Alicja Karlikowska jedna z bohaterek książki "Nasza powstańcza młodość", żona śp. prof. Tytusa Karlikowskiego, jest z dziada pradziada warszawianką. Od
1942 roku związana była z tajnym harcerstwem, które nauczyło ją odpowiedzialności i wrażliwości na drugiego człowieka. W ostatnich dniach Powstania szła kanałami z
Mokotowa do Śródmieścia. Nie pamiętała jak długo trwał ten marsz – koledzy jej
powiedzieli, że 23 godziny. Cicha, skromna, niechętnie wraca wspomnieniami do tamtych dni.
Szłam kanałami z Mokotowa do Śródmieścia
Od
ostatnich dni lipca miałam spakowany plecak, byłam przygotowana na wypadek
wybuchu Powstania. 1 sierpnia dostałam rozkaz przeniesienia meldunków na ulicę
Szustra, obecnie Dąbrowskiego i ulicę Dolną. Mamy nie było w domu, więc mogłam
swobodnie wyjść. Wyczuwało się atmosferę podniecenia i wyczekiwania. Przed
siedemnastą doszłam do Dolnej i tam usłyszałam pierwsze strzały. Wypełniłam
zadanie i chciałam wracać, ale miałam odciętą drogę. Była już noc lał deszcz,
byłam daleko od domu. Trochę zagubiona spotkałam chłopców z patrolu łączności,
z „Baszty”. Byli z Żoliborza, nie znali Mokotowa, a mieli zainstalować linię
telefoniczną dla wojska. Po harcerskich szkoleniach, wiedziałam jak i gdzie
należy iść. Znałam doskonale okolicę, każdy zakamarek i przechodnie bramy. Nad
ranem doszliśmy do ulicy Krasickiego. Tam spotkaliśmy podporucznika Jerzego
Stawińskiego, miał dwa pseudonimy „Łącki” i „Lucjan”. Była z nim grupa
łącznościowa. Mieli radiostację, telefony, brakowało im ludzi. Dowódca
przeprowadził werbunek. Byłam bardzo młoda, ale miałam dwa ważne atuty –
doskonale znałam Mokotów, przeszłam szkolenie dla łączniczek i umiałam
posługiwać się brzęczkiem. Razem z pozostałymi świeżo przyjętymi zostałam
zaprzysiężona. Przysięgę odbierał od nas porucznik„Łącki”. Chociaż byłam bardzo
zmęczona, wśród prawie obcych, dopiero poznanych ludzi, stojąc w tych kałużach
deszczu poczułam, że łączą nas nierozerwalne więzi.
Kiedy
byliśmy już zaprzysiężoną armią, dostaliśmy rozkaz wyjścia do lasu. Szliśmy
żegnani przez ludność cywilną, dzielili się swoimi zapasami żywności. Doszliśmy
do Dworca Południowego, obecnie jest tam pętla autobusowa przy Metrze
Wilanowska. Dowódca zarządził przerwę na odpoczynek. Wszyscy wygodnie
rozlokowani, siedzieliśmy, leżeliśmy, jak komu było wygodniej. Nagle od strony
Wyścigów wyjechały niemieckie czołgi. Jedyna droga ucieczki prowadziła przez
rozkopane glinianki. Przerażona biegłam bez wytchnienia, była ze mną znajoma
łączniczka. Ukryłyśmy się pod schodami willi przy ulicy Lenartowicza i tam spędziłyśmy
noc. Następnego dnia ledwie żywe postanowiłyśmy szukać naszych. Znaleźliśmy ich
w domu przy ulicy Pilickiej, tam było miejsce koncentracji i kwaterunku. W
piwnicy zainstalowano radiostację i tam była cała jej obsługa. Moim miejscem
służby była polowa łącznica umieszczona w piwnicy pobliskiej willi Franciszka Fuchsa,
założyciela pierwszej warszawskiej fabryki czekolady. Zmieniałyśmy się tam co
kilka godzin. Zawsze na posterunku musiała być choćby jedna z nas . Łączność z
całym Mokotowem była możliwa dzięki naszym patrolom, które rozprowadzały i
kontrolowały linie telefoniczne w całej okolicy. To była praca chłopców, ale i
nam zdarzało się pójść w teren. Były to bardzo ciężkie i niebezpieczne zadania.
W rękach trzymało się przewód i po wertepach, krzakach szło się w różne
zakamarki Mokotowa, tam gdzie była uszkodzona linia. Wielu chłopców nie wróciło
z takich patroli.
