wtorek, 1 października 2019

167. Historia jednego zdjęcia


Chociaż obie wychowały się w Warszawie, w czasie okupacji działały w konspiracji, a w Powstaniu pełniły służbę jako sanitariuszki liniowe, pierwszy raz spotkały się wiele lat po wojnie.
 Maria Pajzderska ps. Marysia  była w Batalionie „Gustaw”. W pierwszych dniach sierpnia jej kompania „Grażyna” i kompania „Genowefa” zostały odcięte od swojego macierzystego batalionu, który przeszedł ze Śródmieścia  na Starówkę. Osierocone kompanie stały się zalążkiem nowego Batalionu „Harnaś”.  Do ponownego połączenia się obu batalionów doszło 3 września.
Barbara Gancarczyk z domu Piotrowska ps. Pająk, sanitariuszka liniowa, związana była z Batalionem „Wigry”,  walczącym na Starówce.  Już w pierwszych godzinach Powstania byli ranni i zabici. Nie śmierć była najstraszniejsza, ale świadomość, że można godzinami umierać w samotności, leżąc gdzieś na linii ostrzału.  Basia obiecała kolegom, że żadnego z nich nie zostawi, do końca będzie ich ratowała.
Koniec przyszedł 31 sierpnia, po kapitulacji Starówki dostała rozkaz ewakuacji kanałami, wtedy razem ze swoją przyjaciółką Janiną Gruszczyńską pierwszy raz nie wykonały rozkazu…
Na Starówce niewiele zostało sanitariuszek, a rannych bardzo dużo. Nie mogły odejść i ich zostawić, przecież dały chłopcom słowo. Podobnie postąpił ksiądz Tomasz Rostworowski, który na propozycję przejścia kanałami do Śródmieścia powiedział: - Nie opuszczę swoich rannych do końca.
 Biegał po Starówce szukał rannych przebywających w piwnicach, a potem przenosił ich na własnych plecach do szpitala. 2 września na dziedzińcu Ministerstwa Sprawiedliwości przy ulicy Długiej 7, gdzie mieścił się szpital, dziewczęta spotkały ojca Tomasza. Był bardzo zdenerwowany, poprosił je o pomoc. W piwnicy przy Kilińskiego 3 leżą ranni z Batalionu „Gustaw”, jest ich kilkunastu. Basia i Janka nie zastanawiały się ani chwili, złapały nosze i pobiegły na ratunek. Ksiądz wytargował u Niemców, żeby sanitariuszki mogły wejść do budynku i pobiegł w poszukiwaniu rannych, przeszukiwać okoliczne piwnice. Niestety dalej droga była zamknięta, pilnujący oficer kazał im się wynosić, bo wszyscy ranni to bandyci i będą rozstrzelani. Dziewczęta nie zamierzały ustąpić, czasu było niewiele budynek od góry płonął. Janka doskonale znała niemiecki. Doszło do ostrej wymiany zdań, Niemiec krzyczał, drwił i śmiał się, ale było widać, że powoli ustępuje. Wreszcie nieugięta postawa młodziutkich sanitariuszek, ich wielka odwaga obudziła w nim odruch człowieczeństwa, powiedział im, że są dzielne i mogą zabrać rannych. Dwie drobniutkie dziewczyny, wychudzone i nieludzko zmęczone musiały wynieść kilkunastu chłopców. Resztkami sił układały ich na noszach i po kolei wynosiły z budynku, byle dalej od ognia, który objął już parter, duszący dym utrudniał oddychanie. Najtrudniej było pokonywać schody. Udało się wynieść wszystkich. Następny etap, to transport do szpitala na Długiej… Nie zdążyły. Niemcy spacyfikowali szpital, wymordowali wszystkich rannych. Basia i Janka nie mogły już wrócić po chłopców wyniesionych z piwnicy. Razem z ocalonymi mieszkańcami Starówki zostały przetransportowane do Pruszkowa. Domyślały się jaki los spotkał tych, o których tak walczyły…
Barbara Piotrowska i Janina Gruszczyńska wróciły do Warszawy 10 lutego 1945 roku i zaraz następnego dnia poszły na Starówkę. W bramie przy Kilińskiego 3 leżały zwęglone zwłoki, nie sposób było policzyć ile ich było, ani rozpoznać rysów. Jednego były pewne – to chłopcy z Batalionu „Gustaw” z takim trudem wyniesieni z płonącego budynku. Jance wydawało się, że jeden z nich ocalał, w Pruszkowie gdzieś w oddali widziała jego twarz…
Barbara Gancarczyk bezskutecznie szukała jego śladów. Po 35 latach od tamtych zdarzeń zadzwonił telefon, mężczyzna po drugiej stronie przedstawił się: - Eugeniusz Wegner, ocalony przez ciebie żołnierz z Batalionu „Gustaw – Harnaś”…”
W 1985 roku Środowisko „Gustaw – Harnaś” przyznało Barbarze Gancarczyk i Janinie Gruszczyńskiej Jasiak, odznakę honorową z adnotacją: „ Pamiętamy o ofiarnej pomocy rannym żołnierzom pozostawionym na Starówce.”
