czwartek, 5 stycznia 2017

157. Odszedł na wieczną wartę Generał Brochwicz Lewiński ps. "Gryf"

 Jeszcze wczoraj wpis w podarowanej przez Pana Generała książce był miłą pamiątką, dzisiaj dla mnie to bezcenny dokument.




Informacja o odejściu ludzi, którzy zostawili ślad w naszym życiu, zawsze przychodzi nie w porę, nigdy nie jesteśmy na nią gotowi. Ze zdziwieniem i szeroko otwartymi oczami zadajemy sobie setki pytań, na które nie dostaniemy już odpowiedzi. Zawsze mamy wyrzuty sumienia, że czegoś zapomnieliśmy zrobić czy powiedzieć… Odszedł od nas Generał Janusz Brochwicz Lewiński. Na stronach bloga żegnam go króciutkim fragmentem swojej książki „Pod okupacją i w Powstaniu. Konspiracyjne wspomnienia”, dla Pana Generała była ona ważna.

Człowiek legenda – Janusz Brochwicz-Lewiński, generał brygady. Można powiedzieć, że oswoił śmierć. Wielokrotnie spotykał się z nią, ale udawało mu się uwolnić z jej uścisku. Pierwszy raz w dniu swoich 19. urodzin, w 1939 roku został skazany na śmierć przez Sowietów. Był podkomendnym Hieronima Dekutowskiego „Zapory” – sławnego, niezłomnego dowódcy oddziałów partyzanckich. Przeszedł do historii Powstania Warszawskiego jako legendarny obrońca Pałacyku Michla… W oflagu w Murnau rozmawiał z Witoldem Pileckim. Po zakończeniu wojny przez 58 lat w Polsce nie było dla niego miejsca, nie mógł tutaj wrócić. Był oficerem Samodzielnej Brygady Spadochronowej w Szkocji i  oficerem wywiadu… brytyjskiego.
Do generała dotarłam dzięki wspólnemu znajomemu i Agnieszce Boguckiej - opiekunce i oddanej przyjaciółce generała, szefowej warszawskiego oddziału Wspólnoty Polskiej. W czasie pierwszej rozmowy telefonicznej drżał mi głos, stałam na baczność, zżerała mnie trema. Ciepły serdeczny głos i wyczuwalna życzliwość mojego rozmówcy trochę mnie ośmieliły. Kiedy powiedziałam mu o swoich obawach, przeszedł na bardzo żartobliwy ton. Na pierwszym spotkaniu oczarował mnie zupełnie. Dawno nie spotkałam tak cudownie pozytywnego człowieka. Piękna polszczyzna, ogromne poczucie humoru, powodowały, że w czasie rozmowy z nim delektowałam się każdym słowem.
Na ścianie w jego mieszkaniu, w ramce za szkłem, wisi mały obrazek Jezusa Miłosiernego „Jezu ufam Tobie”. Szary, bez koloru, posklejany. Chociaż w tym pokoju jest wiele pięknych przedmiotów, które gospodarz otrzymał od różnych ważnych i cenionych osobistości – to właśnie ten niepozorny obrazek jest bezcenny. Najważniejszy dla gospodarza! To dar od matki, Jadwigi Brochwicz-Lewińskiej. Podarowało go swojemu jedynemu synowi, gdy żegnała się z nim w sierpniu 1939 roku. Miał go zawsze chronić. I ochronił. Los nie oszczędzał  Janusza Brochwicza-Lewińskiego. Nieraz tracił wszystko, musiał szukać dla siebie miejsca na Ziemi. Z obrazkiem od matki, włożonym do książeczki wojskowej, nigdy się nie rozstawał! Tak samo jak z przeświadczeniem, że nie można złamać danego słowa. Zdradzić. Donieść. Takie grzechy mogłaby wymazać tylko śmierć.    

  "Trwały przygotowania do Powstania, trudno było zdobyć środki opatrunkowe i leki. Polski pracownik apteki Wendego przy Krakowskim  Przedmieściu 55, poinformował dowództwo o dostawie do magazynów dużej ilości medykamentów dla niemieckich szpitali polowych. Zdecydowano, że przejmiemy cały transport. Przygotowanie i dowodzenie akcją powierzono mnie.
Po dokładnym rozpoznaniu budynku i całej okolicy, przedstawiłem dowództwu plan akcji. Został zatwierdzony. Miała się odbyć 10 lipca, początek o godz. 5.30. Łączniczki po odebraniu od nas dokumentów (osoby biorące udział w akcjach nie mogły mieć przy sobie nic, co mogłoby w razie wpadki albo  śmierci pozwolić zidentyfikować tożsamość) i dostarczeniu broni, poszły na swoje stanowiska obserwacyjne. Apteka była zupełnie niedostępna dla Polaków, chociaż miała w większości polską obsługę. Była doskonale pilnowana. W pobliżu, w dawnym budynku Ministerstwa Spraw Wojskowych stacjonowało około dwóch tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy służb, m.in. policja i lotnicy.
Przy samej aptece zatrzymała się ciężarówka, którą przyjechało ośmiu naszych chłopców w roboczych ubraniach. Podszedłem do apteki. Miałem cywilne ubranie, a w klapie marynarki wpięty znaczek ze swastyką. Zastukałem w okienko. Kiedy przyszedł kierownik, płynnym niemieckim wytłumaczyłem mu, że mój szef ma straszne bóle i potrzebuje natychmiast lekarstwo. Podałem receptę. Przyjrzał się jej i wpuścił mnie do środka. Przystawiłem mu pistolet do głowy i powiedziałem: - Armia Krajowa zabiera towar. Przerażeni, pozostali pracownicy, bez  najmniejszego sprzeciwu wykonywali moje polecenia, usiedli na podłodze. Wpuściłem pozostających do tej pory w samochodzie kolegów. Kiedy kazałem aptekarzowi otworzyć magazyny, zaczął szukać kluczy, tłumacząc, ze nie wie gdzie się podziały. Nie było czasu na szarpaninę, ani czekanie. Wyłamaliśmy zamek i czym prędzej przenieśliśmy wszystko na ciężarówkę.
W czasie trwania akcji, obok samochodu przechodził niemiecki patrol i nic ich nie zdziwiło. Poszli dalej. Wszystko trwało dłużej niż zaplanowaliśmy, ale udało się. Nie użyliśmy broni, nie padł ani jeden strzał. Zdobyty towar zostawiliśmy w tajnym magazynie w piwnicy sklepu warzywnego przy ulicy Poznańskiej.
W akcji wzięło udział 14 żołnierzy Batalionu „Parasol”. Ryzyko było ogromne. Jeden błąd i  wszyscy mogliśmy zginąć. Zdobyte lekarstwa i opatrunki zostały wykorzystane w czasie Powstania".
                                                                                 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz