieżun był w oddziale do zadań specjalnych w Batalionie „Gustaw – Harnaś”. 2 sierpnia zostali skierowani do wsparcia Batalionu „Kiliński” atakującego Pocztę Główną. Podczas tej akcji, dzięki odwadze, młodzieńczej brawurze i szczęściu, które go nie opuszczało, zdobył dużą ilość broni, amunicji i umundurowania. Wziął też do niewoli kilkunastu jeńców. Dowódca gratulując mu wspaniałego wypadu, zaproponował zmianę pseudonimu. Tak z „Kraka” został „Wypadem”. Potem walczył na Woli, o kościół św. Krzyża, Pałac Staszica, był w Śródmieściu. 23 września1944 roku dowódca AK, gen. Bór – Komorowski odznaczył go orderem Virtuti Militari.
Wychodził z Warszawy z wojskiem. Razem z Sewerynem Krzyżanowskim „Biskupem” udało im się uciec. Dotarł do Krakowa, gdzie odnalazł matkę. Nawiązał kontakt z miejscową AK, wiedział, że walka jeszcze się nie skończyła. Rozpoczął studia na wydziale prawa. Niestety na skutek zdrady został zatrzymany i więziony na Montelupich. Torturowany fizycznie i psychicznie. Stał pod ścianą śmierci, słyszał odbezpieczaną broń. Jak żal było życia ocalonego z Powstania. Komuniści nic z niego nie wydusili, wywieźli go do łagru na obrzeża pustyni Kara – Kum. Przeszedł ciężkie zapalenie płuc, tyfus, dystrofię, świnkę, świerzb oraz beri – beri, skrajną formę awitaminozy. Patrzył jak po kolei umierali jego koledzy, wycieńczeni i powaleni przez najcięższe choroby. Tych, którzy jeszcze próbowali żyć, przy upałach ponad 30stopni pojono wodą z solą. Witold Kieżun przeżył i wrócił do kraju. Zupełnie wyniszczony chorobami znowu miał plany i marzenia. Sens życia wróciła mu „Jola” Danuta Magreczyńska, dzielna i piękna sanitariuszka z Powstania. Tak bardzo był w niej zakochany od pierwszego spotkania. W 1950 roku zostali małżeństwem i razem przeżyli 63 lata. Pani Danuta zmarła w sierpniu 2013 roku.
Profesor Witold Kieżun jest wybitnym ekonomistą. Autorem książek naukowych i pięknych nowel. Kompozytorem wielu utworów muzyki fortepianowej.
Dzisiaj kończy 95 lat. W ostatnim okresie wiele chorował, ale znowu jest w doskonałej formie. Zachwyca intelektem i poczuciem humoru. Bardzo dużo pracuje ze studentami. Ma mnóstwo planów i marzeń. Panie Profesorze dwustu lat! 

O życiu i walce Witold Kieżuna można przeczytać w mojej książce "Powstańcy 44. Bohaterowie i świadkowie".

piątek, 6 stycznia 2017

158.Na 95 urodziny Janiny Rożeckiej "Dory" - wspomnienie jak powaliła sowieckiego oficera.

 Janina Rożecka
 Janina Rożecka
 Janina Rożecka z młodzieżą z Hiszpanii
Janina Rożecka na obchodach w szkole im. Stefanii Sempołowskiej


Janina Rożecka 6 stycznia kończy 95 lat. Każdy kto miał przyjemność poznać ją potwierdzi, że  jej wiek zupełnie nie pasuje do ilości energii, radości życia i poczucia humoru.
Wychowana w domu pełnym miłości. Ojciec, oficer Wojska Polskiego nauczył ją co to jest poczucie honoru i odpowiedzialność. Nigdy nie dowiedział się jak bardzo zaowocowały jego nauki, zamordowany został w Starobielsku. Janeczka od początku okupacji działała w konspiracji, uczyła się i pracowała. Zawsze w trudnych sytuacjach zastanawiała się jakby zachował się ojciec i czy poparłby jej decyzję. W Powstaniu była sanitariuszką w Zgrupowaniu „Żywiciel” na Żoliborzu… O jej okupacyjnej i powstańczej historii pisałam wielokrotnie, również na blogu. Dzisiaj w tak wyjątkowym dniu oddaje głos Janeczce Rożeckiej, opowie mało znany epizod ze swojego powojennego życia…