Maria Pajzderska poznała Basię na jednym ze spotkań środowiska „Gustaw – Harnaś”, polubiły się bardzo. Mieszkają w różnych miastach, spotykają się rzadko, czasem rozmawiają przez telefon, ale łączy je wyjątkowa więź: - To co zrobiła Basia jest wielkim i prawdziwym bohaterstwem. Jest mi więcej niż bliska – mówi Marysia.
24 września w Muzeum Powstania Warszawskiego odbyła się promocja mojej książki „A u nas świeci słońce. Życiorys naznaczony okupacją i Powstaniem”, której bohaterką jest Maria Pajzderska. Na spotkaniu nie mogło zabraknąć Pani Basi Gancarczyk…

wtorek, 28 maja 2019

166. Saga rodu Mocarzy

Nigdy nie wracam do napisanych i wydanych książęk, pozwalam żyć im swoim życiem. Do Mocarzy wracam, tęsknię za jej bohaterami i chociaz to fikcja literacka, dla mnie stali się kimś bliskim. W każdym z nich jest trochę mnie samej, moich wad, zalet, fascynacji, słabości... Z Mocarzami jest tak jak z ludźmi, którzy odchodzą z naszego życia, bo oni tego chcieli, my chcieliśmy, albo taka kolej, a jednak na zawsze zostali w naszym sercu. Może po przeczyatniu wstępu  kogoś zaciekawią losy rodziny Mocarzy...



ZESZYTY DZIADKA
Magdę zbudził koszmarny sen. Uciekała przed kimś. Znalazła się przed wielkim murem. Musiała go koniecznie pokonać, ale spadała za każdym razem, kiedy próbowała się wspiąć. Czuła, że za chwilę ją dopadnie…
Zegar w komórce pokazywał szóstą dwadzieścia, za dziesięć minut budzik przegna resztki snu. Jeszcze może chwilę pomyśleć o czymś miłym, może wtedy uda jej się wstać w lepszym nastroju, tylko w takim dniu jak dzisiejszy o dobre myśli niezwykle trudno. W pokoju był półmrok. Za oknem listopadowy poranek: szary, pochmurny i deszczowy. Taki sam jak nastój Magdy. Wyłączyła budzik i całą siłą woli zwlekła się z łóżka.
Po ciężkim dniu i nocy, w czasie której udało jej się przespać może z pół godziny, czuła się bardzo zmęczona. Termometr w pokoju pokazywał dwadzieścia trzy stopnie, a jej było zimno. Zapakowana w gruby, puszysty koc, grzała dłonie o ciepły kubek z kawą.