W
naszej części Mokotowa sierpień, w porównaniu z innymi dzielnicami był dość
spokojny. Na rogu Krasickiego i Malczewskiego w opuszczonej willi gdzie
kwaterowali nasi chłopcy, stało pianino. Na ich prośbę, w czasie wolnym od
dyżurów grałam popularne przedwojenne
piosenki. Było miło i radośnie. Moja matka bardzo chciała, żebym była dobrze
wychowaną panienką. Od dziecka posłała mnie do szkoły muzycznej. Miałam tam
ćwiczyć etiudy, a ja wolałam modne przeboje. Wbrew zakazom czasem mi się to
udawało. Nigdy nie wiadomo, co się
człowiekowi w życiu przyda. A mnie te piosenki bardzo się przydały, bo wszyscy słuchali ich z radością.
Pewnego poranka, siedziałam przy pianinie grając jakieś popularne kawałki:
„Tulipany”, „Zielony kapelusik” i inne. Wszedł młody porucznik. Chwilę słuchał,
potem pochwalił moje umiejętności i zapytał czy może na chwilę usiąść do
pianina. Dostał słowa piosenki, „w
głowie” ma skomponowaną muzykę, jeżeli tego nie zagra, to uleci bezpowrotnie.
Był to porucznik Jan Markowski, ps. Krzysztof, bardzo znany przedwojenny
kompozytor i pianista. Autor moich ulubionych piosenek. Tego pamiętnego dnia ja
i moi koledzy byliśmy świadkami narodzin „Marszu Mokotowa”, wielkiego
powstańczego przeboju, hymnu walczącego Mokotowa.
15
sierpnia 1944 roku obchodziliśmy Święto Wojska Polskiego. Zaczynał się trzeci
tydzień Powstania. Dzień był piękny i słoneczny. W odświeżonych drelichach, z
biało-czerwonymi proporczykami na kołnierzach przemaszerowaliśmy ulicą
Malczewskiego do kaplicy Sióstr Elżbietanek, gdzie odbyła się uroczysta msza święta.
Ksiądz udzielił wszystkim absolucji i przyjęliśmy komunię świętą.
W
pierwszych dniach Powstania nie tylko było u nas spokojniej niż w innych
częściach miasta, były też mniejsze problemy z jedzeniem. Dostawaliśmy obiady,
było pieczywo z piekarni przy Puławskiej. Jednak bardzo szybko się to
skończyło. Musieliśmy radzić sobie sami i zdobywać zaopatrzenia. Niedaleko od
naszych pozycji były pola uprawne. Rosła tam kapusta, pomidory i ziemniaki.
Braliśmy duże płócienne worki i szliśmy po żywność. Trzeba było zachować
ogromną ostrożność. Każdy gwałtowny ruch mógł być zauważony przez Niemców,
którzy stacjonowali kawałek dalej. Czołganie się z pełnym workiem warzyw nie
należało do najłatwiejszych. Na szczęście nigdy, nikomu nic złego się nie
przytrafiło.
Podstawowym produktem używanym do wszystkiego był sztuczny miód, którego na
Mokotowie były ogromne zapasy. Jedliśmy go z chlebem, dodawaliśmy do placków i
innych potraw.
Wspomniany przeze mnie porucznik „Krzysztof” napisał piosenkę „Małgorzatka”.
Dedykował ją sanitariuszce Janinie Załęskiej. Znałam ją, naprawdę była piękna i
jak my wszyscy wcinała ten miód. Bardzo mnie denerwuje kiedy śpiewa się;
„sanitariuszka to unikat i razem z nami spija miód”. To jest niezgodne z oryginalnymi
słowami, bo ona nie spijała miodu, ale go wcinała.
Z
każdym dniem sytuacja Mokotowa stawała się podobna do pozostałych dzielnic.
Niemcy wykazywali się ogromną bezwzględnością, nie przestrzegali żadnych
międzynarodowych konwencji. Na dachu Szpitala Elżbietanek został wymalowany
Czerwony Krzyż. Następnego dnia szpital został zbombardowany i ostrzelany z
czołgów. Do personelu i Powstańców wynoszący z gruzów rannych strzelano z nisko
lecących samolotów. Zginęło kilkadziesiąt osób, a budynek został zniszczony.
Słyszeliśmy startujące z Okęcia niemieckie samoloty , był to zwiastun
nieszczęścia. Zrzucali nie tylko bomby niszczące, ale i zapalające. Widziałam
jak nadleciał nad ulicę Tyniecką, pilot zniżał maszynę. Ustawiał się tak, żeby
bomby spadały nie na dach, ale do budynku, najczęściej do piwnic, bo tam
ukrywali się ludzie. Po takim nalocie wynoszono spalone ludzkie ciała. Widok
tak straszliwy, że nie sposób o tym zapomnieć.
We
wrześniu, w schyłkowej fazie Powstania z pomocą dla Warszawy, zaczęły
przylatywać radzieckie samoloty. Nasza kompania łączności miała odbierać te
zrzuty. Nocą siedzieliśmy przy barykadzie na ulicy Krasickiego. Z daleka było
słychać nadlatujące „kukuruźniki”, wydawały odgłosy podobne do klekotania
bocianów. Leciały tak nisko, że Niemcy nie byli w stanie ich zestrzelić.