„Ze szpitala w Komorowie wyjechałam do Zakopanego, zaprosili mnie  znajomi u, których mogłam się zatrzymać i przeczekać do wyzwolenia. Moja mama powtarzała, że tam gdzie się pojawię zawsze coś musi się wydarzyć, przyciągam kompletnie nieprawdopodobne zdarzenia i najczęściej sobie i innym trochę pokomplikuję. Zgadzałam się z nią, ale też wiem, że często bywam współautorką  sytuacji zabawnych. Jestem kombinacją pecha, niepoprawnego optymizmu i poczucia humoru wbrew okolicznościom. W Zakopanem przeżyłam biedę, doznałam ludzkiej życzliwości i stałam się obiektem westchnień czeskiego oficera. Był dowódcą oddziału walczącego w Armii Czerwonej. Dobrze wychowany, szarmancki i jak na warunki frontowe bardzo elegancki. Przekonywał mnie, żebym wstąpiła do jego oddziału. Co ja się  nalawirowałam, żeby wywinąć się i nie narazić się. Wreszcie powiedziałam, że ja jestem Powstańcem z Warszawy i tam wrócić muszę. Poskutkowało, zrozumiał i jeszcze przez ordynansa przysłał takie jedzenie jakiego nie widziałam od lat.
W Warszawie czekała na mnie już mama. Z rodzinnego dobytku niewiele zostało. Kradli Niemcy, Sowieci i szabrownicy. Trzeba było wyremontować dom, obie pracowałyśmy, ale dochód ledwie starczał na jedzenie. Zaproponowano mi pracę w Bydgoszczy, w restauracji „Pod Orłem”.  Duży, doskonale prowadzony, wręcz luksusowy lokal. Zatrudniono mnie jako kelnerkę. Pracowałam od 6.00 rano do 22.00. Padałam na twarz ze zmęczenia, ale  zarabiałam doskonale. Goście mnie lubili i dawali duże napiwki. Początkowo miałam wielkie problemy z obsługą restauracji. Wiedzieli o mnie tylko, że przyjechałam z Warszawy. Patrzyli niechętnie, bo byłam „inna”. Kelnerka znająca języki, grająca na pianinie, nawet inaczej ubrana niż pozostali i do wszystkiego ciesząca się ogromnym szacunkiem i życzliwością właścicieli lokalu. Tak dłużej nie mogłam pracować, poprosiłam współpracowników o rozmowę i w kilku słowach opowiedziałam im o sobie i o biedzie, która mnie tu przygnała. Widziałam w ich oczach wstyd. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Zrozumieli, że chleba im nie zabieram, pomagałam we wszystkim i zawsze mogłam liczyć na ich pomoc. Orkiestra specjalnie dla mnie, każdego dnia rozpoczynała granie piosenką „Warszawo ma”.
Miałam bardzo różnych klientów, wielu obsługiwałam systematycznie. Wzbudzali czasem wielką sympatię, czasem smutek i żal, współczucie. To był okres powojenny, ludzie mieli „wypisane” na twarzach swoje losy. Przychodził każdego dnia starszy człowiek bez wątpienia przedwojenna elita. Jadał skromnie i zawsze brakowało mu paru groszy do rachunku. Dopłacałam i jeszcze coś dokładałam do talerza. Na palcu miał sygnet, ja też nosiłam sygnet podarowany przez ojca. Któregoś dnia płacąc rachunek, spojrzał na mnie drwiąco i zapytał: - Od kiedy to kelnerki noszą sygnety. Natychmiast zniknęło moje współczucie i warknęłam: - Odtąd kiedy tacy hrabiowie jak pan czekają, żeby kelnerki dopłacały do rachunku.