Wczoraj pożegnała ukochanego dziadka, zmarł osiem dni przed swoimi setnymi urodzinami.  Zamiast hucznego świętowania, do którego przygotowania trwały od tygodni, był skromny pogrzeb. Takie było jego życzenie.  Odszedł cicho i spokojnie. Wieczorem Magda rozmawiała z nim przez telefon. Obiecała, że przyjedzie do niego następnego dnia, zaraz po pracy. William przysłał  mailem kilka zdjęć, chciała je wydrukować i zawieźć dziadkowi, wiedziała jak bardzo czekał na nie. Nigdy nie pogodził się z tym, że najstarszy syn Jan wyjechał do Stanów i tam został. Jego żonę Alice nazywał „amerykańską synową”, a ich dzieci, Wiliama i Adama „amerykańskimi wnukami”. Żal nie osłabił jednak jego uczuć. Jana i jego rodzinę bardzo kochał i tęsknił za nimi. Czekał na każdy telefon, list czy przesyłane zdjęcia. Najbardziej cieszyły go rozmowy przez Skypa, bo nie tylko słyszał ale i widział swoich bliskich. Ostatnich zdjęć przysłanych przez Wiliama już nie zobaczył.
Wczesnym rankiem Magdę obudził  telefon od Andrzeja, opiekuna dziadka.
- Magdo – głos mu się rwał. – Pan Józef odszedł.
Zapadła cisza. Kiedy wreszcie do Magdy dotarł sens usłyszanych słów, wrzasnęła do telefonu: - Co ty opowiadasz za bzdury – buchnęła płaczem. – Dziadzio ma mocny sen, zbudź go, proszę. Próbowała opóźnić przyjęcie do wiadomości tej najstraszniejszej z prawd.
– Magdo, jego już nie da się zbudzić. Andrzej - student czwartego roku medycyny, nie miał wątpliwości.
Zamieszkał u dziadka na początku studiów, był wnukiem jego przyjaciela ze Szczecina. Chłopak okazał się nie tylko bezproblemowym lokatorem, ale doskonałym towarzyszem starszego pana. Józef Mocarz miał wtedy 96 lat, był ciągle sprawny i nie godził się na zatrudnienie opiekuna. O przeprowadzce do kogoś z rodziny nawet nie chciał słyszeć. W tej sytuacji taki współlokator był najlepszym rozwiązaniem.
Magda Mocarz była jedyną wnuczką Józefa. Miał jeszcze dwóch starszych wnuków, ale obaj urodzili się i mieszkali w Stanach. Od wczesnego dzieciństwa spędzała z dziadkiem mnóstwo czasu. Zawsze był jej największym przyjacielem i powiernikiem. Kiedy kilka lat temu rozstała się z mężem i jej cudowny świat legł w gruzach, tylko dziadek potrafił ją pocieszyć.
Mieszkała dwie ulice dalej, tak jak on była architektem, lubiła szarlotkę i zachwycała się jesienią. Godzinami spacerowali po Łazienkach i Ogrodzie Botanicznym.
W dzień pogrzebu nie popłynęła jej ani jedna łza. Wszystko działo się jakby obok niej.  Nieprzytomnym wzrokiem patrzyła na stojącą w kościele trumnę i tłumy ludzi. Dziwiło ją, że  ciągle ktoś ją przytula i składa kondolencje. Kiedy cmentarnymi alejkami szli w kondukcie pogrzebowym zachwycała się zaskakująco złotymi, jak na listopad, liśćmi brzóz. Pomyślała nawet, że musi o tym powiedzieć dziadkowi.
Przy grobie stała cała bliższa i dalsza rodzina. Z Nowego Jorku przyleciał wuj Jan, ciotka Alice, Adam, Wiliam z żoną i córką. W tłumie wypatrzyła kilka starszych osób z biało–czerwonymi opaskami, to znajomi dziadka. Nigdy o ludziach z, którymi wiązały go bliskie relacje, nie mówił – przyjaciele. To słowo było zarezerwowane tylko dla kilku osób. Przy grobie nie było nikogo z nich, oni odeszli przed nim. Magda była jedynaczką i w dzieciństwie bardzo lgnęła do dzieci. Często przyprowadzała do dziadka koleżanki i już w drzwiach przedstawiała je: - Dziadziu, to moja przyjaciółka Basia. Po tygodniu to samo mówiła o Marysi, a potem było ich jeszcze kilka. W końcu zaczęły mu się mylić te wszystkie Basie, Kasie i Marysie, zapytał wnuczkę, dlaczego o każdej koleżance mówi – przyjaciółka.