Latarkami dawaliśmy znaki gdzie mają dokonać zrzutu.
Od pierwszych dni sierpnia z pomocą dla
Powstania przylatywały Liberatory i Halifaxy z załogami polskimi, brytyjskimi i
południowoafrykańskimi. Był 18 września przyleciały amerykańskie „fortece”.Był
to jeden z wielu pięknych dni końca lata, samo południe. Ktoś dał nam znać, że
coś się dzieje na niebie. Każdy kto miał siły biegł na skarpę za Puławską i
patrzył do góry. Najpierw zobaczyliśmy maleńkie punkciki, które rosły i się
zbliżały. Pokryły całe niebo. Wreszcie usłyszeliśmy warkot silników. Trudno
opowiedzieć nasze emocje. Kompletnie ogłupieliśmy. Patrzyliśmy jak urzeczeni.
To, że wtedy Niemcy nas nie wystrzelali to chyba zawdzięczamy temu, że ten
widok, również ich zupełnie ogłupił. Byliśmy przekonani, że to alianci. Marzył
nam się koniec wojny. Niebo zostało zasłonięte przez różnokolorowe spadochrony,
do których coś było przyczepione. Widok był piękny i dawał tyle nadziei…
Niestety były to tylko zrzuty. Jeden, jedyny raz dokonane przez amerykańskie
„fortece”. Niewiele zasobników dostało
się w ręce Powstańców, większość przejęli Niemcy. Nad Mokotów nie spadł ani
jeden.
Pod
koniec września Niemcy dochodzili do ulicy Pileckiej, tam gdzie była nasza
placówka. Sytuacja z każdą godziną była tragiczniejsza. Ciągłe ostrzeliwania z
czołgów, bombardowania, pociski z wyrzutni rakietowych, tzw. szafy albo krowy.
Dostaliśmy rozkaz przejścia na ulicę Bałuckiego. Po dwóch dniach zapadła
decyzja, że kanałami przechodzimy do Śródmieścia. Przyjęłam to bez żadnych
emocji, a nawet z pewną ulgą. Na Mokotowie było coraz trudniej, wiedziałam, że
nasi łącznicy i kurierzy chodzą kanałami, byłam pewna, że może być tylko
lepiej. Staliśmy w długiej kolejce. Wchodziły po kolei wszystkie plutony. Kiedy
mieliśmy schodzić do włazu przyszło Zgrupowanie „Radosław”, musieliśmy ich
przepuścić. Każda minuta czekania była nieznośna. Wreszcie zeszliśmy w dół.
Najpierw kanał był burzowy, bardzo wielki i ciemny, ale były też bardzo niskie
i wąskie. Jedne proste inne pochyłe. W kanałach nie było wody. Tam były gęste,
śmierdzące ekskrementy. Czasem sięgały bardzo wysoko, aż do pach. Szliśmy
szykiem wojskowym, ale bardzo szybko się pogubiliśmy. W kanałach były tłumy
ludzi, cywilów. My weszliśmy tak jak staliśmy, bez niczego. Ludność cywilna
obładowana była torbami, plecakami, paczkami. Biegali, szamotali się i rzucali
na ściany. Wielu siedziało opierając się o kanał. Wyjący, krzyczący, błagający
o zabicie. Echo potęgowało te wrzaski. Wiedzieliśmy, że jak Niemcy nas usłyszą
to mogą wrzucić karbid czy granaty. Ustawione przez nich w wielu miejscach
barykady, uniemożliwiały przejście. Wszędzie były szczury. Prawdą jest, że są
to wyjątkowo inteligentne zwierzęta, żeby ludzie ich nie stratowali, biegały
idącym po ramionach.
Było zupełnie ciemno, a my nie znaliśmy drogi, nie mieliśmy map, ani
przewodnika. Szliśmy we wszystkie strony, zupełnie na oślep. Nie dałabym rady,
gdyby nie porucznik „Jordan” Andrzej Kratke, który pomagał mi iść. Była
propozycja, żebyśmy się poddali Niemcom, wyszli pierwszym napotkanym włazem.
Znałam niemiecki, miałam pertraktować. Na szczęście nic takiego się nie stało –
ci, którzy wyszli przy Dworkowej prawie wszyscy zginęli, ponad sto osób.
Niewielu udało się uciec w pobliskie kartoflisko. Były tam moje koleżanki.
Kiedy
wreszcie zobaczyłam światło, a dookoła jakieś postaci, to było jak w bajce.
Kanalarze ze Śródmieścia szukali nas, bo mieli sygnał, że weszliśmy.