Nie spodziewał się takiej riposty, nigdy już nie zjawił się u nas w lokalu.
Do restauracji przychodzili również Rosjanie, najczęściej oficerowie. To był najgorszy rodzaj klientów i najwięcej sprawiali kłopotu. Wszyscy bali się i niechętnie obsługiwali ich stoliki. Nie miałam żadnych oporów, dawałam sobie radę, chociaż na napiwki liczyć nie mogłam. Zdarzali się tacy, którzy wchodzili z workiem pieniędzy, a próbowali wychodzić nie płacąc. Zawsze pili do upadłego. Któregoś dnia przyszedł oficer rosyjski, towarzyszyli mu dwaj polscy oficerowie, na ich twarzach widać było strach. Po obficie zakrapianej kolacji poprosili o rachunek. Wtedy kompletnie pijany czerwonoarmista zaczął krzyczeć, żeby dać mu jeszcze wódki. Widząc, że za chwilę straci przytomność z upojenia, zażądałam najpierw zapłaty. Wstał chwiejąc się na nogach, spojrzał na mnie przekrwionymi, zamglonymi oczami i wrzasnął: „Ty niemiecka dziwko”. Tego było dosyć, przemilczałabym „dziwkę”, ale „niemiecka”, tego darować nie mogłam. Podałam tacę stojącemu obok koledze, dłonie zacisnęłam w pięści i ile miałam sił zaczęłam okładać po tej obrzydliwej, czerwonej gębie. Przewrócił się na stoliki, z których wszystko pospadało i potłukło się. Goście i obsługa zamarli z przerażenia. Nie słyszałam, ale po całym zdarzeniu koledzy opowiedzieli mi, że uspokajano mnie, ale nie było mocy, która mogła mnie zatrzymać. Ktoś zadzwonił do pobliskiej rosyjskiej komendy z informacją, że ich oficer awanturuje się. W ciągu kilku minut przyszedł patrol. Kiedy  zabierali szamocącego się oficera, ciągle wrzeszczał do mnie: -„ubju”. Nie mogłam tego tak zostawić, poszłam razem z nimi. Ludzie patrzyli na mnie z przerażeniem - „wariatka”. Na komendzie nikogo nie pytając o zgodę weszłam do gabinetu komendanta.  Moje stanowcze zachowanie tak zaskakiwało rozmówców, że nie byli w stanie mi się sprzeciwić. Funkcjonariusz przywitał mnie w pięknym, gustownie urządzonym gabinecie. Miał doskonałe maniery, poruszał się jakby szedł po pałacowych podłogach i grzecznie wysłuchał mojej skargi. Wiele razy przeprosił. Następnego dnia miałam dostarczyć rachunek strat, a wszystko zostanie wyrównane. Pomimo ostrzeżeń dobrze mi życzących, rachunek zaniosłam . Za wszystkie szkody zapłacono z nawiązką. Niestety dla mnie zaczął się trudny czas. W lokalu codziennie przesiadywali „smutni panowie”, czułam na każdym kroku ich wzrok. Wreszcie wezwano mnie do Urzędu Bezpieczeństwa. Długo wypytywano o Warszawę, okupację i Powstanie. Kłamałam, kręciłam, robiłam z siebie tchórzliwą cwaniaczkę. Wypuścili, ale „ogon” miałam już bez przerwy. Na opuszczenie Bydgoszczy zdecydowałam się kiedy ponownie wezwano mnie do UB i zaproponowano wyjazd do Paryża, gdzie mogłabym  kontynuować studia medyczne. Zdziwiłam się. Usłyszałam, że wbrew temu co mówię, jestem bardzo odważna, a tacy ludzie są potrzebni.  Pożegnałam  ludzi, którzy w trudnym dla mnie czasie okazali mi wiele serca i życzliwości. Żegnali mnie ze smutkiem, ale miałam świadomość, że i z ulgą”.