Odpowiedź zaskoczyła go zupełnie: - Bo one chcą się ze mną przyjaźnić. Mamy wspólne tajemnice… - A której oddałabyś Misia-Pysia? -  to była ukochana przytulanka Magdy, bez której przez długie lata nie potrafiła zasnąć. - Żadnej - zdziwiło ją pytanie dziadka. - Jeżeli kiedyś spotkasz koleżankę, z którą będziesz chciała podzielić się tym, co dla ciebie jest cenne, to pewnie będzie twoją przyjaciółką – powiedział i dłonią rozczochrał jej czuprynkę.
To dzięki dziadkowi zrozumiała czym jest przyjaźń.
Uniosła głowę. W tłumie żałobników stała Lucyna. Ich oczy spotkały się. Magda poczuła się silniejsza.
Najpierw mówił ksiądz, potem obcy ludzie, pan z opaską. Docierały do niej pojedyncze słowa, urywane zdania: - Prochem jesteś… - Byłeś prawym człowiekiem… - Zostawiasz po sobie trwały ślad… - Żegnaj…
Kiedy grabarze zaczęli spuszczać trumnę do grobu ogarnął ją straszliwy chłód, drżała. Stojący obok ojciec, mocno ją przytulił. – Tak bardzo jest podobny do dziadzia – pomyślała. Wuj Jan rzucił do grobu garść ziemi. Odgłos uderzenia o trumnę, zadudnił jej w uszach. Lucyna rzuciła do grobu różę. Bez  słowa przytuliła Magdę. Zawsze kiedy któraś z nich miała ciężkie dni, siadały obok siebie i trzymając się za ręce milczały. Mogły tak wiele godzin  siedzieć w kompletnej ciszy. W przyjaźni i miłości  ma ona większą wymowę niż tysiące słów.
Magda chciała jak najszybciej wrócić do domu… do domu dziadka. Wcześniej jednak musiała ze wszystkimi żałobnikami usiąść do wspólnego stołu. Stypa. Jakie to okropne słowo…
Po rozstaniu z Pawłem wyprowadziła się z ich wspólnego M3. Zamieszkała z rodzicami, w swoim panieńskim pokoju. Wtedy dziadek przepisał na nią swoje mieszkanie.
- Musisz mieć swój własny kąt – powiedział – możesz w każdej chwili zamieszkać tutaj. Mieszkanie jest duże, nie będziemy sobie wchodzili w drogę.
Nie skorzystała z tej propozycji. Chciała odbudować to, co zostało zniszczone przez nieudane małżeństwo. Była przekonana, żeby to się udało musi wrócić do punktu wyjścia, do domu rodzinnego. Niestety o tym co przeżyła, o pięciu wspólnych latach nie dało się zapomnieć. W życiu nie ma kroków w tył, w którąkolwiek stronę się pójdzie to i tak idzie się do przodu, zostawiając coś za sobą.
Rozmyślania Magdy przerwał Andrzej, zajmując wolne krzesło obok niej. - Lata wspólnego mieszkania z panem Józefem bardzo mnie zmieniły – w jego słowach był szczery smutek. – Czuję taki sam ból jak po śmierci mojego dziadka.
- Bo dla niego byłeś jak wnuk – odpowiedziała patrząc mu prosto w oczy. – A ja znalazłam w tobie brata.
Andrzej podał jej klucze. - Wczoraj zabrałem resztę swoich rzeczy. Moja kawalerka już prawie urządzona.
- Chciałabym, żebyś wiedział, że w moim domu zawsze będzie dla ciebie miejsce, młodszy braciszku – udało jej się uśmiechnąć.
- Będziesz miała sporo pracy przy porządkowaniu, gdybyś potrzebowała mojej pomocy, to dzwoń – zadeklarował.
- Możesz pomóc mi już teraz. Zawieź mnie do domu.
Chciała jak najszybciej wyjść stąd. Rodzicom wytłumaczy, zrozumieją, a inni nawet nie zauważą jej zniknięcia.
- Chyba ci podziękuję za tę prośbę – szepnął jej do ucha. – Nie wypadało mi nie przyjść na stypę, ale czuję się tutaj bardzo źle.