Wyprowadzili nas na Alejach Ujazdowskich przy Wilczej. Nie pamiętam ile
szliśmy, ale koledzy powiedzieli, że 23 godziny. Tym kanałem szedł również nasz
dowódca porucznik Jerzy Stawiński ps. Łącki. To on napisał scenariusz do filmu Andrzeja
Wajdy „Kanał”. Nigdy tego filmu nie widziałam…
Po
wyjściu z kanału nic nie widziałam, byłam kompletnie ślepa. Dostałam krople do
oczu i zaprowadzono nas do pobliskiego budynku. W pomieszczeniu stało łóżko.
Nie myłam się, nie przebrałam tylko położyłam. Zbudziłam się po wielu
godzinach, trochę odpoczęłam, ale byłam
strasznie brudna. Nie miałam żadnych rzeczy do przebrania. Porucznik „Jordan”
zabrał mnie do mieszkania swoich rodziców, trochę się obmyłam. Dał mi jakieś
ubrania i buty, bo moje nie tylko były śmierdzące, ale nie miały podeszew. Kwas
i gazy w kanale zupełnie je przepaliły.
W Śródmieściu był ogromny głód. Ciągle dostawaliśmy kaszę jęczmienną ucieraną
na żarnach. Obiad przygotowany przez kolegów, kluseczki z mięsem, był
prawdziwym rarytasem. Byłam tak głodna, że nawet nie zastanawiałam się skąd
mieli mięso… Zresztą była tylko jedna możliwość, przybłąkany pies.
W okolicy, na Wspólnej miałam koleżankę, odwiedziłam ją. Opowiadając o ich
bardzo ciężkim życiu w Śródmieściu, bardzo płakała i cały czas wycierała oczy
śnieżnobiałą chusteczką. Nie mogłam się nadziwić, że może być coś tak czystego.
Po
kapitulacji ostatnie spotkanie naszych oddziałów odbyło się przy ulicy
Marszałkowskiej między Koszykową, a Śniadeckich. Byli tam: dowódca Jerzy
Stawiński, ps. Łącki, Andrzej Kratke, ps. Jordan, Jan Markowski, ps. Krzysztof,
Mirosław Jezierski, ps. Karnisz. Wszyscy oficerowie opuszczali Warszawę,
wychodząc z wojskiem. Odprowadziłam ich aż do Politechniki, tam się rozstaliśmy.
W obozie w Ożarowie, Jan Markowski i Mirosław Jezierski napisali piosenkę „Mała
dziewczynka z AK”. Wiele dziewcząt uważało, że one były inspiracją dla autorów.
Byłam ostatnią i najmłodszą dziewczynką z AK, która ich żegnała. Kilka godzin
później powstała piosenka. „Krzysztofowi” za piosenkę podziękowałam.
Przed
samym podpisaniem kapitulacji wypłacono nam żołd. Dostałam 10 dolarów. Nigdy
wcześniej nie miałam tak dużych pieniędzy. Przy Kruczej był bazar, wszystko na
nim można było sprzedać i kupić. Byłam harcerką i nigdy nie piłam alkoholu, w
ustach go nie miałam. A na tym bazarze kupiłam pół litra jarzębiaku. Przez
kilka dni przepijałam nim kostki cukru. Nawet mi smakował.
Kilka dni później spotkałam się z ciotką.
Była zajęta przygotowaniami do wyjścia z Warszawy, o nic nie pytała i
nie zatrzymywała mnie. Dała ciepłe palto i święty spokój. Na Lwowskiej
spotkałam wujka, oficera Armii Krajowej. Jego nie przekonały moje słowa, że
jestem Powstańcem. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do swojej żony, a mojej
ciotki. Razem z nią wyszłam z Warszawy. W okolicach Włoch udało nam się uciec z
kolumny, nie wszystkim się to udawało. Najpierw ukrywałyśmy się w pobliskim
domu, a potem zamieszkałyśmy w majątku w Zakrzewie. Tam odnalazła mnie mama,
która w pierwszym dniu Powstania straciła ze mną kontakt. 11 sierpnia Niemcy wysiedlili
ją z domu, i razem ze wszystkimi poszła do Pruszkowa. Udało jej się uciec razem
z moją siostrą. Zatrzymały się w Lesznowoli. Mama za duże pieniądze załatwiła zameldowanie sprzed 1 sierpnia.
Wiedziała, że jestem na Mokotowie. Patrzyła na płonącą Warszawę i szalała z
rozpaczy i strachu o mnie. Modliła się, żebym przeżyła.
Do
Warszawy wróciliśmy w 1945 roku. Tam gdzie stał nasz dom były wypalone gruzy,
po których biegał zając. Ojciec zdecydował, że wyjedziemy z Warszawy.
Mieszkałam na Wybrzeżu, potem próbowałam osiedlić się w innych miejscach, ale
nigdzie nie było mi dobrze. Tęskniłam. W 1949 roku na stałe wróciłam do
Warszawy.