Dla Jubilatki życzenia zdrowia i sił do realizacji ciągle nowych planów. 

czwartek, 5 stycznia 2017

157. Odszedł na wieczną wartę Generał Brochwicz Lewiński ps. "Gryf"

 Jeszcze wczoraj wpis w podarowanej przez Pana Generała książce był miłą pamiątką, dzisiaj dla mnie to bezcenny dokument.




Informacja o odejściu ludzi, którzy zostawili ślad w naszym życiu, zawsze przychodzi nie w porę, nigdy nie jesteśmy na nią gotowi. Ze zdziwieniem i szeroko otwartymi oczami zadajemy sobie setki pytań, na które nie dostaniemy już odpowiedzi. Zawsze mamy wyrzuty sumienia, że czegoś zapomnieliśmy zrobić czy powiedzieć… Odszedł od nas Generał Janusz Brochwicz Lewiński. Na stronach bloga żegnam go króciutkim fragmentem swojej książki „Pod okupacją i w Powstaniu. Konspiracyjne wspomnienia”, dla Pana Generała była ona ważna.

Człowiek legenda – Janusz Brochwicz-Lewiński, generał brygady. Można powiedzieć, że oswoił śmierć. Wielokrotnie spotykał się z nią, ale udawało mu się uwolnić z jej uścisku. Pierwszy raz w dniu swoich 19. urodzin, w 1939 roku został skazany na śmierć przez Sowietów. Był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego „Zapory” – sławnego, niezłomnego dowódcy oddziałów partyzanckich. Przeszedł do historii Powstania Warszawskiego jako legendarny obrońca Pałacyku Michla… W oflagu w Murnau rozmawiał z Witoldem Pileckim. Po zakończeniu wojny przez 58 lat w Polsce nie było dla niego miejsca, nie mógł tutaj wrócić. Był oficerem Samodzielnej Brygady Spadochronowej w Szkocji i  oficerem wywiadu… brytyjskiego.
Do generała dotarłam dzięki wspólnemu znajomemu i Agnieszce Boguckiej - opiekunce i oddanej przyjaciółce generała, szefowej warszawskiego oddziału Wspólnoty Polskiej. W czasie pierwszej rozmowy telefonicznej drżał mi głos, stałam na baczność, zżerała mnie trema. Ciepły serdeczny głos i wyczuwalna życzliwość mojego rozmówcy trochę mnie ośmieliły. Kiedy powiedziałam mu o swoich obawach, przeszedł na bardzo żartobliwy ton. Na pierwszym spotkaniu oczarował mnie zupełnie. Dawno nie spotkałam tak cudownie pozytywnego człowieka. Piękna polszczyzna, ogromne poczucie humoru, powodowały, że w czasie rozmowy z nim delektowałam się każdym słowem.
Na ścianie w jego mieszkaniu, w ramce za szkłem, wisi mały obrazek Jezusa Miłosiernego „Jezu ufam Tobie”. Szary, bez koloru, posklejany. Chociaż w tym pokoju jest wiele pięknych przedmiotów, które gospodarz otrzymał od różnych ważnych i cenionych osobistości – to właśnie ten niepozorny obrazek jest bezcenny. Najważniejszy dla gospodarza! To dar od matki, Jadwigi Brochwicz-Lewińskiej. Podarowało go swojemu jedynemu synowi, gdy żegnała się z nim w sierpniu 1939 roku. Miał go zawsze chronić. I ochronił. Los nie oszczędzał  Janusza Brochwicza-Lewińskiego. Nieraz tracił wszystko, musiał szukać dla siebie miejsca na Ziemi. Z obrazkiem od matki, włożonym do książeczki wojskowej, nigdy się nie rozstawał! Tak samo jak z przeświadczeniem, że nie można złamać danego słowa. Zdradzić. Donieść. Takie grzechy mogłaby wymazać tylko śmierć.    