Pożegnała się z Andrzejem przed wejściem do budynku. Pomachała mu na pożegnanie. Zrobiło się bardzo zimno, po przedpołudniowym słońcu nie było śladu. Zaczął wiać zimny wiatr. Postawiła kołnierz płaszcza. Z dwoma kompletami kluczy ruszyła w dalszą drogę. Drogę, którą będzie musiała iść już bez dziadka.
Położyła się wcześnie, ale przez koszmarne sny, która nie dawały spać, wstała bardziej zmęczona niż wieczorem. Wiatr wiał coraz mocniej. Kawa zupełnie wystygła. Odstawiła kubek i wysoko naciągnęła koc. Rozejrzała się po pokoju, wszędzie tyle dziadka, a przecież jego samego tu nie ma i nigdy już nie będzie. Zaczęła się zastanawiać co ma z tym wszystkim zrobić -  z jego rzeczami, książkami, drobiazgami gromadzonymi przez lata. Co zrobić z tym mieszkaniem. Czy będzie w stanie tu żyć? Sama, bez niego? Może uporządkować, a potem… Nie, nie, na pewno nie sprzeda. A jak wynajmie i ktoś obcy się tutaj urządzi? Wyobraziła sobie obcych ludzi chodzących po mieszkaniu, dotykających jego mebli.
Spojrzała na duży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. On taki duży i taki stary. Zadzwoni do zaprzyjaźnionego księdza, pewnie chętnie go weźmie. Jak ma tutaj zamieszkać musi urządzić się po swojemu. Dziadek nie miałby nic przeciwko temu. A ten obraz… Dziadek mówił, że podobnie jak stół w salonie, są starsze od niego. Przecież nie może go tu zostawić…
- Od czego zacząć – zatrzymała wzrok na wielkim dębowym biurku. Obok stała drewniana, lakierowana skrzynia. Nie pamiętała, żeby kiedyś ją widziała. Zrzuciła z siebie koc, podeszła,  uniosła wieko. Na wierzchu leżał stary album, którego też nigdy wcześniej nie widziała. Głębiej były trzy zeszyty, dwa wyglądały na bardzo stare. Były ponumerowane. Wyglądało, że ktoś niedawno je przeglądał i poukładał według numeracji. Wzięła do ręki album i przekartkowała. Były tam zdjęcia bardzo dawne, ale też kilka współczesnych. Do każdego dołączony był opis. Poznała pismo dziadka. Otworzyła na przypadkowej stronie. Ze starej fotografii uśmiechał się do niej chłopak w odświętnym garniturze, to był Janek, brat dziadka, zamordowany w 1943 roku w ulicznej egzekucji. Zaczęła czytać: „Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj…” Magda szybko zamknęła album. Znała doskonale tę historię. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy.
Zeszyt numer jeden był bardzo stary. Szaro-żółte kartki zapisane były kaligraficznym pismem. Rzuciła okiem na pierwszą stronę: listopad 1918 roku.
- Przecież to 100 lat temu – zadrżała. – Miesiąc urodzin dziadka!
Miała przed sobą historię swojej rodziny. Ułożyła zeszyty na dywanie. Pierwsze dwa spisane przez pradziadka. W trzecim poznała pismo dziadka Józefa. Ostatnia data to 2 listopada  2018 roku, dzień przed jego śmiercią.
Magda oparła się plecami o ścianę, przymknęła oczy próbowała pozbierać myśli.
- Muszę zadzwonić do Andrzeja – zdecydowała. - On będzie wiedział skąd tam wzięła się ta skrzynka.
Andrzej nie był zdziwiony jej telefonem, chyba nawet czekał na niego. – 1 listopada wróciłem do domu dość późno – zaczął opowiadać – po dyżurze w szpitalu pojechałem jeszcze na Powązki. Pan Józef siedział przy biurku. Poprosił, żebym zrobił dwie herbaty i usiadł obok niego.  Z szafy, w której trzymał swoje najróżniejsze pamiątki, nazwanej przez niego arsenałem, kazał mi przynieść lakierowaną skrzynię. Chwilę zastanawiał się gdzie mam ją postawić, ostatecznie  zdecydował, że na podłodze, obok biurka. Powiedział mi, że to największy posag Madzi, a w pudełku po kubańskich cygarach zostawia list do ciebie.