  "Trwały przygotowania do Powstania, trudno było zdobyć środki opatrunkowe i leki. Polski pracownik apteki Wendego przy Krakowskim  Przedmieściu 55, poinformował dowództwo o dostawie do magazynów dużej ilości medykamentów dla niemieckich szpitali polowych. Zdecydowano, że przejmiemy cały transport. Przygotowanie i dowodzenie akcją powierzono mnie.
Po dokładnym rozpoznaniu budynku i całej okolicy, przedstawiłem dowództwu plan akcji. Został zatwierdzony. Miała się odbyć 10 lipca, początek o godz. 5.30. Łączniczki po odebraniu od nas dokumentów (osoby biorące udział w akcjach nie mogły mieć przy sobie nic, co mogłoby w razie wpadki albo  śmierci pozwolić zidentyfikować tożsamość) i dostarczeniu broni, poszły na swoje stanowiska obserwacyjne. Apteka była zupełnie niedostępna dla Polaków, chociaż miała w większości polską obsługę. Była doskonale pilnowana. W pobliżu, w dawnym budynku Ministerstwa Spraw Wojskowych stacjonowało około dwóch tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy służb, m.in. policja i lotnicy.
Przy samej aptece zatrzymała się ciężarówka, którą przyjechało ośmiu naszych chłopców w roboczych ubraniach. Podszedłem do apteki. Miałem cywilne ubranie, a w klapie marynarki wpięty znaczek ze swastyką. Zastukałem w okienko. Kiedy przyszedł kierownik, płynnym niemieckim wytłumaczyłem mu, że mój szef ma straszne bóle i potrzebuje natychmiast lekarstwo. Podałem receptę. Przyjrzał się jej i wpuścił mnie do środka. Przystawiłem mu pistolet do głowy i powiedziałem: - Armia Krajowa zabiera towar. Przerażeni, pozostali pracownicy, bez  najmniejszego sprzeciwu wykonywali moje polecenia, usiedli na podłodze. Wpuściłem pozostających do tej pory w samochodzie kolegów. Kiedy kazałem aptekarzowi otworzyć magazyny, zaczął szukać kluczy, tłumacząc, ze nie wie gdzie się podziały. Nie było czasu na szarpaninę, ani czekanie. Wyłamaliśmy zamek i czym prędzej przenieśliśmy wszystko na ciężarówkę.
W czasie trwania akcji, obok samochodu przechodził niemiecki patrol i nic ich nie zdziwiło. Poszli dalej. Wszystko trwało dłużej niż zaplanowaliśmy, ale udało się. Nie użyliśmy broni, nie padł ani jeden strzał. Zdobyty towar zostawiliśmy w tajnym magazynie w piwnicy sklepu warzywnego przy ulicy Poznańskiej.
W akcji wzięło udział 14 żołnierzy Batalionu „Parasol”. Ryzyko było ogromne. Jeden błąd i  wszyscy mogliśmy zginąć. Zdobyte lekarstwa i opatrunki zostały wykorzystane w czasie Powstania".
                                                                                 







poniedziałek, 2 stycznia 2017

156. Żołnierz Batalionu "Zośka", Profesor Tytus Karlikowski kończy 90 lat.

 Tytus Karlikowski "Tytus"
 Tytus Karlikowski, zdjęcie z maja 1944 roku.
Profesor Tytus Karlikowski

Słuchając opowieści prof. Tytusa Karlikowskiego o jego dzieciństwie, o rodzicach, dwóch starszych siostrach, mam wrażenie, że to wszystko działo się tak niedawno…
A przecież urodził się 3 stycznia 1927 roku w Łęczycy, kończy 90 lat i już na stałe wszedł do naszej historii. Zarówno Pan Profesor jak i jego żona, Alicja Karlikowska, zaufali mi i opowiedzieli o swoim życiu. Ich historie opisałam w książce, która ukaże się w czerwcu.
Kilka spotkań zaowocowało piękną znajomością, najpewniej powstanie z naszych rozmów kolejna książka.  Państwo Karlikowscy opowiadając zawsze siedzą naprzeciw siebie. Kiedy jedno z nich wspomina i akurat z pamięci uleci jakaś data, nazwisko, to natychmiast drugie uzupełnia. Widać jak doskonale się znają, ufają sobie i dopełniają się. Pan Tytus to żołnierz, twardy mężczyzna, którego życie nie rozpieszczało.
Walka o wolność wpisana jest w historię jego rodziny. Rodzice poznali się w 1918 roku w Polskiej Organizacji Wojskowej. Wujowie, oficerowie Wojska Polskiego walczyli w 1939 roku, w wojnie obronnej. 1 sierpnia 1944 roku, z jego domu do Powstania wyszło sześć osób.
Tytus Karlikowski od 1937 roku, był bardzo aktywnie działającym harcerzem. We wrześniu 1939 roku zgłosił się do Harcerskiej Służby Łączności, uważając obronę Ojczyzny za swoją powinność.
Działalność konspiracyjną rozpoczął od harcerstwa. Był w pierwszym naborze do małego sabotażu, tam zdobył doświadczenie wykorzystane w późniejszej walce zbrojnej. Należał do pokolenia, które przez okoliczności zostało zmuszone do szybkiego dojrzewania. Marzyła im się walka z bronią w ręku. Jesienią 1942 roku, kiedy „Szare Szeregi” przeszły reorganizację i podzielono harcerzy na grupy wiekowe. Tytus Karlikowski bardzo chciał dołączyć do Grup Szturmowych, ale nie miał ukończonych osiemnastu lat, a wymagano pełnoletności –  był zbyt młody. Odbył wtedy długą rozmowę z hufcowym, Jankiem Bytnarem „Rudym” i Eugeniuszem Koecherem „Kołczanem”, po której został uznany za dojrzałego i odpowiedzialnego. Dopisano mu brakujące lata i skierowano do GS. Po intensywnych szkoleniach wojskowych stał się żołnierzem. Z całą odpowiedzialnością i świadomością na ręce druha Jana Bytnara „Rudego” składał przysięgę – „Przed ofiarą życia nie cofnę się”.
Brał udział w wielu akcjach, o których mówiła cała Warszawa, a dzisiaj opisywane są w podręcznikach szkolnych. Był wśród tych co przygotowywali „Akcję pod Arsenałem”, akcję odbicia Naczelnika „Szarych Szeregów” Floriana Marciniaka.
Po utworzeniu Batalionu „Zośka” walczył w jego szeregach, miał dwa pseudonimy „Tytus” i „Wąż”. Od lata 1943 roku do lata 1944 roku jego sekcyjnym był Krzysztof Kamil Baczyński.
W Powstaniu Warszawskim na jego oczach ginęli koledzy, on miał dużo szczęścia, udawało się.
11 sierpnia razem z kolegami objął pozycje na cmentarzu żydowskim. Około 11.00 rozpoczął się bardzo silny atak niemiecki.  Razem z Mirkiem Szymaniakiem „Wagnerem” i Staśkiem Deczkowskim „Madejskim” obsługiwali karabin maszynowy. Tytus Karlikowski dostał pierwszy. Przykrył go własnym ciałem upadający, ciężko ranny „Wagner” i to jego trafiły wszystkie odłamki, "Tytus" przeżył, stracił oko i miał ciężko poranioną lewą część ciała.
Drugi raz jego szczęście dało o sobie znać 18 sierpnia. Leżał wtedy w szpitalu Batalionu „Zośka” przy ulicy Miodowej. Niemcy zrzucili na budynek bomby. Wszystko się zawaliło, zapadały się podłogi i przewracały ściany przygniatając rannych. Niewielu wtedy przeżyło, zginął tam Janek Romocki „Bonaventura” Jego udało się odkopać, był w strasznym stanie. Ksiądz Tomasz Rostworowski udzielił mu ostatniego namaszczenia. Przeżył. Jeszcze kilka razy ocierał się o śmierć. Ze Starówki kanałami, na własnych plecach przeniosła go sanitariuszka „Dorotka”  zawdzięcza jej życie. Dziewczyna zginęła  dwa tygodnie później ratując innego rannego.
Przebywał w kilku szpitalach, po wojnie poddany intensywnemu leczeniu i rehabilitacji odzyskał siły i zdrowie. W  1946 roku wrócił do Warszawy. Zdał maturę i skończył studia na Wydziale Leśnym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Naukowo zajmował się  inżynierią środowiska, ochroną przeciwpożarową lasu i ochroną środowiska.
Do dzisiaj bardzo aktywnie działa w organizacjach kombatanckich, jest przewodniczącym Środowiska Żołnierzy Batalionu „Zośka”.
Profesor Tytus Karlikowski opowiadał o „Rudym”, „Alku”, Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, dla niego to byli koledzy, a ja wstrzymywałam oddech. Nie chciałam stracić ani jednego słowa z tej opowieści. Rozmawiam ze świadkiem historii znającym osobiście bohaterów, którzy stali się legendą dla następnych pokoleń.

Dla Pana Profesora życzenia zdrowia i pogody ducha na długie lata życia.