- Co dalej? – dopytywała Magda.
- Dalej nic. Piliśmy herbatę, rozmawialiśmy tak jak zwykło się rozmawiać w wielu domach w dzień Wszystkich Świętych… Wspomnieniowo.
 - Dziękuję ci. – Rozłączyła się, chcąc jak najszybciej odnaleźć list dziadka.
Pudełko po kubańskich cygarach stało na biurku. Było tam od zawsze. Nigdy nie pytała dziadka skąd je ma. Przecież cygar nigdy nie palił, przynajmniej ona nie widziała.  Trzymał tam znaczki pocztowe, karteczki z zapisanymi numerami telefonów, listy na, które trzeba było odpowiedzieć, klucz od domu zburzonego po Powstaniu, małe czarne pudełeczko ze srebrnym krzyżykiem w środku…
Koperta z jej imieniem leżała na wierzchu. W środku znalazła ten stary klucz, srebrny krzyżyk i króciutki list: „Madziu to Twój posag! Wierzę, że dobrze go wykorzystasz. Proszę nie płacz. Twoje łzy zawsze łamały mi serce!”
Kilka razy przeczytała ten dziwaczny „testament” dziadka, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc. Sięgnęła po pierwszy z zeszytów, żeby tam poszukać odpowiedzi na pytania, które kotłowały się w jej głowie. 


poniedziałek, 18 marca 2019

165. "Łapanka" ze zbioru moich opowiadań "Dzieci wojennej Warszawy"

Wracam do pisania bloga! Po półtorarocznej przerwie z ciekawości zajrzałam na strony bloga... Zniemówiłam - tyle czasu milczę, a tam kazdego dnia od kilku do kilkunastu osób, a zdarzało się i kilkadziesiąt, odwiedza moje "Zagapienia". Przeczytałam kilka serdecznych i ciepłych komentarzy, na które nie odpowiedziałam, bo nie miałam o nich pojęcia. Nie mogę obiecać, ze będę pisała systematycznie, ale na pewno będę!
Dzisiaj proponuję opwiadanie z mojej książki "Dzieci wojennej Warszawy". Autorką ilustracji jest Ola Komuda.
Łapanka
Danusię zbudził pisk hamujących opon samochodowych. Zerwała się z łóżka. Była czwarta rano. Wiedziała co będzie dalej… Tato stał już przy oknie i przez lekko uchylone zasłony obserwował co się dzieje. Na ulicy stały niemieckie samochody. Gestapowcy dobijali się do bramy. To było jedyne wejście na podwórko, na noc zamykane.  Dozorca, który miał  klucz, nie spieszył się z otwarciem, pomimo, że zniecierpliwieni żandarmi coraz mocniej tłukli w bramę kolbami karabinów.
Idąc  wrzeszczał z całych sił: - Idę, już idę.
Jeżeli ktoś się jeszcze nie zbudził, to donośny głos dozorcy musiał postawić go na równe nogi. Zanim żandarmi wpadną do domu minie sporo czasu. Można  „przygotować się” się na przyjęcie nieproszonych gości, ukryć to czego znaleźć nie powinni. Dla niektórych może to być szansa na ucieczkę – przez strych na dach, stamtąd na stojący obok niższy budynek i na dół gdzie rosną gęste krzaki.
- Wchodzą do naszej klatki – informuje tato.
Po cichu pochodzi do drzwi i nasłuchuje:- Weszli do mieszkania na parterze.
Przez chwilę stał jeszcze przy drzwiach, znowu podszedł do okna i tak wiele razy. Po kilku kwadransach zobaczył, że gestapowcy wyprowadzili sąsiadów i ich nastoletnią córkę. Wepchnęli do samochodu i odjechali. Mama, która cały czas  modliła się zaczęła odmawiać „Pod Twoją obronę”. Dołączyli do niej wszyscy domownicy: tato, Witek i Danusia. Może sąsiadom nie stanie się nic złego… Chociaż wszyscy mieli świadomość, że rzadko zdarzało się, żeby  zabrani nad ranem przez gestapo wracali do domu.
Zrobiło się zupełnie cicho. Danusia  usiadła na łóżku. Chciało jej się płakać, ale już nie potrafiła. Z jej dziewięcioletniego życia, prawie pięć przeżyła pod niemiecką okupacją. Ten czas oznaczał ciągły strach. Każdy czuł się jak zwierzę, które w każdej chwili może dosięgnąć kula myśliwego. Danusia bała się, tak jak bali się wszyscy. Ale trzeba było nauczyć się w takich warunkach żyć i o życie walczyć.
Mama wcześniej zrobiła śniadanie.  Prawie każdego dnia jedzą gliniasty chleb i marmoladę z brukwi. Początkowo Danusia nie mogła tego przełknąć. Potem zaczęła sobie wyobrażać, że je świeżutkie bułeczki z masłem. W pamięci niewiele pozostało z przedwojennego życia, ale ten smak pamięta doskonale.
Chciałaby, żeby poranek trwał jak najdłużej, żeby siedzieli razem przy stole i rozmawiali. Każdego dnia kiedy mama sprząta naczynia, a tato i pięć lat starszy brat Witek zbierają się do wyjścia, zadaje sobie pytanie: - Czy wieczorem spotkamy się w komplecie?
W domu nie rozmawia się o tym gdzie idą i co robią, ale to się po prostu wie. Zawsze kiedy patrzy na wymalowane na ulicy kotwice  czy napisy, zastanawia się czy to robota brata.
Mama od kilku tygodni szyje biało–czerwone opaski,  Danusia jej pomaga.
Uszyte opaski co kilka dni zawożą pod wskazany adres. Dzisiaj jadą na Mokotów. Najpierw tramwajem do Śródmieścia, potem przesiadają się do drugiego tramwaju. Bez przeszkód dojechały na miejsce. Jeszcze tylko kilkanaście metrów…
Nagle z bocznej ulicy wyjechały niemieckie samochody - budy. Wyskakują żandarmi z karabinami. Wrzeszcząc, zatrzymują wszystkich przechodniów. Nie ma szans ucieczki. Obie doskonale wiedzą, że ich paczka jest równie niebezpieczna jak broń. Jeżeli Niemcy zajrzą do środka, nic ich nie uratuje. Mama mocno ściska dłoń Danusi i szepce: - Ty tylko się uśmiechaj. Patrz im w oczy i nie okazuj strachu.
 Danusia wygląda jak większość niemieckich dziewczynek. Blond włoski uczesane w zawinięty wokół głowy warkocz w tzw. koronę. Ciemna spódniczka i biała bluzeczka. Mama doskonale zna  niemiecki, zdecydowanym krokiem podchodzi do dowódcy  żandarmów. Uśmiechając się, mówi: - Bardzo się śpieszymy. Mąż czeka.
 Dziewczynka cały czas patrzy Niemcowi prosto w oczy, słodko się uśmiechając. Ten odpowiada uśmiechem. Żołnierze rozsuwają się, żeby mogły swobodnie przejść. Nigdy nie wpadliby na to, że właśnie wymknęły im się dwie polskie konspiratorki.
 Trzeba było mieć wiele szczęścia, żeby wyjść cało z takiej sytuacji. Im się udało. Tak jak udało się kobiecie, która kiedyś zadzwoniła do ich drzwi i rozpaczliwie szepnęła: -  Łapanka. -  Mama natychmiast dała jej fartuszek, miskę z ziemniakami i garnek do rąk. W czasie łapanek żandarmi wchodzili do okolicznych domów i sklepów, żeby sprawdzić czy ktoś się tam nie ukrył. Gdyby wtedy weszli do ich mieszkania, to dwie kobiety gotujące obiad nie wzbudziłyby ich podejrzeń.
Nie udało się Januszowi, studentowi medycyny. Mieszkał po sąsiedzku, z matką. Zszedł tylko do sklepu po zapałki.  Nie wrócił. Ślad po nim zaginął.
 Mama i córka szły wolno.  Nie odwracały się.
 Danusia tak bardzo była z siebie dumna. Dotąd panicznie bała się Niemców. Przez lata okupacji dużo słyszała i widziała.  Nawet jak nie wszystko rozumiała, to  chłonęła emocje. Teraz zdała najtrudniejszy egzamin – z odwagi.